Bez kategorii
Like

A JUTRO CAŁY ŚWIAT…

07/08/2012
715 Wyświetlenia
0 Komentarze
178 minut czytania
no-cover

Kazimierz Radowicz – Scenariusz filmu o Westerplatte

0


(synopsis)                                            (przeszłość w bieli i czerni, teraźniejszość w kolorze)

Do przystani na Westerplatte wpływa jeden ze statków „Żeglugi Gdańskiej”. Zgromadzeni na pokładzie pasażerowie obserwują to, co dzieje się przy cmentarzu obrońców Polskiej Składnicy Tranzytowej we wrześniu 1939 roku, gdzie gromadzą się prezydenci i premierzy z wielu krajów Europy. Wśród pasażerów statku jakieś starsze małżeństwo, uzbrojone w lornetki, komentuje obecność pani Angeli Merkel, kanclerza Niemiec i premiera Rosji, Władimira Putina, którzy podchodzą właśnie z zapalonymi zniczami do kamiennych krzyży, pod którymi spoczywają polegli Westerplatczycy i ich komendant, major Sucharski.
 
                             *                                    *                                     *                                
 
Z pomostu bojowego pancernika Schleswig-Holstein, komandor Kleikamp obserwuje zielony wał i przechodzący po nim patrol wartowniczy polskich żołnierzy. Potem odsuwa sztywny mankiet koszuli, sprawdza czas i mówi do stojącego obok oficera:
– Dokładnie za dwanaście godzin. O czwartej czterdzieści pięć.
 
                            *                                     *                                     *    
 
Wszystkie lornetki, w tym starszego małżeństwa, kierują się na przemawiającą Angelę Merkel.
 
                            *                                     *                                     *
Ukryci za magazynem portowym, dziennikarze i filmowcy niemieccy, czekają na efektowne rozpoczęcie wojny i zdobycie w ciągu kwadransa Westerplatte, aby punktualnie o godz. 5.00, Gauleiter Forster mógł w przemówieniu radiowym ofiarować Danzigw prezencie Adolfowi Hitlerowi. Jest więc, na nabrzeżu portowym, gotowa do działania ekipa filmowa i radiowa, są wysłannicy berlińskich gazet i fotoreporterzy. Wszyscy są podnieceni wielkością chwili, niecierpliwią się i spoglądają co chwila na zegarki.
………………………………………………………………………………………………………………………..
 
                                        A JUTRO CAŁY ŚWIAT…
                                      (początkowe napisy czołowe)
………………………………………………………………………………………………………………………….
 
Pierwsze salwy pancernika Schleswig-Holesteinwzniecają pożar na Westerplatte.
                                        (reszta napisów czołowych)
…………………………………………………………………………………………………………………………..
 
Jadalnia w domu przy Kleine Mölde 89. Rodzina Hasenfussów zasiada do obiadu, zerkając jednocześnie ku sufitowi, gdyż zwisający z niego ciężki żyrandol, chwieje się i pobrzękuje zdobiącymi go kryształkami, po każdej salwie pancernika, ostrzeliwującego w Nowym Porcie półwysep Westerplatte.
– Mam nadzieję, że nie spadnie – mówi Emma, wstając jednocześnie z krzesła: zaczyna do talerzy rozlewać zupę z wazy, którą wniosła przed chwilą służąca Hedda. – Czy ktoś potrafi mi powiedzieć, kiedy to się skończy?
– Wojna? – pyta najstarszy syn Emmy i Arnolda Hasenfussów, przystojny Jochen i sam sobie odpowiada – Za kilka dobrych lat. Zdobycie świata musi trochę potrwać.
– Świata..? – Emma pytająco spogląda na Jochena, który dziwi się pytaniu matki.
– Nigdy nie słyszałaś, Mutti,co S.A. śpiewa?
Zaczyna nucić sztandarową pieśń hitlerowców, co podchwytuje jego młodszy brat, Norbert i już obaj śpiewają, a pomaga im mały Dieter, wybijając rytm zwiniętą dłonią o brzeg stołu.
 
                                   Wir werden wieder marschieren,
                                   bis alles in Scherben fällt!
                                   Den heute gehört uns Deutschland,
                                   und morgen die ganze Welt!
 
– Dość! Dość! – woła zirytowany Arnold Hasenfuss, ojciec rodziny, siedzący u szczytu stołu – Przestańcie natychmiast!      
                  *                                      *                                         *
                                      (ostatnie napisy czołowe)
              
                  *                                      *                                         *
Przy pięknej pogodzie, Irena i Piotr jedzą śniadanie na ogrodowym tarasie za domem. Komentują wydarzenie, którego świadkami byli poprzedniego dnia. Piotr przypomina przy tej okazji, swoje pierwsze, szkolne wakacje w Jastarni i wyjazd motorówką do Gdańska, kanałem portowym, obok Westerplatte.
– Kilka tygodni później wybuchła wojna i w gazetach powtarzał się komunikat, że „LWY WESTERPLATTE BRONIĄ SIĘ!” – wspomina Piotr. – Kto wtedy mógł przypuszczać, że po tylu latach ci, co napadli na nas z dwóch stron, Niemcy i Rosjanie, złożą tutaj hołd polskim żołnierzom. I czy to, co mówili wczoraj…
Dzwonek do furtki przerywa Piotrowi. Wstaje okrąża dom i przed furtką widzi dobrze ubranego, młodego mężczyznę z aparatem fotograficznym, zawieszonym na szyi. Nie słyszymy, co mówi do Piotra, który po chwili otwiera furtkę i prowadzi nieoczekiwanego gościa na taras.
– Nie zgadniesz, Irenko, kto nas odwiedził. To jest pan Martin Hasenfuss, syn Dietera. Przyjechał z Niemiec do Gdańska z ekipą pani kanclerz Merkel i chce zobaczyć dom, w którym urodził się (mieszkał) jego ojciec.
 
                 *                                       *                                       *
 
Ogólny widok na plac, zamykający ulicę Kleine Mölde. Przed domem oznaczonym numerem 89 gromadzą się jego mieszkańcy, czyli cała rodzina Hasenfussów, do wspólnego zdjęcia. Arnold Hasenfuus starannie ustawia metalowy, trójnożny statyw, do którego przykręca aparat fotograficzny z długim mieszkiem. Arnold ustawia ostrość na matówce aparatu, a potem przegrupowuje rodzinę (w ten sposób dowiadujemy się kto jest kim):
– Dieter (chłopiec jest w mundurku hitlerowskich Pimpfów) obok matki, z lewej strony Jochen (w mundurze podoficera piechoty ?)…stań trochę bliżej, z prawej Norbert (w mundurze Kriegsmarine ?), Liza i Torsten (w mundurze żandarma ?) niech stoją tam, gdzie stali. A teraz nie ruszać się nie mrugać oczami!            
Włącza samowyzwalacz i podbiega do rodzinnej grupki. Wszyscy stoją nieruchomo, czekając na charakterystyczne klapnięcie migawki, otwierającej obiektyw.
 
                           *                                       *                                       * 
                                                                                                 
– Mam nawet przy sobie takie zdjęcie przed domem – Martin sięga do kieszeni marynrki, wyjmuje z niej portfel, a z niego wyblakłe już nieco zdjęcie. – Jest na nim cała rodzina Hasenfussów. – Kładzie fotografię na stole i dorzuca: – Z wojny ocalała tylko babka Emma i mój ojciec.
– To Hitler wymordował panu wszystkich najbliżyszych – prostuje jakby Piotr, – Bo to była jego wojna. On ją rozpoczął.
Martin wydaje się bardzo zaskoczony tym, co usłyszał, ale wreszcie mówi:
– Nigdy tak o tym nie myślałem. Mój ojciec również.
– A profesor Hasenfuss, pański dziadek? – pyta Piotr. – Czy ojciec opowiadał panu o nim?
– Niewiele. Kiedy wojna się rozpoczęła był jeszcze małym chłopcem. – mówi Martin. – Pamiętał jednak dobrze, że dziadek Arnold wychowywał go w pruskim drylu. O wszystko musiał prosić, na wszystko mieć pozwolenie. A pomimo tego, dobrze dziadka wspomina.
– To musiał być ciekawy człowiek – zauważył Piotr. – Zostawił sporo zapisków, maszynopis pracy doktorskiej i notatnik. Mam te papiery w skrzyni, na strychu. I wszystko, co pani Ludwika zdołała uratować przed krasnoarmiejcami.
– To ktoś mieszkał jeszcze po wojnie w tym domu przed państwem?
– Tak Najpierw krasnoarmiejcy,potem pani Ludwika – wylicza dotąd milcząca Irena. – Została, używając języka waszej Eryki Steinbach, wypędzona z Podola, gdzie miała wielki majątek ziemski, a dostała w zamian ten mały domek, obok którego teraz siedzimy. Pani Steinbach uważa, że tylko Niemcy zostali wypędzeni ze swojej ojcowizny i tylko oni są ofiarami ostatniej wojny. A to Stalin przecież, w Jałcie i Poczdamie, zabawiał się całymi narodami. Co to było dla niego przesunąć ze wschodu na zachód, kilka czy kilkanaście milionów ludzi. A Churchill i Roosevelt grzecznie mu potakiwali… Kawa w dzbanku jest jeszcze gorąca. Wypije pan filiżankę? A może zechce pan coś zjeść? Proszę zrobić sobie kanapkę – Irena podsuwa Hasenfussowi półmisek. – Szynka jest wyśmienita, a jeśli pan woli serek…
– Bardzo dziękuję, ale… – Martin patrzy na zegarek – poprzestanę na kawie. Za trzy kwadranse muszę być na lotnisku.
– Ogromnie żałuję – Piotr jest wyraźnie rozczarowany. – Myślałem, że sobie porozmawiamy, a potem pójdziemy na strych, zajrzymy do skrzyni i zdecyduje pan, co z nią zrobić. Wszystko, co w niej jest należy przecież do pana i może ją pan zabrać do Niemiec. Skoro odlatuje pan jednak samolotem, z panią Merkel…
– Mogę specjalnie przyjechać po tę skrzynię – proponuje Martin. – Furgonetką. Jeszcze w tym roku, jeśli państwo pozwolicie.
                
                 *                                       *                                       *   
albo:
– Mam nawet przy sobie takie zdjęcie przed domem – Martin sięga do kieszeni marynrki, wyjmuje z niej portfel, a z niego wyblakłe już nieco zdjęcie. – Jest na nim cała rodzina Hasenfussów. – Kładzie fotografię na stole i dorzuca: – Z wojny ocalała tylko babka Emma i mój ojciec.
– Opowiadał panu o dziadku? – pyta Piotr.
– Niewiele. Kiedy wojna się rozpoczęła był jeszcze małym chłopcem. – mówi Martin. – Pamiętał jednak dobrze, że dziadek Arnold wychowywał go w pruskim drylu. O wszystko musiał prosić, na wszystko mieć pozwolenie. A pomimo tego, dobrze dziadka wspomina.
– To musiał być ciekawy człowiek – zauważył Piotr. – Zostawił sporo zapisków, maszynopis pracy doktorskiej i notatnik. Mam te papiery w skrzyni, na strychu. I wszystko, co pani Ludwika zdołała uratować przed krasnoarmiejcami.
– To ktoś mieszkał jeszcze po wojnie w tym domu przed państwem?
          – Tak Najpierw krasnoarmiejcy,potem pani Ludwika – wylicza dotąd milcząca Irena. – Musiała zostawić na Podolu, wielki majątek ziemski, a dostała w zamian ten mały domek, obok którego teraz siedzimy… Kawa w dzbanku jest jeszcze gorąca. Wypije pan filiżankę? A może zechce pan coś zjeść? Proszę zrobić sobie kanapkę – Irena podsuwa Hasenfussowi półmisek. – Szynka jest wyśmienita, a jeśli pan woli serek…
– Bardzo dziękuję, ale… – Martin patrzy na zegarek – poprzestanę na kawie. Za trzy kwadranse muszę być na lotnisku.
– Ogromnie żałuję – Piotr jest wyraźnie rozczarowany. – Myślałem, że sobie porozmawiamy, a potem pójdziemy na strych, zajrzymy do skrzyni i zdecyduje pan, co z nią zrobić. Wszystko, co w niej jest należy przecież do pana i może ją pan zabrać do Niemiec. Skoro odlatuje pan jednak samolotem, z panią Merkel…
– Mogę specjalnie przyjechać po tę skrzynię – proponuje Martin. – Furgonetką. Jeszcze w tym roku, jeśli państwo pozwolicie. Myślałem…że zostanę psami poszczuty, a tutaj, takie przyjęcie…
– Zwyczajne, polskie.
– Właśnie, polskie – potwierdza jakby Martin. – Ciągle jeszcze za mało się znamy.
 
                           *                                       *                                       *
Próba orkiestry w sali filharmonii gdańskiej, w której Jochen Hasenfuss gra na skrzypcach. Dyrygent ogłasza przerwę i część muzyków wychodzi na papierosa, a między nimi Jochen i jego sympatia……………………….
 
                 *                                       *                                       *
Na strychu Piotr grzebie w skrzyni z pamiątkami po Hsenfussach. Odkłada gruby notatnik, album z rodzinnymi zdjęciami Hasenfussów, złożoną w harmonijkę, dużą mapę Europy, sztylet, używany w HJ, ze swastyką, wtopioną w rękojeść, marynarskie, okrągłe nakrycie głowy z napisem Kriegsmarine na otoku. Przygląda się uważnie każdej wyjmowanej rzeczy i mówi do wchodzącej na strych Ireny:
– Nie wiem, jak ty go oceniasz, ale ten młody Hasenfuss zrobił na mnie dobre wrażenie.
– I dlatego grzebiesz w tej skrzyni – Irena stawia paterę z owocami na jakimś taborecie i siada na ratanowym fotelu na biegunach. – Przecież wiesz, co tam jest.
– Niby tak, ale…
Z dalszych wywodów Piotra wynika, że wizyta Martina Hasenfussa obudziła w nim chęć lepszego poznania jego rodziny, ponieważ chciałby…
– Pisać o nich?
– Tego jeszcze nie wiem, chociaż chodzą mi teraz po głowie różne myśli. – Piotr podchodzi do skośnego okna, umieszczonego w dachu, z którego widać wieże Starego Miasta. – Stąd nie widać Westerplatte, ale przecież pamiętam, co wczoraj mówiła do nas pani kanclerz. Nie wiem jednak, co mówiła dwa tygodnie temu do Eryki Steinbach. A ona ma złe sny. Bardzo złe. I nie chce wiedzieć, dlaczego z całej rodziny, która mieszkała w tym domu, ocalała tylko Emma Hasenfuss i jej najmłodszy syn, Dieter, co naprawdę działo się w Gdańsku i skąd się wzięli jej wypędzeni. Może taka książka byłaby potrzebna..?
 
                           *                                        *                                       *
 
Jest koniec lat 30. W Wolnym Mieście Gdańsku temperatura coraz gorętsza. Wieczorami przez miasto przeciągają oddziały S.A. z zapalonymi pochodniami, w dzień drużyny Hitlerjugend trąbią i łomoczą w bębny. Jeden z tych oddziałów zapuścił się na plac, zamykający ulicę Kleine Mölde, wykrzyczał swoje aktualne hasło: Danzig ist deutsch! Zurück zum Reichi spłynął w dół ku Karthäuserstrasse, odprowadzany wzrokiem rodziny Hasenfussów, gromadzącej się w jadalni do wspólnej kolacji.
Wkrótce po tej demonstracji w domu przy Kleine Möldepojawił się nowy nadzorca polityczny Siedlec z ramienia NSDAP, BlockleiterKnoche, z pozoru jowialny grubas w mundurze S.A., który oznajmił Arnoldowi, że bierze pod opiekę całą jego rodzinę i prosi, aby z wszystkimi sprawami zwracać się do niego, a on pomoże je załatwić. Wypytał też Arnolda, jak pracuje mu się na Politechnice, jaki duch panuje na tej uczelni i jak zachowują się studenci. Zajrzał również do kuchni aby zapytać, czy FrauHasenfuss przestrzega zalecenia partii, aby raz w tygodniu był na obiad Eintopf,czyli gęsta, pożywna, jednogarnkowa zupa, zamiast dwóch, zwyczajowych dań.
Poza tym incydentem, cały ten zgiełk zdaje się nie docierać do domu przy Kleine Mölde, w którym panują patriarchalne stosunki i kultywowane są stare, dobre obyczaje. Dr Arnold Hasenfuss jest synem pastora, a jego żona gorliwą ewangeliczką, toteż przed wspólnym posiłkiem odmawiana jest modlitwa, a każda niedziela rozpoczyna się wymarszem całej rodziny na nabożeństwo.
Tak ustabilizowane i poddane takim zasadom życie Hasenfussów naruszone zostaje nagle przez Elzę, która, nie uprzedzając rodziców, przyprowadza przed ich oblicze niejakiego Torstena Simmela, również pracownika Amady ( i mieszkańca Orunii, co w gdańskich warunkach określa jego niski status społeczny) i oznajmia, że pragnie związać się z nim na całe życie.
Młodzi poznali się w dość osobliwy sposób: w Torstenie, młodym magazynierze w Amadzie, panienka z biura budziła tak silne, grzeszne pragnienia, że pewnego razu, pod jakimś pretekstem zwabił ją do swojego kantorku i tam przymusił do oddania mu cnoty. Dostał za to po twarzy, ale następnego dnia Elza wkroczyła znów do magazynu i ruszyła prosto do… kantorku Torstena, a po niedługim czasie zażądała, aby oświadczył się rodzicom o jej rękę. Prosty chłopak z Orunii zrobił to na gumowych nogach i nie został przyjęty przez zbyt zaskoczonych, Emmę i Arnolda, wybrykiem córki. Zapłakana Elza uciekła z domu i pojechała nocnym ekspresem do Berlina, do mieszkającej tam ciotki Brunhildy, wielkiej urody kobiety, u której znalazła pełne zrozumienie dla swego postępku i obietnicę ułagodzenia rodziców i doprowadzenia do ślubu z Torstenem Simmelem.
Mąż ciotki Brunhildy, miły grubasek, o głowę niższy od swej postawnej żony, obiecywał również swoje pośrednictwo, wychwalając przy okazji instytucję małżeństwa, toteż Elza zasnęła spokojnie w ładnie urządzonym pokoju, oddanym do jej dyspozycji. Sen Hasenfussówny nie trwał jednak długo, ponieważ została obudzona wczesnym rankiem przez ciotkę, która, z palcem na ustach zaprowadziła ją pod kuchenne drzwi, zza których dobiegały kobiece piski i śmiech, podobny do końskiego rżenia, a także męskie nawoływania, jakieś Hop!Hop! Hej! Hej! Zagłuszyły te krzyki hałas
otwartych przez ciotkę, jednym szarpnięciem, kuchennych drzwi i oczom Elzy ukazał się osobliwy widok:
Na stole, połową swego ciała, z twarzą wciśniętą w skorupki jajek i okruchy białego sera, leżała służąca Minkusów (nakrywająca poprzedniego dnia do kolacji), wystawiając goły tyłek na ochocze czynności pana Minkusa; dzielny grubasek, przyciskał swój duży brzuch do półdupków służącej i wspierając się rękami o jej biodra, wykonywał niemal gimnastyczne skłony, pokrzykując jednocześnie wesoło. Oboje, zamroczeni zmysłową zajadłością, nie dostrzegli Brunhildy, która jednym susem dopadła wiaderka z wodą, stojącego koło westfalki i wychlusnęła jego zawartość na kuchennych lubieżników. Zaskoczeni, nie wiedząc zupełnie, co się z nimi stało, zastygli, ogłupiali, w cieknącej po nich wodzie, wybałuszali oczy na panią Minkus, która w swej białej, całej w koronkach i przezroczystej, nocnej koszuli, podobna była – ze względu na swe posągowe kształty – do starożytnej bogini zemsty, władczo wskazującej kształtnym ramieniem otwarte drzwi.
Być może, jawny akt zdrady małżeńskiej pana Minkusa, którego świadkiem na rozprawie rozwodowej, miała być Elza, wyszedł na rękę ciotce Brunhildzie, ponieważ w jej mieszkaniu pojawił się zaraz bardzo przystojny, szarmancki mężczyzna w mundurze oficera SS. Przychodził kilka razy na kolację i odprowadził obie panie na dworzec, na nocny ekspres do Gdańska. Ciotka Brunhilda, zgodnie z obietnicą zamierzała przecież wyjednać dla Elzy zgodę rodziców na jej ślub z Torstenem Simmelem i uczyniła to tak skutecznie, że wkrótce się odbył.
Pamiątkowe zdjęcie młodej parze i zaproszonym gościom zrobił przed domem fotograf Zabłocki, po czym wszyscy przeszli do ogrodu, gdzie, przy pięknej pogodzie, rozpoczęło się skromne, weselne przyjęcie. Przybył na nie również młodszy brat dr-a Hasenfussa, Maks z żoną Zuzanną, znaną w rodzinie z wróżenia z kart tarota.
– Powróżysz nam, ciotko? – pyta Elza, nazywana również Lizą, podchodząc z Torstenem do Zuzanny, ona jednak kręci odmownie głową.
– Nie powinno się kłaść kart nowożeńcom, więc musicie mi wybaczyć.
 
                           *                                       *                                       *
 
Piotr pracuje w swoim pokoju bibliotecznym na parterze domu, ale przerywa ją gdy wchodzi Irena z filiżanką kawy. Spogląda mu przez ramię na ekran laptopa,pokryty częściowo czarnymi rządkami liter i odczytuje głośno to zdanie, które przed momentem wypowiedziała Zuzanna:
 – Nie powinno się kłaść kart nowożeńcom, więc musicie mi wybaczyć… Piszesz o ślubie Lizy z Torstenem?
 – Już jest po ślubie. Teraz wszyscy są w ogrodzie i możesz nawet obejrzeć zdjęcia, które robił fotograf Zabłocki. Znalazłem je w skrzyni i mam już je w laptopie, ale najpierw pokażę ci, co przysłał nam Martin Hasenfuss.
 Irena siada przy Piotrze, a na ekranie komputera ukazuje się sam Martin, a obok niego, w fotelu przed kominkiem, starszy mężczyzna z cygarem w ręce.
 – To chyba Dieter Hasenfuss. Dobrze sobie wygląda. Tylko po co… – zastanawia się Irena – po co nam Martin przysyła zdjęcie swojego ojca? Może dla przypomnienia.
– Czego?
– Że się tutaj urodził. W tym domu.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Że zaczyna się dziać coś niedobrego. Planowa seria pozwów sądowych o odzyskanie utraconych nieruchomości. Chyba słyszałeś o procesie w olsztyńskim?
– Niewiele.
       – To zerknij do Internetu.
          Piotr odnajduje filmową migawkę z procesu o przyznanie Niemce, Agnes Trawny, prawa własności do nieruchomości we wsi Narty, zamieszkałej od wielu lat przez dwie polskie rodziny, Moskalików i Głowackich, które, po wyroku, otrzymały nakaz eksmisji..
       Po obejrzeniu materiału filmowego, Irena, jakby zaniepokojona, pyta:
      – A my, Piotrze, na pewno mamy wszystko uregulowane.
      – Na pewno. Możesz być spokojna.
 
                           *                                       *                                       *
 
Na Politechnice dr Hasenfuss ma ważną rozmowę z dziekanem, który zaproponuje mu cykl odczytów na temat gotyckich budowli obronnych w Prusach Wschodnich, z jednoczesnym opublikowaniem tekstu tych odczytów w formie bogato ilustrowanej książki.
– Musimy ciągle przypominać – mówi dziekan – o naszej misji cywilizacyjnej na tych ziemiach. Szczególnie teraz, gdy zaczęliśmy wreszcie głośno mówić o krzywdach, jakie wyrządził nam traktat wersalski. Czy pan fotografuje, doktorze Hasenfuss? Jeśli nie, proszę się nauczyć.
Zabrzmiało to niemal jak polecenie i Arnold znalazł zakład fotograficzny, którego właściciel (Zabłocki), zgodził się udzielić mu praktycznych lekcji robienia zdjęć i pomógł urządzić ciemnię w suterenie domu przy Kleine Mölde 89. Zbliżyło to obu panów do siebie, wytwarzając nawet rodzaj zażyłości i późniejsze zaproszenie (z aparatem, oczywiście) Zabłockiego na ślub Elzy z Torstenem Simmelem.
Nie został on przyjęty do rodziny z otwartymi rękami, a w czasie niedzielnych wycieczek, odbywanych po nabożeństwie, wspólnie z Heddą nosił koszyki z prowiantem, parasole dla ochrony przed słońcem dla teściowej i żony, a także koc, na którym mogły się położyć.
Objuczony Torsten dreptał więc, obok Heddy, na końcu rodzinnej grupy, którą Arnold zabrał na niedzielny piknik do oliwskich lasów i wzgórz. Z miejsca, które wybrał rozciągał się widok na część miasta i morze na horyzoncie, toteż doktor rozstawia statyw i przykręca do niego aparat, a Hedda i Torsten wyjmują z koszyka piknikowy prowiant: jajka na twardo w skorupkach, kanapki z wędliną, serem i wątrobianką i parującą kawę w dużym termosie. Ucztowanie zostaje nieoczekiwanie przerwane przez oddział S.A., odbywający w tej okolicy ćwiczenia wojskowe. Hasenfussowie muszą opuścić widokową polanę, schodzą więc ze wzgórz i udają się do Weisse Lamm,(„Białego Jagnięcia”) przy Pelonkerstrasse 58, popularnej oliwskiej restauracji ogrodowej, należącej do Augusta Lindhoffa, który niedawno jeszcze nazywał się August Lipkowski, gdzie gra kapela, a ludzie, siedzący przy drewnianych stołach, jedzą ajsbajn, piją piwo i śpiewają wesołe piosenki. Hasenfussowie również zasiadają przy wolnym jeszcze stole, wyjmują swoje produkty i włączają się do wspólnego śpiewania. Tę sympatyczną scenę przerywa pojawienie się grupy S.A.-manów z plecakami i bronią, odbywających w okolicy niedzielne ćwiczenia wojskowe. Siadają przy stołach (ludzie robią im pospiesznie miejsce), zamawiają piwo i zaczynają śpiewać swoje rewolucyjne pieśni. Część restauracyjnych gości wtóruje im chętnie, część milczy, kilka osób wychodzi. Hsenfussowie, pochyleni nad kanapkami, zajmują jakby neutralne stanowisko.
Następnego dnia Arnold oddaje szklane klisze do wywołania Zabłockiemu i opowiada mu o incydencie w Oliwie, nie ukrywając, że niepokoją go te wojskowe ćwiczenia S.A. Przyznaje też, że dotąd lekceważył to, co się dokoła dzieje, teraz jednak zaczyna mieć złe przeczucia.
– A pan, Herr Cabloki? Co pan o tym wszystkim myśli?
– Że to się rozejdzie po kościach. I jeszcze nie raz napijemy się mojej nalewki.
Sięga po butelkę wiśniówki i napełnia dwa kieliszki. Stukają się nimi i piją, a za oknem, ulicą, przeciąga oddział Hitlerjugend,waląc w werble i trąbiąc.
         
                          *                                       *                                       *
 
Przyjeżdża Martin Hasenfuss w małej furgonetce, do której ma zamiar zabrać skrzynię z pamiątkami po swojej rodzinie. Zostaje, oczywiście, poczęstowany obiadem, podczas którego rozmowa toczy się wokół pozostałości – jeśli tak można się wyrazić – II wojnie światowej, do tej pory nie załatwionych, a szczególnie spraw majątkowych. Martin przyznaje, że jego ojciec, Dieter, jest zwolennikiem Eryki Steinbach i działaczem związku wypędzonych,których roszczenia muszą być w Unii Eurpoejskiej zaspokojone.
– A pan? – pyta Irena. – Co pan o tym sądzi? Czy do tego domu, na przykład, ma jeszcze pana ojciec jakieś prawa?
– Bałem się, że pani zada mi takie pytanie, bo nie umiem na nie odpowiedzieć. Myślę jedynie, że są sprawy, które nie mają, bo nie mogą mieć dobrego rozwiązania. I do takich należą skutki decyzji, podjętych w Poczdamie przez aliantów zachodnich i Stalina. Ten przebiegły Gruzin dobrze wiedział, że za przesiedlenie, wypędzenie, jakkolwiek to nazwiemy, Niemców za Odrę, będzie się winić Polaków. I bardzo utrudni to, co nazywamy pojednaniem. Jeśli chodzi o mnie, nie rościłbym sobie praw do tego domu.
– A pana ojciec?
– Tego nie wiem.
 
                          *                                       *                                       *
 
Do Gdańska przypływa szkolny okręt Kriegsmarine,pancernik Schleswig-Holstein,który miał w najbliższym czasie powtórzyć złowrogą rolę Konia Trojańskiego w tym starym, pięknym mieście, zamienionym przez hitlerowców w beczkę dynamitu. 
Norbert, po powrocie z pracy opędza się od małego Dietera, który domaga się zabrania go następnego dnia rano do Neufahrwasserponieważ o tej porze wpływać będzie do portu pancernik Schleswig-Holsteini on Dieter musi koniecznie zobaczyć ten okręt. Jochen, który w pobliżu przegląda gazetę, wysuwa zza niej głowę i komentuje tę wizytę, oficjalnie bowiem, według gazety, pancernik przypływa z kurtuazyjną wizytą na korso kwiatowe i dla złożenia wieńców na grobie marynarzy z „Magdeburga”, który zatonął po bitwie morskiej pod Skagerrakiem i część jego załogi leży na jednym                     z gdańskich cmentarzy.
– Jak myślisz, Bert? Można w to wierzyć?
– Jutro się przekonasz, czy Gdańsk uwierzył.
Nie tylko uwierzył, ale zgotował pancernikowi entuzjastyczne przyjęcie. Na nabrzeżu w Neufahrwasser zgromadziły się tysiące wiwatujących ludzi, a Dieter omal nie wypadł z okna pokoju Norberta, z którego obserwował dostojny wjazd do portu ogromnego okrętu w pełnej gali banderowej (jest archiwalny materiał filmowy z tego wjazdu). Co chwila wydawał głośne okrzyki, a gdy pancernik zniknął za zakrętem kanału, zeskoczył z parapetu, wołając:
– Zostanę marynarzem!
Jochen późnym wieczorem wraca ze skrzypcami z koncertu i widzi S.A.-manów rozlepiających jakieś plakaty na słupach ogłoszeniowych. Zatrzymuje się przed już rozlepionymi i w świetle latarni ulicznej czyta półgłosem (pełny tekst tej proklamacji jest w moim posiadaniu):
Männer und Frauen von Danzig! Die Stimme die Ihr seit…Mężczyźni i Kobiety Gdańska. Wybiła godzina, na którą z utęsknieniem czekaliście przez dwadzieścia lat.Z dniem dzisiejszym Gdańsk wraca do Wielkiej Rzeszy Niemieckiej. Wyzwolił nas nasz wódz, Adolf Hitler. Dziękujemy Bogu, że dał naszemu wodzowi siłę i możność uwolnienia nas od klęski dyktatu wersalskiego.Danziger und Danzigerinnen..! Es lebe unser geliebter Führer, Adolf Hitler!                             
                                                                                                          Danzig, 1. IX. 1939
Zdyszany jeszcze Jochen zaklina się, że widział afisz z takim tekstem na własne oczy, ale Norbert nie daje mu wiary i nie chce, żeby szedł z ze swoimi rewelacjami do ojca, który słucha w radiu wiadomości i nie lubi, aby mu w tym przeszkadzano.
Arnold jest zadowolony z tego, co usłyszał i oświadcza Emmie, która razem z nim siedziała przy odbiorniku radiowym, że skoro Berlin czeka na negocjatora z Warszawy, to znaczy, że rozsądek zwyciężył i zaczną się rozmowy.
– Możesz spokojnie iść spać, moja droga. A ja zejdę jeszcze do ciemni, wywołać kilka zdjęć.
Zegar na wieży ratusza głównomejskiego wybija godzinę 12. Tę samą godzinę wskazuje zegar na wieży budynku dworca Danzig Hauptbahnhof, a na plac przed dworcem wychodzą S.A.-mani i ustawiają się na ulicy z tablicami, na których widnieje napis/ostrzeżenie: Von den Fenstern weg!Es wird scharf geschossen!(Nie podchodzić do okien! Ostre strzelanie!) W gmachu Konsulatu Generalnego RP przy Neugarten 8 palą się światła w wielu oknach. Podobnie w budynku Poczty Polskiej, tam wszakże gasną i zostaje jasne tylko jedno okno na piętrze. Na pobliskich uliczkach gromadzą się żołnierze, zataczają działka polowe. Pali się także światło w rezydencji Wysokiego Komisarza Ligi Narodów (d.budynek Żaka), który żegna komandora Kleikampa, wsiadającego do auta z hitlerowską chorągiewką na błotniku. Na pokład pancernika wychodzą z głębi okrętu żołnierze kompanii szturmowej, która wkrótce zaatakuje Westerplatte. Schodzą do oczekujących u burty pancernika szalup, zachowując zupełną ciszę. Major Sucharski i kapitan Dąbrowski obchodzą placówki na terenie Westerplatte; wszędzie panuje cisza i spokój. Nad kanałem portowym podnosi się mgła, zakrywając częściowo sylwetkę niemieckiego okrętu. Po chwili zaczyna się on z tej mgły wyłaniać, zbliża się do Westerplatte. Na pomoście bojowym komandor Kleikamp patrzy na zegar okrętowy: zbliża się 4.45. Obniżają się lufy armat pancernika, celując w Westerplatte przed oddaniem salwy. Kapitan Dąbrowski przykłada do oczu lornetkę. Widzi jak obracają się długie lufy dział; mierzą prosto, czarnymi otworami w ziemne umocnienia placówki „Przystań”. I nagle te czarne czeluście rozjarzyły się jak krwawe oczy potwora, nowego molocha i pożarły huczącymi jęzorami ognia ciszę przedświtu.
Arnold wkładał właśnie do kuwety z wywoływaczem naświetlony papier fotograficzny, gdy zadudniła głucho pierwsza armatnia salwa, a czerwona zamigotała, zgasła na moment i zaświeciła znowu, ale doktor nie wyjmował papieru z kuwety. Patrzał, znieruchomiały jak na papierze, zza koronki dachów Starówki, zza iglicy Ratusza i hełmu Katarzynki i wież wszystkich kościołów, podnosi się złowieszcza łuna pożogi…Ocknął się dopiero, gdy Norbert otworzył drzwi ciemni i zobaczył całą rodzinę zgromadzoną w holu. Tylko Elza stała na półpiętrze, trzymając za rękę swego męża, Torstena. Wszyscy patrzeli na Arnolda, jakby on mógł dodać coś jeszcze do tego, co sami słyszeli i co powtarzały donośnie armaty okrętu, ale on polecił jedynie kobietom wracać do łóżek, a sam z Jochenem i Norbertem wyszedł do ogrodu.
Dotarli, świecąc sobie latarkami, do rosnących na jego końcu kasztanowców i brzóz, które rysowały się ostro w rozbłyskach widmowego światła, omiatającego niebo po każdej armatniej salwie i wspięli się jeszcze wyżej, zatrzymując przy wieży triangulacyjnej, skąd roztaczał się widok na miasto i zatokę. Rzedniejąca mgła schodziła powoli z morskiego brzegu i kanałów portowych, odkrywając ciemny, zalesiony półwysep, z którego podnosiły się gejzery płomieni, jakby okręt, ziejący ogniem, rozrzucał pomiędzy drzewa żółte, rozbłyskujące race, jakby zalewał ten płaski skrawek ziemi strugami rozpalonych iskier, tryskających nieustannie z jego burty. Stalowy kadłub pancernika, drzemiący od kilku dni w cieniu starego fortu Weichselmünde,zmienił się teraz w grzmiący, otoczony obłokami dymu wulkan, wyrzucający ze swego wnętrza czerwoną, wrzącą lawę, podpalającą wszystko, co stanie na jej drodze.
– Albo się Polacy poddadzą, albo usmażą w tym ogniu – zawyrokował Norbert, atak artylerii Schleswig-Holsteina,trwał jednak nadal z takim samym natężeniem, gdyż Westerplatte nie myślało kapitulować. Zakończyła się tylko obrona Poczty Polskiej, którą Niemcy, po kilku bezskutecznych szturmach, oblali benzyną i zamierzali podpalić. Norbert był świadkiem, w tłumie innych gapiów, ostatniego aktu dramatu, który rozegrał się na placu przed Pocztą, zamordowania jej dyrektora, gdy wyszedł z bramy urzędu, z uniesionym w ręce białym płótnem, znakiem kapitulacji. Inni obrońcy Poczty Polskiej zostali rozstrzelani na cmentarzu Zaspa, po fałszywym procesie, skazani w nim na śmierć przez morderców w sędziowskich togach.
Tymczasem w chaosie porannych godzin pierwszego dnia wojny, zaginęła wysłana po zakupy Hedda i Arnold z Jochenem udali się na jej poszukiwanie. Z komisariatu policji na Karthäuserstrasse zostali odprawieni z kwitkiem (Mamy ważniejsze sprawy na głowie!) i odesłani do Victoriaschule, tam bowiem zwozi się aresztantów z całego miasta. Ruszyli we wskazanym kierunku, ale za szpitalem diakonisek (obecnie szpital wojewódzki), zatrzymał ich patrol Schupo.Przed sąsiadującą ze szpitalem kamienicą stały nakryte brezentem ciężarówki, do których S.A.-mani ładowali całe, wyprowadzane z kamienicy rodziny, wrzeszcząc przy tym i popychając kolbami karabinów, kogo popadło.
Arnold, znieruchomiały, przyglądał się tej scenie i dopiero po chwili zapytał, co jest powodem tej brutalnej eksmisji, a Schupo odpowiedział z wyraźnym zadowoleniem:
– Dezynfekcja. Wypędzamy polskie robactwo z naszego miasta.
Jochen był pewny, że ojciec zaraz zaprotestuje przeciwko takiemu traktowaniu ludzi, pociągnął więc Arnolda za rękaw, gdy Schupodał znak, że mogą przejść.
Do Victoriaschuledotarli już bez przeszkód, to wszakże, co tam zobaczyli, spowodowało, że   Arnold powiedział:
– To wszystko, co dotąd uważałem za niemożliwe, dzieje się właśnie w naszym mieście.
Z platformy ciężarówki, która zatrzymała się przed bramą dużego gmachu z czerwonej cegły (istnieje do dziś), zeskakiwali mężczyźni w różnym wieku, witani klątwami i wyzwiskami przez szturmowców w brunatnych koszulach. Biegli z pochylonymi głowami ku otwartej bramie na dziedziniec, a szturmowcy okładali ich drewnianymi pałkami i kolbami karabinów, wśród okrzyków i obelg, żywo uczestniczącej w tym ponurym widowisku, sporej gromadzie ludzi, tłoczącej się na chodniku, a nawet na jezdni.
Pokonując trudności, sprawiane przez wartowników, znaleźli się wkrótce w biurze komendanta Victoriaschule,zamienionej na katownię Polaków, niejakiego Christoffela, który obiecał sprawdzić, czy Hedda Notcker znajduje się pomyłkowo wśród aresztowanych i odesłać ją na Kleine Mölde 89, co rzeczywiście uczynił. Hedda wróciła jeszcze tego samego dnia, z trudem jednak powracała do równowagi po tym, co zobaczyła i doświadczyła sama w czasie swojego uwięzienia. Nastąpiło ono przypadkowo, gdy robiła zakupy w polskim sklepie spożywczym, z którego S.A.-mani wygarnęli wszystkich klientów i zawieźli ciężarówką na Holzgasse(obecnie ul. Kładki). Tam zobaczyła S.A.-manów pastwiących się nad księdzem Rogaczewskim, proboszczem parafii Chrystusa Króla i polskimi kolejarzami, których następnie rozstrzelali pod murem dziedzińca.
Emma zajęła się troskliwie zapłakaną i roztrzęsioną Heddą, która wyznała jej, zanosząc się szlochem, że komendant Christoffel rozkazał jej donosić o wszystkim, co dzieje się w domu jej pracodawców, a szczególnie co mówi i jakiego radia słucha dr Hasenfuss. Musi raz na miesiąc składać te meldunki, woli więc wrócić na wieś, niż podsłuchiwać ludzi, u których było jej tak dobrze. Emma odwodzi Heddę od tego zamiaru. Meldunki będzie pisała sama, a Hedda tylko je przepisze i zaniesie, gdzie trzeba. W ten sposób „pan doktor” niczego się nie dowie. Zresztą… Emma nie była pewna, czy mąż w ogóle zainteresowałby się tą sprawą, gdyż z Victoriaschule wrócił bardzo zmieniony, zamykał się w swoim pokoju, stanowiącym jednocześnie bibliotekę, wypełniony był bowiem książkami od podłogi po sufit i nie odzywał się prawie wcale podczas wspólnych posiłków.
Tak właśnie zachował się podczas odwiedzin Maksa, swego młodszego brata, który mieszkał na Langgasse,gdzie również miał sklep papierniczy, z artykułami szkolnymi i zabawkami. Niechętnie wpuścił Maksa do biblioteki, a gdy ten zarzucił mu strusią ślepotę ( – Nie możesz odwracać się plecami od tego, co się dokoła dzieje – mówił Maks. – Nie zamkniesz się w tym domu na klucz przed całym światem. Nie uda ci się.), oznajmił sucho:
– To jest mój dom i w tym domu nie będzie się mówiło o wojnie.
Były to jednak tylko słowa. Wojna wprawdzie nie wciskała się jeszcze drzwiami i oknami – to miało dopiero nastąpić – do domu przy KleineMölde 89, nie mógł wszakże Arnold zamknąć drzwi przed BlockleiteremKnoche, który z triumfującym uśmiechem rozsiadł się w fotelu po kapitulacji Westerplatte i powiedział, że nareszcie Danzigjest całkowicie niemiecki i taki już pozostanie do końca świata. Rozsnuł następnie przed Arnoldem świetlane perspektywy stojące przed tymi Niemcami, którzy wspierać będą ruch narodowo-socjalistyczny lub staną się jego członkami. Nie żądał jeszcze aby – Szanowny pan doktor – zgłosił akces do partii, ale drążył już problem i szykował grunt pod stosowne, późniejsze decyzje.
Przechwałki Knochego o Gdańsku wolnym od polskiego robactwa,zaniepokoiły Arnolda, wybrał się więc na Karthäuserstrasse, do zakładu fotograficznego Gustawa Zabłockiego, zastam tam jednak nowego właściciela, niejakiego Stimmera. Poinformował on Arnolda, że Zabłocki jest tam, gdzie być powinien, to znaczy za drutami kolczastymi w Neufahrwasser.
 
                           *                                      *                                        *
 
Dzwonek do furtki. Listonosz przynosi polecony od Dietera Hasenfussa, który wzywa Piotra do zapłacenia zaległego czynszu za wszystkie lata, od 1945 roku począwszy. W razie odmowy zapowiada oddanie do sądu sprawy o eksmisję nielegalnych lokatorów domu, którego jest nadal prawowitym właścicielem.
 
                           *                                      *                                        *
 
Odświętnie wystrojona gdańska starówka czeka na triumfalny wjazd Adolfa Hitlera, a Zuzanna Hasenfuss, żona Maksa, młoda jeszcze i atrakcyjna kobieta, pisze niebieską kredką na kartce papieru – 19. 09. 1939 – potem otacza dziewiątki czerwonym kółkiem, odwraca kartkę i przygląda się z zafrasowaniem utworzonym w ten sposób trzem szóstkom, a wreszcie szepcze:
– To demon. Wysłannik szatana.
Tasuje talię kart tarota, rozkłada je na stoliku, odsłania kilka i mówi półgłosem do siebie:
– Nic z tego nie rozumiem.
– Czego nie rozumiesz? – pyta Maks, wchodząc do pkoju. – Co znowu widzisz w tych kartach?
– Diabelskiego legata. Przybywa dziś do nas.
– Ciszej – syknął Maks – Zaraz przyjdą goście a ty…
Dochodzi do sprzeczki, w wyniku której Maks przedziera kartkę z „szóstkami” i chce zabrać żonie karty, ale Zuzanna na to nie pozwala i nie wiadomo do czego mogłoby dojść, gdyby nie dzwonek do drzwi i przybycie Emmy Hasenfuss z całą rodziną. Zuzanna, z pomocą córek, Asty i Uty, nakrywa zaraz do stołu i częstuje gości świeżym plackiem drożdżowym, a Maks pyta o Arnolda, który wolał zostać w domu, jak informuje szwagra Emma, niż oglądać z okien mieszkania brata, Hitlera, wjeżdżającego triumfalnie na Langgassei Langer Markt.                        
Z ulicy buchnął wrzask – Heil Hiler! Sieg Heil! –huknęły trąby orkiestry i wszyscy zerwali się od stołu i podbiegli do okien. A ze Złotej Bramy wyjeżdżała już kolumna samochodów, w takim dokładnie porządku, jaki pokazywała widokówka. Hitler stał wyprostowany w pierwszym wozie, a pod koła jego szarego mercedesa, sypały się kwiaty, a tłum skandował: Ein Reich!Ein Volk! Ein Führer!
Kolumna przemieszcza się wolno, prowadzona z okien wzrokiem Hasenfussów, w tym również Zuzanny, której twarz wyraża jakiś szczególny stan skupienia i napięcia. Z wysokości okna pierwszego piętra widzi tylko, jakby w powiększeniu, okrągłe denko czapki Hitlera, skrawek daszka i wąsa, wychylającego się spod czubka nosa, lśniące guziki na mundurowej kurtce, ozdabiający ją srebrny sznur i białą plamę wnętrza dłoni, z odgiętym w stronę ucha kciukiem. Wyciągały się ku tej dłoni, z obu stron ulicy, jakby chciały ją pochwycić i uścisnąć, wyciągnięte sztywno ramiona w miłym Führerowipozdrowieniu. W podobny sposób witali rzymskiego władcę gladiatorzy, przedstoczeniem krwawej i śmiertelnej dla jednego z nich walki. Szli dwójkami po żółtym piasku areny, stawali przed marmurową lożą imperatora i wołali:
Ave caesar, morituri te salutant!
I wydało się Zuzannie, że umilkło już powtarzane bez końca Sieg! Heil!I gromady ludzi zapełniające Langgassezaczynają wołać:
Ave! Morituri te salutant!
Wielka szyba wystawowa w tytoniowym sklepie Obsta na rogu Beutlergassezarysowała się i pękając rozsypała na drobne kawałki, ale stojący obok ludzie zdawali się tego nie zauważać. Nie odwracali nawet głów, sztywnieli bowiem i zamieniali się w szkielety. To samo stało się z gapiami stojącymi przed Ratuszem, przed Café Vaterland,z całym tłumem na chodnikach po obu stronach ulicy. Tysiące szkieletów tłoczyło się pod murami kamienic z wyciągniętymi sztywno rękami, pozdrawiając nadal wodza upiorów i spoglądając czarnymi oczodołami na jezdnię.
Toczące się wolno po niejsamochody zaczęły zwalniać jeszcze bardziej i zatrzymywać, jeden po drugim. Prowadzący je kierowcy i rozparci na siedzeniach generałowie, pułkownicy i sztabowi adiutanci, nieruchomieli w swoich autach, a na ich strojnych mundurach, jak liszaje brudu, pojawiły się plamy pleśni; zbutwiałe rękawy pękały i spadały z ramion, ukazując nagie kości. I tylko mercedes Führeratoczył się dalej, a on sam nadal stał wyprostowany, z jedną ręką na przedniej szybie wozu, drugą trzymając uniesioną w nazistowskim pozdrowieniu. Zapatrzony przed siebie, w swoje obłędne cele, zdawał się nie dostrzegać ognistego pierścienia, zaczynającego otaczać i pożerać miasto. Trawić je żarem płomieni i kruszyć, dom po domu, do zupełnego unicestwienia.
Przepalone krokwie stropu Grünes Torspadały do olbrzymiej sali, a spod łuków jej bram, z kurzawy i dymu zaścielającego Langer Markt,wyłaniały się szkielety szturmowców S.A.; dźwigając sztandary ze znakiem demona, śpiewały chrapliwie:
                                   Wir werden wieder marschieren,
                                   bis alles in Scherben fällt!
                                   Den heute gehört uns Deutschland,
                                   und morgen die ganze Welt!
Gdy śpiew upiorów wybrzmiał, Zuzanna krzyknęła, zawisła na parapecie okna i osunęła się bezwładnie na podłogę.
Zuzanna nadal leży na brzuchu, na dywanie, z obnażonym, zgrabnym tyłeczkiem, a sprowadzony lekarz siedzi obok niej ze strzykawką w ręce. Najwyraźniej spodobała mu się różowa pupcia zemdlonej kobiety, bo zamiast zrobić jej zastrzyk, wdał się w wymianę zdań z Maksem na temat możliwości rychłego zakończenia wojny. A kiedy wspólnie wkroczyli już do Warszawy, wbił wreszcie igłę w kształtną krągłość, gdy zaś pojawiła się na niej rubinowa kropelka krwi, zaczął zmywać ją delikatnie wacikiem, zmoczonym w spirytusie. Po czym, z pomocą Maksa odwrócił Zuzannę na plecy, zagłębił drewniany stetoskop pomiędzy jej piersi, a gdy otworzyła wreszcie oczy, zapytał:
– Skąd pani wraca FrauHasenfuss.
– Z piekła, doktorze.
Doktor Guntner, ciągle pozostający pod urokiem tego, co zobaczył i co chciałby ponownie zobaczyć, zalecił Zuzannie badania kontrolne w swoim gabinecie. Mieszkanie dr-a Guntnera. Zuzann, zgodnie z poleceniem lekarza, stawia się na badanie, ale dr Guntner uczciwie wyznaje, że użył takiego sposobu, aby zbliżyć się do niej, gdyż … nawija tak zręcznie, że Zuzanna jest gotowa oddać się przystojnemu uwodzicielowi, ale na razie nie dochodzi do tego… albo dochodzi, w zależności od tego jak zdecyduje Reżyser. W każdym razie Zuzanna ma się z czego zwierzyć Emmie i zjawia się na Kleine Mülde 89pod pretekstem zebrania ziół i najpierw, rzeczywiście, znajduje w ogrodzie Emmy liście mikołajka, z których wywar jest skuteczny, jak objaśnia bratową, na ból zębów. Zebrała też do koszyczka sporo kwiatów koniczyny przydatnych na wszelkie rany, podobnie jak liście babki, których była mnogość koło ogrodowej studzienki.Znalazła także lubczyk, pobudzający trawienie i dziurawiec na depresję, a wreszcie, przykucnąwszy przy pędach jeżyn, wspinających się na drewnianą kratownicę i zbierając dojrzałe już owoce, wyznała Emmie, że ma kochanka. 
                        
                           *                                       *                                     *
 
Piękny, słoneczny dzień. Ulica Długa i Długi Targ pełna spacerujących ludzi, a wśród nich Irena i Piotr. Zmierzają ku Zielonej Bramie, a za nią, na Długim Pobrzeżu, ogarnia już ich gwar i zgiełk Jarmarku Dominikańskiego. Poszukują wśród straganów wiszącej, ozdobnej lampy naftowej, a jednocześnie przyglądają się wyłożonym w wielu miejscach, kopulastym hełmom Wehrmachtu, wojskowym bagnetom, klamrom z napisem, klamrom z napisem Gott mit uns, menażkom i manierkom, maskom gazowym i orderom, całemu, zardzewiałemu szmelcowi po armii, którą Hitler wysłał na podbój świata i wygubił na rosyjskim stepie. Były tam również, kufle do piwa, porcelana stołowa, wazony i wazoniki, sztućce, blaszane pudła po margarynie Amada,haftowane makietki z napisem w roszaju: Morgen studne hat gold im Munde,żałosne pozostałości po niemieckich rodzinach, które hitlerowscy gauleiterzywypędzili z własnych domów na mróz i poniewierkę, albo które same uciekały, gnane strachem przed Armią Czerwoną, biorącą krwawy odwet za bestialstwa niemieckie na rosyjskiej ludności.
Lampa została wreszcie kupiona i w drodze powrotnej Piotr z Ireną wstępują d kancelarii znanego w Gdańsku adwokata Olgierda Koprowskiego, któremu pokazują list/wezwanie Dietera Hasenfussa i pytają, jakie mogą być jego konsekwencje.
Mecenas Koprowski jest b. dobrze zorientowany w temacie i najpier informuje swoich klientów, że rodziny Moskalików i Głowackich z Nart na Mazurach, odwołały się od wyroku eksmisji, wspomniał o procesie Christiana Slowika w Opolu o odzyskanie kamienicy, a w końcu omówił perypetie 5 rodzin, mieszkających w kamienicy przy ul. Polanki 58, znanej dawniej jako hotel i restauracja Weisse Lamm(„Białe Jagnię”), należące do Augusta Lindhoffa, albo Lipkowskiego.
– Mówię to wszystko – ciągnie mecenas – abyście państwo zorientowali się, że te sprawy są bardzo skomplikowane, a list, który otrzymaliście państwo z Niemiec, to, moim zdaniem, zapowiedź procesu o przywrócenie prawa własności Dieterowi Hasenfussowi, posiadłości przy ulicy Wyczółkowskiego 89.
Dodał jeszcze, na zakończenie, że chętnie podejmie się sprawą i zaproponował wyjazd do Oliwy dla obejrzenia dawnej gospody Wiesse Lamm i porozmawiania z lokatorami domu, którym również może grozić eksmisja.                
                    *                                           *                                         *
 
W jadalni Hasenfussów; niestosowne zachowanie Dietera przy stole staje się powodem sprzeczki pomiędzy braćmi, którą ucina Arnold, utrzymujący się mocno w roli patriarchy, obrońcy tradycji i reguł hierarchii, według której młodszy członej rodziny winien jest posłuszeństwo starszemu, a wszyscy ojcu, siedzącemu, jak na tronie, u szczytu stołu. Upomniał nawet małżonkę, która nie zachowała milczenia, gdy on przemawiał i powiedział z zatroskaniem:
– Jeżeli przestaniesz mnie wspierać, Emmo, nie wiem, co dalej będzie z tradycją tego domu.
– A co ojciec chce uratować? – zapytał nieoczekiwanie Jochen, budząc zdumienie Norberta, który uważał brata za podporządkowanego we wszystkim ojcu.
– Nas, Jochenie. Naszą rodzinę. Żebyśmy się rozpoznali, kiedy skończy się wojna.
– Ona już się skończyła – wtrącił odważnie Norbert, który uważał, że po kapitulacji Warszawy, ani Francja, ani Anglia nie będą miały ochoty walczyć z Niemcami, pogodzą się ze zniknięciem Polski, podpiszą z nowy traktat w Wersalu i sprawa zostanie zamknięta.
Arnold z pewnym niedowierzaniem słuchał wywodu syna, ale, ku cichemu zdumieniu pozostałej rodziny, nie ofuknął go, lecz oświadczył, że kto nie walczył z Francuzami pod Verdunem i kto, jak on sam, nie zdobywał fortów Vaux i Douomont, nie wie jakimi oni są twardymi i dzielnymi przeciwnikami. Dlatego sądzi, że nie będą chcieli ustąpić Hitlerowi i na Zachodzie powtórzy się wojna w okopach, po której do dziś nosi pamiątkę (utyka na lewą nogę).
– To znaczy, że za miesiąc, czy pół roku możemy już nie siedzieć razem przy tym stole – podsumował Jochen, a Emma natychmiast, niemal wykrzykując:
– Nawet tego nie mów! Przecież wtedy zabiorą was do wojska. Ciebie, Norberta, nawet Torstena, chociaż ma słabe zdrowie.
Rudzielec słuchał tej wymiany zdań z rosnącym niepokojem. Od ślubu z Elzą jego życie, dotąd trudne i biedne, zmieniło się na dostatnie i wygodne pod dachem Hasenfussów, toteż możliwość znalezienia się w wojsku wcale mu się nie uśmiechała. Musiałby także rozstać się z żoną, a tego nie potrafił już sobie wyobrazić. Zatrwożył się tą możliwością tak dalece, że, gdy po obiedzie znaleźli się w swoim pokoju, nie zaczął, jak zawsze, rozbierać Elzy, ale usiadł na brzegu tapczanu i frasobliwie kręcąc głową, powiedział:
– Kiepsko będzie, bardzo kiepsko.
– Bo tak mówi Jochen? – zapytała, a Torsten powiedział:
– Wojna dopiero się zaczęła. Gdyby, faktycznie, zabrali mnie do wojska…
Ponieważ dalej kręcił rudym łbem i nie wykazywał żadnej aktywności, sama zaczęła rozpinać guziki bluzki, odsłaniając piersi, ale Torsten nawet tego nie zauważył, mamrocząc dalej:
– Jak mnie drapną w kamasze, to zaczniesz mnie zdradzać.
– Nie drapną. Jesteś za niski.
– Ale gdyby… Obiecaj mi, że z nikim się nie zadasz.
– Brzydko się wyrażasz.
– Bo nie umiem inaczej. Obiecaj.
Liza, oczywiście, składa tę obietnicę i w zamian otrzymuje od Torstena to, co zawsze po obiedzie i ucina sobie drzemkę z głową na ramieniu męża.  
A na parterze, w swoim gabinecie, Arnold rozkłada mapę, obrazującą kierunki ataku Reichswehryi sytuację na froncie niemiecko-francuskim w wojnie 1914-1918.
– Powtórzy się – mówi do siebie, wpatrując się w mapę, po której biegną już sylwetki żołnierzy w pikelhaubach i rwą się w górę gejzery ziemi, znacząc wybuchy pocisków artyleryjskich. – Wszystko się powtórzy…
W pobliżu Katowni i zwalistego gmachu Banku Rzeszy, ustawiono ogromną tablicę z mapą Francji, ukazującą obszar zajęty przez Wehrmacht,z Paryżem włącznie i strefę wolną, pozostawioną jak ochłap marszałkowi Petainowi. Naklejony obok mapy plakat (posiadam jego reprint w swoich zbiorach) wyobrażał czarnego orła, szybującego nad sztandarami ze swastyką, a napis w stylizowanym gotyku głosił: Mit unsern Fahnen ist der Sieg!
Maks kupuje gazety w stojącym obok kiosku i przegląda ich pierwsze strony, które obwieszczają wielkimi czcionkami o wjeździe Hitlera do Paryża. Maks wsiada do dorożki i wysiada z niej przed domem Hasenfussów.
Arnold czyta w ogrodzie, pod orzechami i Maks pyta go złośliwie, gdzie obecnie przebywa: w Lacjum, Noricum, czy może w Galii? Rzuca na stolik zakupione gazety i dodaje:
– To, czego wy nie zrobiliście przez cztery lata, Hitler zrobił w jeden miesiąc. Co ty na to?
– W ogrodzie zjawia się jeszcze BlockleiterKnoche, Emma przynosi butelką wina i wszyscy piją zdrowieFührera. Arnold wyjawia czego się bał, gdy Wehrmachtzaatakował Francję i przyznaje, że po tym, co sam przeżył pod Verdunem, trudno mu jeszcze zrozumieć, jak doszło do takiego zmiażdżenia francuskiej armii.
– Wtedy mieliśmy tylko cesarza i generałów, a teraz mamy Führera –oznajmił Knoche i wręczył Arnoldowi Mein KampfHitlera w twardej oprawie ze złoceniami. Wyraził również przekonanie, że dr Hasenfuss dołączy wkrótce do ruchu narodowosocjalistycznego i stanie się aktywnym członkiem NSDAP.
Z podobną sugestią wystąpił wobec Arnolda rektor Politechniki, informując jednocześnie „szanownego kolegę”, że kierownik jego katedry odchodzi wkrótce na emeryturę i jeśli tylko dr Hasenfuss podejmie właściwą decyzję, droga do awansu stanie przed nim otworem.   
Arnold zostaje więc członkiem NSDAP, a Norbert, licząc, że teraz nie napotka już oporu ojca, wstępuje ochotniczo do Kriegsmarinei przynosi do domu otrzymany ekwipunek i mundur, w którym zamelduje się w wojennej szkole morskiej (jej budynki stoją do dziś przy ul. 3 Maja). Hedda zabiera się do prasowania munduru i sprawdzając, czy nie ma czegoś w jego kieszeniach, natrafia na paczkę kondomów. Zastanawia się z Norbertem, do czego mogą służyć te przezroczyste, gumowe woreczki…Jochen, który pojawił się w kuchni, aby wziąć sobie „coś na ząb”, próbuje wyjaśnić do czego służą te tajemnicze przedmioty, znajdujące się na wyposażeniu marynarza. Przy okazji dowiadujemy się, że Norbert chciałby służyć na okrętach podwodnych, co Jochen szczerze mu odradza. Uważa też, że brat niepotrzebnie zgłosił się ochotniczo do Kriegsmarine,on sam bowiem chciałby uniknąć służby w wojsku i ma nadzieję, że to mu się uda. Norbert jest oburzony takim stanowiskiem brata, dochodzi więc między nimi do ostrej i głośnej sprzeczki. Ujawnia się w niej postawa Jochena, niechętnego wojnie, którą porównuje do napadu rabunkowego na sąsiadów, ale nawet jego negatywna ocena akcesu ojca do NSDAP.
A dr Hasenfuss właśnie obejmuje katedrą architektury na Politechnice i kończy swój inauguracyjny wykład (do kolegów i studentów), w którym podkreśla rolę budownictwa – narodowego w formie i socjalistycznego w treści – po zakończeniu wojny w niemieckiej Europie. Otrzymuje za tę wizję gromkie oklaski i gratulacje od rektora, kolegów i podwładnych.
 
                           *                                       *                                       *
Wyjazd do Oliwy z mecenasem Koprowskim doszedł do skutku i Piotr rozpoznał, ku swemu zaskoczeniu, w domu przy Polankach 58, tę gospodę, którą opisał w książce o Hasenfussach, nad którą jeszcze pracuje. Dowiedział się też, od mieszkańców domu, że proces jest trudny i zżera im nerwy, a znikąd nie mają pomocy. Wywiesili nawet baner z napisem – TO JEST NASTĘPNY DOM Z MIESZKAŃCAMI, KTÓRY ZABIORĄ NIEMCY! – ale urzędnicy miejscy każą im go zdjąć.
 
                           *                                       *                                       *
 
Razem ze słoneczną i gorącą połową czerwca (1941), zjawia się u Hasenfussów ciotka Brunhilda z Berlina, aby wygrzać i opalić swoje ponętne ciało na sopockiej plaży. Robi ona takie wrażenie – sam Sopot zresztą również – jakby wojna toczyła się gdzieś za siódmą górą i siódmą rzeką. W koszach przed Grand-Hotelem flirtują sezonowe pary, kelnerki roznoszą lody i napoje chłodzące, w muszli gra orkiestra wiązankę melodii operetkowych, a na rozłożonym w „grajdołku” kocu, Zuzanna opowiada Brunhildzie o swoim romansie z d-rem Guntnerem, a także o pewnych, dziwnych sygnałach, które wysyłają do niej karty tarota, a nawet dziwnych snach, nawiedzających ją od czasu do czasu. Pojawia się w nich jakiś kościelny obraz pełen lilii, które w pewnym momencie zamieniają się w płomienie ognia. Odbywają więc wieczorem sesję „tarotową” i karty mówią im niemal wyraźnie, że w najbliższym czasie rozpocznie się krwawa wojna na wschodzie pomiędzy sojuszniczymi dotąd potęgami.
Piękny, słoneczny poranek. Ciotka Brunhilda budzi się ze snu, przeciąga rozkosznie w łóżku i wita Emmę, wchodzącą za śniadaniem na tacy. Nie ma na twarzy cienia uśmiechu, a na pytanie Brunhildy, co się stało, odpowiada, że Wehrmachtzaatakował sowiecką Rosję i teraz na pewno Jochen dostanie powołanie do armii. Brunhilda podnosi się na łóżku i patrzy, osłupiała, na Emmę.
W kinie Wochenschaui pierwsze obrazy ataku Wehrmachtuna ZSRR; piechota niemiecka wkraczająca do płonącej wsi, tyraliera czołgów w natarciu, kolumna jeńców itp. Widzowie wstają z miejsc i klaszczą (wśród nich Dieter i Norbert w marynarskim mundurze?).
Ciotka Brunhilda i Elza oglądają ze wszystkich stron Norberta i stwierdzają, że wygląda wspaniale w mundurze, więc Dieter również chce się zaprezentować w mundurku, należy bowiem od niedawna do Pimpfów, a gdy skończy 14 lat będzie mógł wstąpić do Hitlerjugend, potem zaś do wojska, żeby walczyć za Führera.Wszyscy szykują się do wyjścia, na koncert do Filharmonii, ostatni dla Jochena, który ma już kartę powołania do wojska. Mówi o tym dyrygent, zwracając się przed koncertem do publiczności, wypełniającej salę Filharmonii, która nagradza oklaskami Jochena, jako muzyka i żołnierza jednocześnie, który zamienia skrzypce na karabin, jak nakazuje mu honor i obowiązek. Jochen wykonuje pięknie swoją partię solową i znów otrzymuje brawa. Emma i Elza nie ukrywają łez, ciotka Brunhilda, dbając o makijaż, osusza sobie kąciki oczu haftowaną chusteczką.
 Jochen kłania się nisko, dziękując za oklaski, ale po powrocie do domu, w holu, wyjmuje skrzypce z futerału i w obecności wszystkich łamie je na kolanie i rzuca na podłogę. Oświadcza, że nie zrobił tego na estradzie w Filharmonii, żeby nie zaszkodzić ojcu w rozwijającej się karierze, ale teraz musi powiedzieć jak głęboko jest dotknięty (zraniony) tym, że nie tylko odwrócił się od dotąd uznawanych wartości, ale oddaje Hitlerowi swoich synów na zatracenie, bo ani Norbert nie powróci z morza, ani on sam, Jochen, z Rosji.
                Tymczasem rzeczywistość nie potwierdzała ponurych zapowiedzi Jochena. Niemcy odnosili wszędzie sukcesy i mogli wywieszać transparenty z triumfalnym obwieszczeniem – Deutschland siegt an allen fronten!– Na Atlantyku U-booty codziennie topiły alianckie statki, a w ZSRR, po chwilowym niepowodzeniu pod Moskwą, Wehrmachtzagarniałmiasto po mieście, a 6 Armia, pod dowództwem gen. Paulusa, w której służył Jochen, dochodziła już do Wołgi.
    Arnold Hasefuss w swoim pokoju/bibliotece, rozkłada mapę Europy. Otacza kółkiem miasto nad Wołgą, Stalingrad. A za oknem sypie gęsty śnieg.                                
Jochen siedzi skulony, owinięty kocem w gronie kilku kolegów, tak samo opatulonych kocami i płaszczami. Wpatrują się w płomyk świeczki osadzonej w blaszanej puszce po wyskrobanej do czysta wołowinie, a gdy jeden z nich próbuje zanucić Stille Nacht… każą mu zamknąć pysk. Planują po północy przekraść się do ruin, otaczających stalingradzki plac teatralny i czekać na zrzuty żywności. To jest, oczywiście, kradzież i żandarmi strzelają do takich rabusiów bez ostrzeżenia, trzeba więc być szybkim i zręcznym. A wygłodniały i osłabiony Jochen nie jest ani szybki, ani zręczny, zostaje więc zabity celnym strzałem niemieckiego żandarma w chwili gdy trzymał już w rękach bochenek chleba, wyjęty z pojemnika zrzuconego z samolotu, krążącego nad ruinami śródmieścia Stalingradu.
(czy chcesz, aby Stalingradu było więcej?)
Emma na próżno wypatrywała listu od Jochena. Łudziła się, mimo upadku Stalingradu, że jest gdzieś w niemieckim szpitalu polowym, stała więc przy oknie i gdy listonosz wkraczał na plac, zbiegała do furtki i domagała się, aby sprawdził dokładnie, czy pomiędzy innym listami nie zagubił się w przepastnej torbie Feldpostbriefod Jochena.
W lepszej sytuacji znalazła się Liza, ponieważ jej rudy mąż, ze względu na ogólną ślamazarność, nie został wcielony do armii, a nawet do korpusu kierowców, tylko do sił pomocniczych policji (Hilfspolizei).Najlepiej miałby, oczywiście, w transporcie, ale nie zdał egzaminu na kierowcę. Przebrnął nawet przez próbne jazdy, lecz skompromitował przy odpowiedzi o charakterze ideologicznym. Egzaminator zapytał go, mianowicie, co będzie po Trzeciej Rzeszy, a ten głupol, zgodnie ze swoją matematyczną wiedzą, odpowiedział, że czwarta. Wówczas tamten spurpurowiał z wściekłości i wrzasnął: Das Dritte Reich wird ewig sein!I huknął pięścią w stół. Verstanden!Torsten skulił się i wymamrotał, Jawohl…,ale to nie pomogło i został wyrzucony za drzwi jako ideologiczny matoł, a potem skierowano go do oddziałów policyjnych, pilnujących niemieckiego porządkuna lubelszczyźnie i ściągania kontyngentu od opornych chłopów. Mógł więc pisać i pisał, chociaż kilka słów i nawet często, ale listów od niego zabrakło również, od pewnego czasu, toteż Liza stawała przy oknie obok matki z sercem trzepoczącym niepewnie, rozdartym pomiędzy nadzieją i trwogą, gdy mały człowieczek w pocztowym mundurze, wkraczał na plac i zaczynał grzebać w swojej torbie.
We wszystkich domach przy Kleine Mölde,z których na podbój świata wyruszyli młodzi mężczyźni w bojowym rynsztunku, stały w oknach kobiety i śledziły każdy krok tego rozdawcy kopert z nadrukiem Felpostbrief, jakby z jego ruchów już i wyrazu twarzy, z jakim podchodził do skrzynek pocztowych przy furtkach, mogły odgadnąć, jakie przynosi wiadomości. I na razie nie było złych, a pierwszą, najgorszą z możliwych, otrzymali Zombarthowie spod numeru sto siódmego, pod koniec czterdziestego drugiego roku. Emma. Czekając jak zwykle na listonosza, zobaczyła małego pocztowca wchodzącego do domu naprzeciwko, a w chwilę później usłyszała rozpaczliwy krzyk Zombarthowej. Odczekała kilka minut, a gdy listonosz minął jej furtkę, pobiegła do sąsiadki, aby pocieszyć ją w nieszczęściu. Przeczytała pismo od dowódcy młodego Zombartha, donoszące, że poległ za Führera i Vaterlandpod Marsa Matruk w Afryce. Nieco później zjawiły się inne sąsiadki, których synowie walczyli na froncie wschodnim i razem płakały, spoglądając wzajemnie na siebie, jakby zadawały sobie pytanie, która z nich pierwsza dostanie podobną, żałobną wiadomość.
– On waszych synów też wymorduje! – Zombarthowa nie liczyła się już ze słowami. – A ja leciałam jak głupia na Langgasse, żeby go witać. I wrzeszczałam: Niech żyje Führer! Teraz wydrapałabym mu ślepia.
Przeraziły się tych słów, pamiętając, że gestapo wszystko słyszy i rozeszły do swoich domów i tylko Emma została przy Zomarthowej, aby ja pocieszać, nie wiedząc, że wkrótce Liza będzie potrzebowała jej współczucia i wsparcia.
Zaczęło się właśnie gorące lato czterdziestego trzeciego roku i na Kleine Möldepowróciło to, co zostało z Torstena Simmela. Przed dom numer 89 zajechała furgonetka ze znakami Czerwonego Krzyża i dwa sanitariusze wynieśli z niej kadłub byłego funkcjonariusza sto drugiego pułku policji, a kierowca wystawił na chodnik wózek inwalidzki i tornister. Przesunęli zręcznie nosze przez otwarte drzwi domu i dopiero w holu posadzili korpus bez nóg na wózku. Torsten w tym momencie zacisnął mocno zęby, a mimo to syknął z bólu, odszukał palcami metalową poręcz, uchwycił ją mocno, oparł plecy na skórzanej poduszcze i odetchnął głęboko z widoczną ulgą.
Hedda cofała się przed Simmelem, jak przed upiorem, któremu nieopatrznie otworzyła frontowe drzwi, a Liza znieruchomiała na progu jadalni. Patrzyła na męża rozszerzającymi się z przerażenia oczami, otwartą dłonią usiłowała zamknąć drgające usta, stłumić rosnący w niej krzyk, uderzył jednak gwałtownie, wydarł się z niej, wysoki i przenikliwy.
Trwał jeszcze, gdy Emma z Dieterm zbiegała z piętra po schodach, a Arnold otwierał drzwi biblioteki. Dopiero teraz Liza zdołała go stłumić i Torsten, gdy teść zbliżył się do niego, wymamrotał po swojemu, półgłosem i niewyraźnie:
– Rosjanie mnie tak urządzili. Wlazłem na minę pod Rostowem.
Przesunął palcami ocalałej ręki po luźnozwisających od kolan nogawkach spodni i Liza znów zaniosła się szlochem, Hedda chlipała cicho, Emma zaś pochyliła nisko głowę. Sanitariusz nie odeszli jeszcze i Arnold, widząc bezradność kobiet, polecił im zanieść inwalidę i jego wózek na piętro. I dopiero tam, w pokoju, który już był i ponownie miał się stać małżeńską sypialnią jego i Elzy, stracił Torsten tę ochronną sztywność, wypracowaną w szpitalu i sanatorium. Patrzył na żonę, zaścielającą łóżko świeżym prześcieradłem i mgła łez przysłoniła mu oczy. Wiedział, że nigdy już nie wrócą poobiednie pieszczoty i nocne misteria, po których wstawała rano z uśmiechem błogiego znużenia na ustach. Teraz miał być dla Elzy jedynie ciężarem, drętwiał więc z rozpaczy i wstydu na myśl o tym, ile razy będzie skazany na jej pomoc w potrzebach, przy których nikt nie pragnie mieć świadków. Dlatego, gdy skończyła zmieniać bieliznę pościelową i podeszła, aby go rozebrać, poprosił aby zasłoniła okna papierowymi storami.
– Nie chcę, żebyś mnie zobaczyła.
Przykucnęła przy wózku i przytuliła policzek do ręki Torstena, gdyż nie ośmieliła się jeszcze objąć jego głowy, pochylić się nad nim i ucałować w usta. Był na pewno jej mężem, a jednocześnie kimś innym, obcym nieledwie. Oddała go machinie wojennej zdrowego i całego, a ona zużyła go, przemieliła w swoich trybach i zwróciła jej kalekę bez nóg i ręki, którego ma przyjąć jak dawnego małżonka, chociaż nim już nie jest.
– Zasłoń okna – poprosił jeszcze raz. – I przynieś mi…
Nie dokończył, więc uniosła głowę i zapytała:
– Co mam przynieść?
Ręka Torstena, którą trzymała jeszcze w swoich dłoniach, drgnęła, więc zacisnęła na niej palce, jakby chciała zapewnić go o swej gotowości wypełniania wszystkich jego życzeń i usłyszała nikły, zaledwie zrozumiały szept:
– Nocnik…
Wyszarpnął rękę z jej dłoni i zasłonił sobie usta, ale nie powstrzymał szlochu ani łez i płakał żałośnie, bezradny i upokorzony, a Lizę zalała fala czułości i współczucia. Tamten cień obcości odsunął się jakby, ale nie zniknął zupełnie i powrócił, kiedy spełniła życzenie Torstena, a potem musiała wynieść nocnik, razem z jego zawartością i wymiotowała w łazience. Klęczała na posadzce, wstrząsana obrzydzeniem i przytłoczona rozpaczą, gdyż pojęła z całą jasnością, że codziennie, przez nie wiadomo ile lat, będzie tak właśnie usługiwała mężowi. Będzie go również ubierała i rozbierała, myła, zmieniała mu bieliznę, a jeśli zechce czegoś jeszcze…
Wzdrygnęła się i podniosła z klęczek, poprawiła włosy przed lustrem i wróciła do pokoju, a Torsten w tym momencie zaczął oddychać spokojnie i równo, pozorując sen. Pochrapywał nawet i tylko przez szparki powiek śledził poruszenia Elzy, stąpającej na palcach po skrzypiącej nieco podłodze. Postanowiła nie budzić męża, rozebrała się szybko, wsunęła cicho do łóżka i znad brzegu poduszki przyglądała się nieruchomej postaci na wózku. W ten sposób, budząc się i drzemiąc na przemian, oszukiwali się oboje do rana.
Śniadanie przyniosła im na tacy Emma i zaledwie zdołali je zjeść, gdy zjawił się BlockleiterKnoche, aby powitać bohatera. Przyniósł kartki na dodatkowe przydziały żywności i rozwiązał kłoptoliwą sprawę znoszenia i wnoszenia Torstena po schodach, obiecując przysłać do tej czynności chłopców z HJ. Przyrzekł również załatwić w Arbeitsamciezwolnienie Lizy z obowiązku pracy, aby mogła całkowicie poświęcić się pielęgnacji męża.
Nie przychodziło jej to łatwo, a Torsten, widząc jak się męczy, popadał w coraz większą depresję. Doskwierało mu również ukrywanie prawdy przed Lizą i jej rodzicami, wyznał wreszcie, że ich okłamał; nie był na froncie w Rosji, ale w Polsce, w lubelskim, polował na Żydów, a gdy wybuchło powstanie w getcie warszawskim, został odkomenderowany ze swoją jednostką policyjną do jego stłumienia. Przy zdobywaniu budynku, nad którym powiewała polska i żydowska flaga, stracił obie nogi i rękę.
Ulżyło mu to wyznanie, ale gdy w oczach Lizy zobaczył łzy, przerażenie i odrazę, popełnił samobójstwo. Od przysłanych przez Knochego chłopców z HJ zażądał wystawienia siebie z wózkiem przed furtkę, pod pozorem spaceru z Heddą do pobliskiego parku, odprawił chłopców i zanim Elza zorientowała się, że jej mąż został sam przed domem, Torsten zwolnił hamulec przy kole i jego inwalidzki wózek zaczął toczyć się po pochyłości ku ulicy o dość dużym spadku. Tam nabrał szybkości i przewrócił się w miejscu, w którym Kleine Mölde zakręcała ostro w prawo, wyrzucając Torstena z siedzenia. Upadł tak nieszczęśliwie, że rozbił sobie głowę o krawężnik chodnika. Miał szeroko otwarte oczy i usta, jakby chciał powiedzieć coś do tych wszystkich ludzi, którzy wyszli z domów całej ulicy, otoczyli przewrócony wózek i patrzyli oszołomieni na mały kadłub w policyjnym mundurze, leżący przy kamiennym krawężniku. Rozstępowali się w milczeniu, robiąc przejście Lizie Simmelowej, która nadbiegła zdyszana, wyprzedzając matkę i Heddę. Nie płakała ani nie krzyczała. Przyklękła tylko przy tym nieszczęsnym rudzielcu, który nie chciał zdobywać świata dla Adolfa Hitlera, tylko przepękać wojnę przy polowej kuchni, a został policjantem i mordercą.
Trzecią ofiarą Hitlera w rodzinie Hasenfussów stał się Norbert. Po dłuższym urlopie w domu, wracał do bazy okrętów podwodnych w Lorient przez Berlin, toteż zajrzał do ciotki Brunhildy, czym sprawił jej wielką przyjemność. Zastał u niej majora infanterii, zapewne kochanka ciotki i razem wybrali się na kolację do Hotelu Adlon, w którym, jak twierdził major Horst, można było jeszcze zjeść coś przyzwoitego.                     
Norbert nigdy jeszcze nie był w nocnym lokalu, czuł się więc onieśmielony, patrząc na kelnerów we frakach, orkiestrę, grającą modne przeboje, przyciemnione światła, w których iskrzyła się biżuteria kobiet, a wreszcie na mundury wysokiej rangą oficerów. Miał wśród nich najniższy stopień, toteż zdawało mu się, że wiele spojrzeń kieruje się na niego, a zapominał, że kroczy obok niego ciotka Brunhilda, opięta szczelnie w długą suknię z połyskliwej, fioletowej lamy, uwydatniającej jej kuszące kształty. Wsparta na ramieniu swego majora, przemierzała parkiet posuwistym krokiem nocnej pantery, ku zarezerwowanemu stolikowi, niedbale oddając na prawo i lewo powitalne ukłony.
– Proszę się rozejrzeć, panie kolego – zaproponował major, kiedy już usiedli we troje na miękkiej, półokrągłej kanapie, w niszy, stanowiącej doskonały punkt obserwacyjny. – Jesteśmy wśród samych kawalerów Żelaznego Krzyża. Większość z nich została zdobyta w ciężkich walkach pomiędzy biurkami sztabowymi.
– A pański?
– Spodziewałem się tego pytania – przyznał major Horst. – Na Krymie. Tam straciłem … i złudzenia.
– Co więc panu pozostało?
            – Ja mu pozostałam, Norbercie – wtrąciła Brunhilda i dodała, chcąc zapewne zmienić temat rozmowy. A to niemało, bo ważę parę funtów.
 Zbliżył się kelner z pomocnikiem i kartą dań, umieszczoną w okładkach z wytłaczanej skóry i rozpoczęła się narada Brunhildy z majorem, a Norbert przysłuchiwał się jej z rosnącym zdumieniem, wynikało z niej bowiem, że do Hotelu Adlon nie zawitała jeszcze wojna i nikomu tutaj nie doskwierają jej ograniczenia. Po raz pierwszy usłyszał więc o krewetkach w pikantnym, toskańskim sosie i sarninie duszonej w maśle z dodatkiem rumu i soku ze świeżych pomarańczy.
Brunhilda odprawiła kelnera krótkim gestem dłoni, a Norbert poczuł przypływ odwagi i zauważył:
– Nie powiem kolegom na okręcie, co jadłem w Berlinie.
– I słusznie – pochwalił major. – Musicie do końca zachować wiarę w zwycięstwo.
– A pan ją zupełnie utracił?
Major nie odpowiedział, ponieważ na sali zgasły nagle wszystkie światła i tylko jeden reflektor rzucał snop światła na piosenkarkę, wchodzącą na estradę. Stała w jego kręgu, czekając na pierwsze uderzenia werbla, a gdy zabrzmiały i trąbka podała ton, zaczęła śpiewać:
                        Vor der Kaserne, vor dem grossen Tor,
                        stand eine Laterne, und steht sie noch davor,
                        so wolln wira da uns wieder sehn,
                        bei der Laterne wolln wir stehn
                        wie einst Lili Marleen, wie einst Lili Marleen…
Norbert przechylił głowę na oparcie kanapy i słuchał; jak zawsze o północy na okręcie, gdy śpiewała ją niskim, budzącym dreszcz głosem, zmysłowa i uwodzicielska kobieta w cylindrze, kusząca długimi nogami w błyszczących pończochach, młodych i starych mężczyzn, wypełniających niegdyś do ostatniego krzesła sale kinowe, jak Niemcy długie i szerokie. Błekitny aniołodleciał jednak, bo nie chciał mieszkać, ani wracać do kraju, w którym jego głos zagłuszały wrzaski brunatnych koszul, więc teraz każda z walczących stron miała swoją Lili Marleen i żołnierze po obu stronach frontu słuchali tej piosenki w swoim języku, nadawanej przez niemieckie i angielskie stacje radiowe.
Śpiew umilkł, a Norbert nie zdążył jeszcze ochłonąć z wrażenia po nim, gdy na estradzie pojawił się Zauberkünstlerze skąpo odzianą asystentką. Najpierw zamknął ją w dużym kufrze i pokroił na kawałki, potem obrzucił nożami, a wreszcie wprowadził w stan hipnotycznego snu. Wówczas zszedł z estrady, przysiadł się do jakiegoś stolika i zapytał z kim siedzi i w jakiej randze a medium dawało dokładne odpowiedzi, więc ktoś wyraził przypuszczenie, że dziewczyna wszystko widzi, zatem sztukmistrz zaproponował „komisyjne” zawiązanie jej oczu. Zgłosili się dwaj oficerowie, zawiązali panience oczy, ale nim odeszli, sztukmistrz wyciągnął zza ich kołnierzy biustonosz i koronkowe figi, co wywołało wybuch śmiechu na sali, a niezadowolenie Norberta, mruczącego coś o profanacji munduru.
– Jest pan zdegustowany, pani kolego? – zapytał major i zaraz dodał – Tu jest Berlin i śmiejemy się z różnych rzeczy, bo czasem trzeba odetchnąć. Zapomnieć o tym całym świństwie, bo inaczej…
– Tylko się nie irytuj – ostrzegła majora Brunhilda, kładąc dłoń na jego ręce. – W domu możecie jeszcze porozmawiać, a tu macie się bawić i jeść.
– I pić! – zawołał major, wznosząc kieliszek. – Za naszego gościa i nasze okręty podwodne!
Gadali do rana. Brunhilda poszła spać, a major monologował i Norbert nie wiedział w końcu, czy ma go zastrzelić za defetyzm, zaprowadzić na gestapo, czy sobie samemu palnąć w łeb. W rezultacie zasnął w fotelu, przy chrapiącym na dywanie majorze Sztabu Generalnego Wehrmachtu, a do swojej bazy w Lorient dojechał z potężnym łupaniem w głowie i mętlikiem w mózgu.
U-71 wyszedł w nocy w swój ostatni rejs i zdołał zatopić dwa frachtowce, nim sam znalazł się na celowniku brytyjskich okrętów.
– Zostaliśmy namierzeni – zameldował podoficer do centrali i kapitan Merten, dowódca okrętu, nakazał natychmiast pogłębienie zanurzenia o kilka sekund za późno i wszyscy unieśli wzrok ku nisko sklepionemu stalowemu pułapowi śródokręcia.
Korwety rzuciły pierwszą serię bomb głębinowych i Norbert liczył półgłosem odległe, głuche detonacje, zaciskając splecione palce obu rąk. Żarówki zamigotały tylko na moment i znów paliły się spokojnie, toteż pomyślał, że nie nastąpiła jeszcze ta chwila, której szybkie nadejście obiecywał mu w Berlinie major Horst. Druga seria bomb głębinowych rozwiała jednak tę nadzieję. Wybuchały bardzo blisko i żarówki zaczęły pękać jedna za drugą, strumienie wody trysnęły ze stropu do wnętrza okrętu, który zaczął wyraźnie przegłębiać się na rufę i opadać coraz niżej. W ciemności ktoś krzyknął:
– Toniemy!
Halt’s Maul!– zagrzmiał kapitan Merten i rzucił donośnie: Opróżnić zbiorniki balastowe!
Zapaliły się lampki awaryjne a szum przepompowywanej wody i powrót kadłuba na równą stępkę, pozwoliły przypuszczać, że U–71 nie został śmiertelnie zraniony. Woda wszakże nadal przeciekała do jego wnętrza i marynarze, usiłujący naprawić powstałe uszkodzenia, brodzili w niej po kolana.
– Główna pompa zęzowa poszła w diabły, a połowa akumulatorów nadaje się na szmelc – meldował Mertenowi główny mechanik. – Hydraulika popękała w kilku miejscach, nity puszczają, a lewy zbiornik wynurzenia jest rozerwany. Mam mówić dalej?
Przez twarz kapitana przebiegł krótki skurcz. Wiedział, co oznacza taki meldunek, a mimo to zapytał:
– Została jakaś szansa?
Szef maszynowni odruchowo spojrzał na cieknące ze stropu grube krople i powiedział:
– Nie zdołamy uszczelnić przecieków. Mogę się odmeldować?
-Dokąd?
– Na tamten świat, kapitanie. Do Walhallidzielnych germańskich wojowników, gotowych zginąć za Führera. Zasalutował z przesadną służbistością, odwrócił się i odszedł, rozchlapując wodę, a Norbert, do którego dotarły urywki tej rozmowy, zrozumiał, że U-71 nie wypłynie już na powierzchnię oceanu. Poczuł, że wilgotnieją mu dłonie, wytarł je więc odruchowo o spodnie, sięgnął do kieszeni na piersiach i wyjął z niej metalowe pudełko z fotografiami. Otworzył je i patrząc na papierowe twarze rodziców, wyszeptał:
– Chciałbym się pożegnać.
Woda sięgała wszystkim do pasa i Norberta ogarniał lodowaty chłód. Sztywniały mu palce, ale wyjmował z pudełka kolejne fotografie, Lizy i Dietera. Powtarzał im te same słowa i tylko, patrząc na zdjęcie Jochena, powiedział:
– Myślę, że spotkamy się jeszcze tej nocy…
Czatujące na powierzchni oceanu korwety zrzuciły jeszcze jedną serię bomb głębinowych. U-71 zachybotał się, zgasły awaryjne lampki, a razem z nimi złudzenie ocalenia i wnętrze żelaznej trumny wypełniło wycie oszalałych z przerażenia skazańców. Tylko ktoś w pobliżu Norberta modlił się głośno;
                          Vater unser, der Du bist im Himmel…
Norbert uczynił znak krzyża i dołączył się do modlitwy marynarza, przy ostatnich jej słowach odchylając głowę do tyłu. Gdyż woda dochodziła mu już do usta. Poprzez narastający szum w uszach i dudnienie tętna w skroniach, usłyszał jeszcze wyraźnie wystrzał z pistoletu, a potem już tylko zmieszane w jeden chór, wołania o pomoc i przekleństwa, złorzeczenia i jęki, wyzwiska i chichot tych, co z lęku tracili już zmysły. Również serce Norberta dygotało z trwogi, ale wspiął się na palcach, uchwycił krawędzi górnej koi, podciągnął na rękach i wydźwignął nieco ponad poziom wody. Mogło to przedłużyć mu życie o parę chwil zaledwie, ale walczył o nie, o kilka ostatnich oddechów, chociaż piersi rozrywał mu ból i pękały płuca. Wyprężył ramiona gdy woda znów liznęła mu usta, ale uderzył głową o stalową blachę półkolistego poszycia i to był już kres ucieczki. Z tej granicy mógłby spojrzeć tylko wstecz, lecz tracił przytomność i nie zobaczył niczego poza czarnymi skrzydłami Thanatosa, okrywającymi kadłub u-71.
Emma nie wiedziała nic o zatopieniu U-71, zaniepokojona była wszakże brakiem, od dłuższego czasu, poczty z Lorient, poprosiła więc Zuzannę o położenie kart i właśnie siedziały przy stoliku nakrytym czarną chustą i zapalonych świecach, zapatrzone w kolorowe obrazki, mające odkryć tajemne ścieżki przeznaczenia, kierującego losem załogi podwodnego okrętu, wysłanego na ocean dla niszczenia innych okrętów, gdyż taka była wola Führera.
Zuzanna kładła karty trzy razy; najpierw w trójkąt, potem w kształt celtyckiego krzyża, a wreszcie w podkowę i za każdym razem, na pytanie o Norberta, karty nie dawały wyraźnej odpowiedzi. Poprosiła Emmę o ponowne potasowanie, przełożenie i zaczęła odsłaniać pierwszą z rozłożonych kart i zaraz chciała ją odłożyć, ale Emma wstrzymała jej rękę.
– Nie oszukuj mnie – poprosiła. – Pokaż tę kartę.
Na kolorowym obrazku stała Prozerpina, trzymająca w uniesionej, prawej ręce jakiś owoc. Zuzanna z wyraźną niechęcią, powiedziała: To jest granat, owoc zmarłych. – I zaraz dodała, kładąc dłoń na ręce Emmy; – Dziś nie jest dobry dzień na tarota. Tylko piątek. 
               
                                       *                                   *                                    *
 
Wbrew obawom Ireny, w domu przy ul. Wyczółkowskiego 89 nie zjawia się sam Dieter Hasenfuss, tylko Martin. Dla swojej gazety ma napisać artykuł o Muzeum II Wojny Światowej, otwartym w Gdańsku, odwiedza więc, prz okazji, Irenę i Piotra, ma bowiem na polecenie ojca, przekazać im nową propozycję. Zastrzega przy tym, że robi to z przykrością, musi być jednak ojcu posłuszny, bo tak został wychowany.
A propozycja jest następująca: Dieter Hasenfuss odstąpi od żądania zapłaty czynszu na wszystkie minione lata od 1945 roku, a w zamian Irena i Piotr zrzekną się tych praw do domu, które nabyli przez zasiedzenie i przejdzie on w ten sposób do prawowitego właściciela. Jeśli Irena i Piotr nie skorzystają z tej propozycji, ojciec Martina odda sprawę do sądu w Gdańsku, a w razie niepomyślnego wyroku, do Trybunału w Strassburgu.
                                 
                                       *                                   *                                    *
Dr Arnold Hasenfuss otrzymuje tytuł profesora. Po powrocie z uroczystości zastaje w domu ciotkę Brunhildę, która uciekła z Berlina po aresztowaniu majora Horsta, zamieszanego w zamach na Hitlera i skazanego na śmierć przez powieszenie za żebro na rzeźnickim haku. Obawia się również aresztowania i prosi o schronienie w domu Hasenfussów, ale Arnold odmawia jej gościny. Maks też boi się gestapa, Emma i Zuzanna umieszczają więc przerażoną Brunhildę u doktora Guntnera, gdzie udaje w białym fartuchu pielęgniarkę/asystentkę w jego gabinecie lekarskim.
Zamach na Hitlera i niepowodzenia Wehrmachtuna froncie wschodnim każą myśleć profesorowi Hasenfussowi o zabezpieczeniu znajdujących się w Gdańsku dzieł sztuki, a przede wszystkim o Sądzie OstatecznymHansa Memlinga. Nie wie tylko jak, chroniąc obrazy i wywożąc je z miasta do okolicznych wsi, obronić się przed zarzutem defetyzmu i postanowił prowadzić całą akcję w tajemnicy.
Jesienią czterdziestego czwartego roku dociera do Gdańska wiadomość o wymordowaniu przez czerwonoarmistów wszystkich mieszkańców wsi Nemensdorf na Mazurach, wywołując powszechne przerażenie. W wielu gdańskich domach zaczyna się ciche pakowanie i szykowanie do wyjazdu w głąb „starej” Rzeszy. Hasenfuss otrzymuje zgodę na zdemontowanie Studni Neptuna i wywiezienie Sądu Ostatecznegodo kryjówki w Górach Sowich.
 
                                     *                                   *                                    *
 Irena i Piotr wychodzą odgarniać śnieg przed domem, oświetlonym kolorowymi lampkami, jak plac i cała Wyczółkowskiego jarząca się od świateł. W zupełnej ciszy słychać tylko chrobot szerokich łopat do odśnieżania; dopiero po dłuższej chwili Irena mówi:
– Wiesz o czym myślę?
– Pewnie o tym, jak się skończy nasza sprawa.
– Nie. O ostatniej wigilii Hasenfussów. I o tym, jak wtedy wyglądała ta ulica. Obowiązywało przecież wojenne zaciemnienie.
 
                                     *                                   *                                    *
 
Kleine Möldepogrążona w mroku. Okna domu Hasenfussów – jak wszystkie na całej ulicy – zakryte czarnym papierem. W jadalni Hasenfussów trzy puste nakrycia na wigilijnym stole:                                                                                              Jochena, Norberta i Torstena. Arnold otwiera biblię i mówi:
– Hodie natus est nobis Salvator mundi…
Próbuje czytać odpowiednie wersy z biblii, ale Emma nie może wstrzymać łez, odkłada więc książkę i przy stole zapada ponure milczenie.                
W pierwszej połowie stycznia czterdziestego piątego roku, Armia Czerwona, przełamuje niemiecki front, rozpoczyna swoją zimową ofensywę i w Gdańsku pojawiają się pierwsi uciekinierzy z Prus Wschodnich. Na placu, przed stojącymi wokół niego domami koczują furmanki wyładowane dobytkiem całych rodzin. W pewnej chwili wszystkie wozy w popłochu znikają, ktos bowiem puścił plotkę, że rosyjskie czołgi są już w Pruszczu, a nawet widziano je na Orunii.
Dieter należy już do Hitlerjugendi w zimowym mundurze HJ wychodzi na ćwiczenia wojskowe, a po prof. Hasenfussa przyjeżdża ciężarówka na Holzgas,wyładowana obrazami, które wywożone są poza miasto dla zabezpieczenia przed ew. zniszczeniem. W drodze do Starogardu, podczas postoju na poboczu drogi, następuje nieprzyjemne spotkanie z kolumną więźniów, ewakuowanych z obozu koncentracyjnego Sztuthof. Wśród więźniów jest fotograf Zabłocki, który rozpoznaje prof. Hasenfussa i usiłuje zbliżyć się do niego, prosząc o chleb, ale Arnold boi się SS-manów z eskorty i odwraca od Zabłockiego, udając, że go nie rozpoznaje. Do domu wraca wstrząśnięty tym incydentem, opowiada o nim Emmie i wówczas dochodzi do zasadniczej rozmowy pomiędzy małżonkami.
 – Milczałam całe życie – mówi Emma – więc teraz powiem ci, co myślę o tobie…
Armia Czerwona jest coraz bliżej Gdańska, uciekinierzy zapełniają miasto, ich sytuację pogarsza coraz silniejszy mróz, ludzie umierają w nocy, o ewakuacji władze jednak oficjalnie nie mówią, ponieważ na rozkaz Führera, Danzig zostanie ogłoszony twierdzą i będzie się bronił pod hasłem: Unser Glaube an den Sieg ist grenzenlos!(Nasza wiara w zwycięstwo jest bezgraniczna.) A Dieter i jego nowi koledzy z HJ, malują na ścianach domów, wielkimi literami: WIR KAPITULIEREN NIE! Tylko Liza zdobywa gdzieś tajną – na razie –instrukcję o tym, co należy zabrać z sobą na wypadek ewakuacji (taka, autentyczna instrukcja, znajduje się w moim posiadaniu): ciepłą bieliznę, wełniane pończochy albo onuce, płaszcz i koc, garnek do gotowania, nóż, widelec, łyżkę i flaszkę polową.
– Jaką flaszkę polową? – irytuje się Emma. – Skąd mam wziąć taką flaszkę. Pokaż mi tę ulotkę. Tu jeszcze piszą o butach. Wygląda na to, że mamy uciekać na piechotę przed bolszewikami.
– Nie dojdą tutaj. – Liza stara się uspokoić matkę, ale Emma kręci głową, a wieczorem wychodzi z Heddą do zaśnieżonego ogrodu i obie nasłuchują odgłosów artyleryjskiej kanonady i wydaje im się, że jest coraz głośniejsza i bliższa. Niebo migotało przy tym złowieszczo i w tych widmowych błyskach odsłaniały się na moment okryte szadzią konary drzew i Emma otrząsała się trwożnie, a po powrocie do domu pytała męża:
– Co będzie z nami, Arni?
Profesor Hasenfuss nie wiedział. Od incydentu z fotografem Zabłockim, któremu odmówił kromki chleba, stał się osowiały i jakby zobojętniały na wszystko. Na pytanie żony nie próbował nawet odpowiedzieć, zaproponował jej tylko, aby wyruszyła z Heddą do jej wsi, zabierając z sobą Lizę i Dietera.
Okazało się jednak, że Emma i Arnold nie wiedzą gdzie jest ich syn. A Dieter, razem z kilkoma ochotnikami z HJ przebywa na umocnionej placówce na skrzyżowaniu Adolf Hitler Allee i Nordseestrasse, dowodzonej przez Feldweblao jednym uchu, drugie bowiem zabrał mu w Rosji generał Mróz. Jemu właśnie Felwebelprzypisywał wszystkie niepowodzenia armii,która w innych warunkach doszłaby do samego Uralu, a potem jeszcze dalej.
– No i przez takich, jak ci – dodaje, wskazując na trupy tych zołnierzy, którzy mieli już dość zdobywania świata, które zmieniło się w totalną klęskę Wehrmachtu i pragnęli ocalić życie. Żandarmeria wieszała ich na konarach bezlistnych drzew z tablicami na piersiach, informującymi o rodzaju zbrodni, jakiej się dopuścili: Zdradziłem Führera! Zdezerterowałem! Jestem tchórzem! Złamałem przysięgę!
Makabryczna aleja wisielców robiła na Dieterze ponure wrażenie. Zsiniałe trupy w mundurach, odartych z dystynkcji, kołysały się i okręcały na sznurach, jakby ci pohańbieni żołnierze wykonywali jakiś złowieszczy taniec, ku przestrodze tych, co utracili wiarę w sens dalszej walki i myśleli o złożeniu broni. Natomiast ludzie, którzy chcieli uciec z zagrożonego miasta drogą morską i mijali placówkę Jednouchego Feldwebla,nie zwracali niemal uwagi na wisielców. Gnani przerażeniem przed bolszewikami i pogłoskami, że czołgi z czerwonymi gwiazdami na burtach zajmują już Orunię, biegli całymi rodzinami, ciągnąc za sobą wózki z jakąś resztką dobytku, ku zbawczej, bo prowadzącej do portu Nordseestrasse. Nie wiedzieli, nieszczęśnicy, że w porcie trwa zacięta walka o wejście na pokład statków ewakuacyjnych i tylko część gdańszczan dotrze drogą morską do portów „starej Rzeszy”, Hamburga, Bremy, czy Lubeki.
Doktor Guntner z Zuzanną i Brunhildą (Maks Hasenfuss został wcielony do Volksturmu) próbowali wydostać się z miasta pociągiem, ruszyli więc w stronę dworca kolejowego, po drodze wszakże schronili się przed sowieckimi czołgami w kościele św. Józefa. Zuzanna zbyt późno dostrzegła, że jedno z malowideł ściennych kościoła, wyobrażające białe lilie, ukazywało się jej kilkakrotnie we śnie, objęte płomieniami, usiłowała więc, razem z Brunhildą i lekarzem, wydostać z kościoła, ale było już późno: sowieci zamknęli bramę i podpaliłi świątynię (to fakt, potwierdzony tablicą, znajdującą się wewnątrz kościoła), powodując śmierć znajdujących się w niej ludzi.
Po zajęciu Ohry i Zoppot, samoloty sowieckie zarzuciły miasto ulotkami, wzywającymi obrońców do zaprzestania bezsensownego oporu i kapitulacji. Kilka kartek wiatr przygnał na Kleine Möldei Arnold wyszedł do ogrodu na ich poszukiwanie. Znalazł jedną na końcu ogrodu, pod orzechami i drugą przy wieży triangulacyjnej, w tym samym miejscu, z którego fotografował panoramę miasta, całą w słonecznym blasku, teraz zasnuwającą się ciemnymi dymami.
Zgodnie z tym, co głosiła ulotka, rosyjskie działa będą milczeć przez kilka godzin, jeśli wszakże ultimatum zostanie odrzucone, podejmą ostrzał miasta i wtedy niebo zabarwi się łuną wznieconych pożarów. Jak na zdjęciu, które wywoływał w swej ciemni, gdy pancernik Schleswig-Holsteinoddawał pierwszą salwę w kierunku Westerplatte. Nie uległ więc wówczas przywidzeniu, ale zobaczył to, co miało nastąpić i właśnie następowało.
                                                                                                    pierwsze zakończenie:   
Powiedział o tym Emmie i dodał, że mają teraz przed sobą sporo czasu, aby dojść do Neufahrwasser i zaokrętować się na jakiś statek, ale Emma odmówiła opuszczenia domu, sądząc, że Dieter musi do niego lada chwila wrócić. Nie wiedziała przecież, że za kilka godzin jej najmłodszy syn zostanie ranny na rogu Adolf Hitler Alleei Nordseestrasse, odpierając atak sowieckich czołgów i dostanie się do rosyjskiej niewoli. 
Sama Kleine Mölde znajdowała się jakby w martwym, względnie bezpiecznym polu, nad którym z jednej strony przelatywały z gwizdem armatnie pociski z pozycji sowieckich baterii w Wonnenbergui na wzniesieniu Schönfeld,a z drugiej strony z dział okrętów, stojących nadal na morzu i osłaniających ostatnie statki ewakuacyjne, odpływające z Neufahrwasser.
Wieczorem kanonada ustała, a nad ranem w domu zjawiła się Liza, dotąd przebywająca w koszarach przy Hochsstriess,przy dowożonych tam rannych obrońcach miasta. Uciekła stamtąd, gdy zjawili się czerwonoarmiejcy i zabrali za gwałcenie pielęgniarek i wolontariuszek. Była tak przerażona, że Emma i Arnold nie zrozumieli wszystkiego z jej nieskładnej relacji, poza tym, że należy teraz zamknąć dom na cztery spusty i siedzieć w nim jak myszy pod miotłą, to może bolszewicy go ominą, rabując wszędzie dokoła i podpalając budynki, wypatroszone z wszystkiego, co dało się z nich wynieść.
Niestety, przyszli. Dwóch oficerów rosyjskich, władających językiem niemieckim i zachowujących się bardzo poprawnie. Poszukiwali Sądu OstatecznegoHansa Memlinga i doskonale wiedzieli, że prof. Hasenfussa zajmował zabezpieczaniem gdańskich dzieł sztuki, zatem na pewno zna miejsce ukrycia tego cennego obrazu.
Rosjanie rozsiedli się w fotelach, zapalili kazbeki i wyjaśnili Arnoldowi, że pragną odzyskać – tak się właśnie wyrazili – wszystkie dzieła sztuki wywiezione z Gdańska, a zwłaszcza Sąd Ostateczny.Rozpytywali również o zapieczętowane skrzynie, które w grudniu lub lutym przysłano z Królewca do Gdańska. Zostały on zdeponowane w muzeum miejskim i zniknęły z niego bez śladu, a zawierały najprawdopodobniej fragmenty bursztynowej komanty,zrabowanej z pałacu w Carskim Siole i wywiezionej przez Niemców podczas oblężenia Leningradu.
– Teraz ma pan prosty wybór, Herr Professor ­ – oznajmił wyższy stopniem oficer. – Albo współpracować z nami, albo…
Nie musiał kończyć zdania. Zdusił papierosa w popielniczce i patrzył wyczekująco na Arnolda, który oświadczył, że jedynie przygotował Sąd Ostatecznydo transportu, nie zna wszakże miejsca jego ukrycia. Nie zadowoliło to, oczywiście, oficerów i pułkownik powiedział:
– Daliśmy panu szansę, profesorze. Nie chciał pan z niej skorzystać, więc pojedzie pan z nami. Proszę wziąć płaszcz, bo jeszcze jest zimno.
Wyszli do holu, w którym stali dwaj uzbrojeni żołnierze. Zagrodzili drogę Arnoldowi, który po włożeniu płaszcza, skierował się ku schodom, prowadzącym do sutereny, gdzie siedziały, wepchnięte tam kobiety.
– Chyba mogę pożegnać się z żoną i córką. Przecież…
– To nie jest konieczne – uciął młodszy stopniem oficer. – Jeżeli nie straci pan do reszty rozsądku, jeszcze dziś wróci pan do domu.
Nie wrócił. Dom przy Kleine Mölde 89został zajęty przez Rosjan, a Emmie z Lizą pozwolono mieszkać w suterenie. Po kilku miesiącach Hasenfussowa otrzymała pisemne wezwanie do stawienia się w określonym dniu i godzinie na dworcu klejowym Gdańsk-Główny z którego odjedzie transport do Niemiec.
                                                                                                            drugie zakończenie:
Powiedział o tym Emmie i dodał, że mają teraz przed sobą sporo czasu, aby dojść do Neufahrwasser i zaokrętować się na jakiś statek, ale Emma odmówiła opuszczenia domu, sądząc, że Dieter musi do niego lada chwila wrócić. I tak się rzeczywiście stało; Dieter, po rozbiciu przez sowieckie czołgi placówki Jednouchego Feldwebla, przekradł się przez stary cmentarz i opłotkami dotarł do domu, gdzie zastał czekających na niego rodziców i trzęsącą się z przerażenia Lizę (uciekła z lazaretu polowego, gdy weszli Rosjanie i zaczęli gwałcić wolontariuszki, opiekujące się rannymi żołnierzami), wołającą rozpaczliwie:
– Ratujmy się! Uciekajmy z tego piekła! 
Sama Kleine Mölde znajdowała się jakby w martwym, względnie bezpiecznym polu, nad którym z jednej strony przelatywały z gwizdem armatnie pociski z pozycji sowieckich baterii w Wonnenbergui na wzniesieniu Schönfeld,a z drugiej strony z dział okrętów, stojących nadal na morzu i osłaniających ostatnie statki ewakuacyjne, odpływające z Neufahrwasser.
Na pokład jednego z nich udało się wejść Arnoldowi z resztą swojej rodziny, ale do Hamburga dotarła tylko Emma i Dieter, wyłowieni z morza po storpedowaniu statku ewakuacyjnego, na którym płynęli.
 
                         
                             *                                     *                                       *
 
 Piotr ukończył książkę i prezentuje ją na spotkaniu autorskim w Filii Gdańskiej WiMBP przy ul. Mariackiej 42 o b. ładnym wnętrzu. Na spotkaniu obecny jest również Martin Hasenfuss, syn Dietera Hasenfusa, który mówi o problemie „wypędzonych” inaczej niż widzi go Erika Steinbach, dla której „wypędzeni” byli i są trampoliną kariery politycznej. Wypowiada się również na temat książki A jutro cały świat…,Zalicza ona problem „wypędzonych” do spraw, które nie mają, bo nie mogą mieć dobrego rozwiązania: „wypędzenie”, bolesne i tragiczne dla milionów Niemców, było konsekwencją wojny, prowadzonej przez Niemców, wojny, która sprowadziła ogrom cierpień na wiele narodów Europy i w konsekwencji na sam naród niemiecki. 
Rodzice samej Eryki Steinbach są tutaj dobrym przykładem; zanim sami musieli opuścić w 1945 roku dom w Redzie pod Gdynią, w którym urodziła się ich córka, Eryka, sami skrzywdzili, w roku 1939, polską rodzinę, wypędzając ją na bruk z jej własnego domu. Trudno licytować się na krzywdy, gdyż obie są bolesne, warto wszakże pamiętać, kto spowodował pasmo tych nieszczęść, kto rozpoczął krzywdzić i łamać święte prawo własności,na które Eryka Steinbach tak lubi się powoływać.
– Biorąc to wszystko pod uwagę – kończy Martin Hasenfuss – wycofuję roszczenia mojego ojca, dotyczących domu przy ulicy Wyczółkowskiego 89, dawniej Kleine Mölde.
albo:
Pierwsza rozprawa odbyła się w sądzie grodzkim w Gdańsku z powództwa Dietera Hasenfussa, syna Arnolda i Emmy Hasenfussów, o odzyskanie domu z ogrodem przy ul. Wyczółkowskiego 89, dawniej Kleine Mölde 89.Pomiędzy innymi dokumentami, przedkładanymi Sądowi przez pełnomocnika Dietera Hasenfussa, znajduje się również książka A jutro cały świat…, opisująca ogrom cierpień, jakie wojna przyniosła niemieckiej rodzinie Hasenfussów i jej wypędzenie z posiadłości w gdańskiej dzielnicy Schidlitz. Dziejowa sprawiedliwość wymaga więc, aby te krzywdy zostały nie tylko naprawione – peroruje dalej wymowny adwokat – ale również wynagrodzone.
A przed gmachem sądu demonstruje duża grupa ludzi, w niej wielu studentów, z transparentami, na których widnieje hasło: PRECZ Z JAŁTĄ!
Demonstranci budzą zainteresowanie radia i TV; reporterzy pytają przeciwko czemu pod takim właśnie hasłem, protestują i otrzymują wyczerpującą odpowiedź.
 
                    *                                       *                                       *  
 
0

Bohdan Por

polski re

12 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758