Naiwni mogą sądzić, że wraz ze wzrostem liczby ataków terrorystycznych w Europie dotychczasowi zwolennicy (głównie pseudoelity eurokratyczne) modelu multikulti uderzą się w pierś i, jeśli nie odwołają całej swojej propagandy w czambuł, to przynajmniej ochłoną, zastanowią się, zaproponują jakieś rozsądne rozwiązania plus oczywiście zmienią odpowiednio retorykę. Nic bardziej mylnego. A widomy tego przykład już na początek znaleźć możemy na naszym krajowym rynku wypowiedzi. Nie kto inny, jak sławna już pani Kim z Newsweeka uraczyła nas ni mniej, ni więcej taką frazą: „ja rozumiem, że obywatele mogą się bać, ale….” I właśnie w tym „ale” tkwi ów subtelny niuans wypowiedzi, który de facto odmawia nam prawa do strachu i własnego zdania, co zresztą explicite wynikało z reszty jej wypowiedzi.
Nieżyjący już teoretyk perswazji na gruncie języka Andrzej Batko dawno perorował, że spójnik, partykuła (zależnie od funkcji) „ale” po zdaniu twierdzącym zaprzecza mu i poddaje je w wątpliwość, dlatego zalecał w komunikacji, żeby „ale” zastępować „i” i budować wypowiedź opartą nie na negacji, co utrudnia porozumienie i negocjacje.
ALE takie formuły nie są wystarczająco dobre dla polityków i propagandystów, którzy nie poruszają się w strukturach języka bogatego, kreującego proces myślowy i opisującego świat w sposób maksymalnie zbliżony do faktów (całkiem do faktów zbliżyć się nie da). Propagandyści poruszają się obrębie kalek językowych, którymi nasycone są ideologie. Zwarte i hermetyczne wizje świata z jasno wytyczonymi kierunkami jego przebiegu, gdzie nie ma miejsca na całe bogactwo doznań, emocji i faktów właśnie. Gdzie rządzi wymuszana wypowiedzianą i niewypowiedzianą presją poprawność językowa, myślowa i poglądowa przede wszystkim.
Żeby było śmieszniej, gdyby zapytać na chybił trafił wybranego propagandysty, dlaczego propaguje takie poglądy, to w wielu przypadkach, (w oderwaniu od swojej formacji, zaplecza, które go umacnia) nie będzie pewien odpowiedzi, a nawet po zastanowieniu się powie, że jego poglądy są odmienne od oficjalnie głoszonych. Jedni robią tak z konformizmu, inni dla poczucia integralności z grupą, a jeszcze inni z wyrachowania, bo kasa i pozycja nie śmierdzą przecież.
Summa summarum chodzi o to, że nie ma co liczyć, że jeden z drugim członek eurosocjety powodowany wyrzutami sumienia przyzna, iż narzucane nam rozwiązania społeczne były błędne i w ogóle ignorowały fakt ludzkich zachowań, ot chociażby w postaci tzw. procesów grupowych. Będzie wręcz przeciwnie! Na przekór faktom, morzu wylanych łez, cierpienia i całego dramatu ludzkiego, jaki możemy obserwować, zwolennicy „integracji bez akceptacji” nadal będą ją próbowali nam narzucić siłą posługując się fałszywą argumentacją, jak cepem albo batem do obijania niepokornych i głupich, którzy przecież zupełnie nie potrafią się rozeznać w swoich podstawowych potrzebach, i za których trzeba myśleć nieustannie, bo im echo w pustym łbie między potylicą a kością czołową dźwięczy.
Nikt tak, dobrze, jak polityk nie jest zorientowany w naszych potrzebach i nikt nie wypracował tak dobrych, jak on sposobów ich zaspokajania. I będzie je zaspokajał, aż do swojej, albo naszej śmierci. Jak sądzicie, kto w tym „symbiotycznym” układzie ma szanse wyciągnąć kopyta pierwszy?
Z pozdrowieniami Liber
rysownik, satyryk. Z wykształcenia socjolog. Ciągle zachowuje nadzieję
4 komentarz