Bez kategorii
Like

Islandia i Irlandia – dwa różne podejścia do długu.

18/04/2012
455 Wyświetlenia
0 Komentarze
10 minut czytania
no-cover

Islandczycy potrafili się obronić przed odpowiedzialnością zbiorową za długi prywatnych banków, a Irlandczycy nie.

0


Porównanie tego co się już stało w Irlandii i Islandii, a także dalsze śledzenie co z tego wyniknie w przyszłości – to bardzo pouczająca lekcja na temat demokracji.

Najpierw punkt startowy. Jescze parę lat temu oba te kraje miały w miarę zadowolonych obywateli, brak deficytu budżetowego (albo nawet niewielką nadwyżkę), a także agresywne banki działające daleko poza granicami swych krajów. Banki posiadane przez prywatnych właścicieli, choć z pewnością mające też w tym czasie pozytywny wpływ na gospodarkę swoich krajów, już choćby przez to że zatrudniające lokalnych pracowników, i płacące od zysków odpowiednie podatki do kasy państwowej. W obu przypadkach banki brały depozyty i kredyty także z za granicy, oraz same udzielały kredytów także za granicę.

Na początku szło to całkiem dobrze, były spore zyski, przekazywane głównie do właścicieli. Trochę z tego kapnęło dla danych krajów, poprzez podatki zasilające lokalną kasę. Ale przyszedł kryzys i nagle się okazało że ze zwrotem udzielonych kredytów jest coś nie tak – dłużnicy nie są w stanie ich spłacić, A w kasie brakuje pieniędzy by zwrócić złożone przez klientów depozyty i spłacić pożyczkodawcom zaciągnięte kredyty. Według reguł kapitalizmu nie pozostawało nic innego jak ogłosić bankructwo, no można by jeszcze przeprosić klientów.

Ale właczają się władze, zarówno własnego kraju, jak i głównie krajów których instytucje finansowe udzieliły tym bankom kredytów, a także mają obywateli którzy umieścili w tych bankach depozyty. Zresztą te władze z za granicy nie włączają się bezpośrednio, bo po prostu nie mogą tego oficjalnie zrobić – to nie są ich kraje. Te władze z za granicy wywierają tylko naciski na władze Irlandii i Islandii. Wypada tu wspomnieć, choć o tym nie ma w oficjalnych mediach – że główne naciski były i są od strony właścicieli pieniądza, ale ci nigdy nie ujawniają się bezpośrednio.

I w Islandii i w Irlandii rządy tych krajów się uginają, i przyjmują odpowiednie uchwały które mają za te wszystkie długi uczynić odpowiedzialnych wszystkich obywateli – poprzez przyjęcie wszystkich zobowiązań upadających banków na siebie. W obydwu krajach obywatele protestują, zdecydowana ich większość nie chce słyszeć o spłacaniu długów których sami nie zaciągnęli. W Irlandii upada obecny rząd i wybierany jest nowy, w Islandii prezydent vetuje odpowiednią uchwałę i rozpisuje referendum, aby obywatele sami się wypowiedzieli. 

W tym czasie w całej Unii Europejskiej tworzona jest skoncentrowana nagonka, że długi muszą być spłacone, a jak nie to będą tragiczne konsekwencje. Roztaczają widmo upadku obydwu krajów z powodu braku dostępu to jakichkolwiek rynków finansowych. Mimo tej nagonki w obu przypadkach obywatele nie chcą płacić nie swoich długów. W Isladii w referendum zdecydowanie odrzucają odpowiedzialność zbiorową i nie zgadzają się by Islandia gwarantowała długi prywatnych banków islandzkich. W Irlandii po wyborach nowy rząd zaczyna tłumaczyć że to jednak nieładnie nie spłacać długów i wbrew woli większości obywateli gwarantuje długi zaciągnięte przez prywatne banki umiejscowione w Irlandii.

W Islandii następuje w sumie krótkotrwała choć silna recesja, połączona z inflacją (tu trzeba nadmienić że Islandia ma swoją własną walutę). Ale po mniej więcej roku wszystko się wyrównuje i gospodarka Islandii zaczyna się znowu szybko rozwijać. W Irlandii bieżący handlowy balans wymiany z zagranicą jest w dalszym ciągu  korzystny, ale spłacanie zagwarantowanych długów powoduje tak silne obniżki wydatków państwowych połączone z podnoszeniem podatków, że Irlandia wpada w długotrwała represję, a poziom życia jej obywateli bardzo się obniża, co ciągle jeszcze trwa i teraz. I jeśli Irlandia będzie chciała te wszystkie długi spłacić do końca, to pracować będą na to nie tylko obecni obywatele, ale także ich dzieci i wnuki, i prawdopodobnie prawnuki. Stali się po prostu niewolnikami długów, których zresztą sami nie zaciągali. Jedyna pociecha że prawdopodobie i tak w końcu zbankrutują, i będą mogli zacząc od nowa. Ale ile kasy od nich wyrwą w międzyczasie to wyrwą.

Irlandia ma zresztą inne dużo lepsze wyjście. Tak jak rząd Irlandii dał gwarancje prywatnym bankom tak je i może odebrać. Wtedy wierzyciele, włączając Europejski Bank Centraly, mogą się podzielić majątkiem upadłych banków, cokolwiek z tego zostanie. Budżet Irlandii wyjdzie od razu na plusy, a ponieważ Irlandia ma bieżącą nadwyżkę w wymianie handlowej z zagranicą, nie ma obawy by nie mogła zaspokoić swoich najważniejszych potrzeb. Jest to zresztą doradzane przez profesora ekonomii z University College Dublin – Morgana Kelly, bardzo popularnego wśród swoich rodaków, czemu zresztą nie ma się co dziwić.

Jakie są z tego lekcje demokracji? Po pierwsze że nie liczą się plebiscyty, opinie, sondaże – obywatele muszą mieć narzędzia by mogli wyrazić i przeforsować swoją wolę. Islandczycy mogli to zrobić i zrobili poprzez referendum, a Irlanczykom nie pomogło nawet to że wyrzucili jeden rząd i wybrali drugi – ten drugi ich też wykiwał. Ciekawie na tym tle wygląda polska rzeczywistość. Jak pokazuje przykład telewizji Trwam nie ma znaczenia ilu obywateli Polski czegoś chce (lub nie chce). O ile rządzący nie uchwalą łaskawie referendum, to choćby 99% społeczeństwa czegoś tam chciała, to i tak prawnie nie ma to znaczenia. Niech nad tym pomyślą ci co bronią obecnej polskiej konstytucji.

Po drugie, że obywatele muszą mieć możliwość bieżącego efektywnego rozliczania swoich przedstawicieli. Tak jak referendum powinno być obowiązkowe jeśli tylko odpowiednia, uchwalona w konstuytucji liczba obywateli tego chce, tak samo powinni mieć obywatele możliwość odwołania swoich przedstawicieli – jeśli ci nie głosują zgodnie z ich wyborców wolą.

A ostatnie, żeby się za bardzo nie rozpisywać – to może to że demokracja ma sens wtedy kiedy jest bezpośrednia. Oczywiście w Islandii było to łatwiejsze, jest ich mniej niż na przykład mieszkańców Białegostoku, technicznie mogli się dużo łatwiej dogadać. Ale jakby się nad tym popracowało to można by to zapewnić i w krajach z dużą ilością ludności. Po prostu prawo byłoby ustanawiane tylko w drodze referendum, powiedzmy raz na parę lat. A rząd byłby tylko do podtrzymywania/egzekwowania prawa, z czego byłby rozliczany przez niezawisłe sądy na bieżąco, a przez wyborców co parę lat. No cóż, można sobie pomarzyć.

0

DzNJ

21 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758