Bez kategorii
Like

Sensy i bezsensy speechu Sikorskiego

01/12/2011
393 Wyświetlenia
0 Komentarze
10 minut czytania
no-cover

We wtorek obiecałem, że w środę odniosę się merytorycznie do przemówienia Radosława Sikorskiego. Robię to dopiero dzisiaj – to i tak nieźle, jak na polityka i realizację przez niego obietnic wyborczych.

0


A teraz serio – przedwczoraj pisałem o tym, że debata nad berlińskim wystąpieniem ministra pokazała, jak właśnie nie powinna wyglądać debata w Polsce. Dzisiaj warto zająć się merytorycznie tym, co w tezach Sikorskiego było sensowne, a co nie.
 
Na plus należy zaliczyć publiczne uświadomienie Niemcom i innym państwom "starej Unii", że to nie rozszerzenie jest przyczyną obecnego kryzysu, ale że jest dokładnie odwrotnie – że państwa dawnej 15-ki bardzo wiele zarobiły na procesie akcesji nowych krajów i że wiele miejsc pracy w Zachodniej Europie powstało właśnie z tego powodu. Dobrym posunięciem było także pokazanie jak często same Niemcy i Francja łamały Pakt Stabilności i Rozwoju. Ciekawe było też przypominanie o zasadzie solidarności i odpowiedzialności, która winna panować we Wspólnocie. Wartościowe było także wskazanie dziedzin, które na zawsze powinny pozostać we władztwie państw narodowych (choć można byłoby nieco rozszerzyć ten katalog – na przykład o kształt systemu socjalnego, polityki zagranicznej i obronności). Warty przyklaśnięcia był pomysł likwidacji trzech siedzib Parlamentu Europejskiego. Dobre, choć nieco kuglarskie, było przytoczenie kilku wskaźników, które pokazały Polskę jako obszar wzrostu gospodarczego, stabilizacji i transparentności (obecny rząd tyle razy manipulował własne społeczeństwo różnymi danymi statystycznymi, więc choć raz zrobił dobry użytek ze swoich PR-owskich sztuczek i zaczarował Niemców – Pan Bóg powinien wybaczyć ten występek polskiemu ministrowi). 
 
Jako dyskusyjne, choć nie zasługujące na bardzo fundamentalną krytykę, należy uznać te fragmenty przemówienia Sikorskiego, które dotyczyły roli wspólnej waluty jako gwaranta jedności i powodzenia projektów federalistycznych, nawoływań do rozwiązania banalnego w istocie dylematu: "głębsza integracja lub rozpad". Do nieszczęśliwych, choć nie skandalicznych,  pomysłów należy zaliczyć ten, który wprowadzałby wybór części eurodeputowanych z tzw. listy europejskiej – to powodowałoby nadwyżkę posłów z Niemiec i Francji, kosztem reprezentantów takich krajów, jak Polska (między innymi ze względu na niższą frekwencję czy mniejsze zaangażowanie obywateli i ich doświadczenie). Niepotrzebnie Sikorski czynił też wycieczki i złośliwości pod adresem Brytyjczyków – zwłaszcza, że czynił to w Berlinie. To na pewno nie zyska mu sympatii nad Tamizą. Zbędne były też jego podziękowania wygłoszone pod adresem Niemiec … po niemiecku (zwłaszcza, że w tym samym zdaniu dezawuowane były Stany Zjednoczone, jak te, które pomogły nam w ciągu ostatniego 20lecia mniej, niż RFN).
 
Zupełnie jednak nie do przyjęcia były propozycje Sikorskiego dotyczące połączenia funkcji szefa Komisji i Rady – zwłaszcza, że minister sugeruje, że na przykład Angela Merkel chciałaby, aby taka osoba była wybierana w bezpośrednich wyborach przez "lud" europejski. To w istocie skazywałoby nas na to, że prawie zawsze liderem Unii byłby Niemiec (taka jest konsekwencja "demokratyzacji", co łatwo można prześledzić na przykładzie PE, instytucji poddanej największej kontroli demokratycznej, gdzie Jerzy Buzek będzie jedynie intermedium między dwoma przewodniczącymi pochodzącymi z Niemiec). Każda próba "demokratyzowania" Unii lub wprowadzania struktury federalnej musi – nolens volens – prowadzić do wzmacniania Niemiec i Francji i osłabiania państw mniejszych (zwłaszcza tych, które weszły do wspólnoty po 2004 roku). Z tego też powodu chybiony wydaje się postulat, by Parlament Europejski miał "drakońskie uprawnienia" do kontroli budżetów krajowych – skóra mi cierpnie na myśl, że EPP i socjaliści tu, w Brukseli, mieliby decydować o tym, na co wyda polskie pieniądze polski rząd. To w istocie byłby koniec suwerenności każdego kraju, bowiem swoboda w kształtowaniu narodowych budżetów jest jednym z podstawowych uprawnień niepodległego państwa.
Podobnie krytycznie należy ocenić pomysł zmniejszenia liczby komisarzy i ich rotację. Efekt takiego zabiegu skończyłby się tym, że Niemcy czy Francja miałyby zawsze swoich przedstawicieli w Komisji, a Polska, Czechy czy Litwa tylko od czasu do czasu.
Za szczególnie nieszczęśliwe uważam poniższe fragmenty przemówienia Sikorskiego:
"Co, jako minister spraw zagranicznych Polski, uważam za największe zagrożenie dla bezpieczeństwa i dobrobytu Europy dziś, w dniu 28 listopada 2011 roku? Nie jest to terroryzm, nie są to Talibowie, i już na pewno nie są to niemieckie czołgi. Nie są to nawet rosyjskie rakiety, którymi groził Prezydent Miedwiediew, mówiąc, że rozmieści je na granicy Unii Europejskiej. Największym zagrożeniem dla bezpieczeństwa i dobrobytu Polski byłby upadek strefy euro.
(…) Zapewne jestem pierwszym w historii ministrem spraw zagranicznych Polski, który to powie: Mniej zaczynam się obawiać się niemieckiej potęgi niż niemieckiej bezczynności.
(…)Nie możecie sobie pozwolić na porażkę przywództwa. Nie możecie dominować, lecz macie przewodzić reformom.
Jeżeli włączycie nas w proces podejmowania decyzji, możecie liczyć na wsparcie ze strony Polski."
 
To najczęściej cytowane części speechu ministra i słusznie najczęściej krytykowane. Jest w nich w istocie projekt podporządkowania się przez Polskę przywództwu Niemiec – za cenę jakiegoś niejasnego współuczestnictwa w podejmowaniu przez nie decyzji. Nieszczęśliwe sformułowania o braku obawy przed potęgą Berlina, expressis verbis wyrażone poparcie dla przywództwa Niemiec i oferta wspierania ich w tym przez Warszawę, są pożałowania godne. Tyle i tylko tyle – nie nadaje się to na Trybunał Stanu, ale też nie powinno być wytyczną polskiej polityki zagranicznej. To jedynie rozwinięcie koncepcji "polityki piastowskiej" zaproponowanej przed prawie dwoma laty przez Sikorskiego. To polityka krótkowzroczna, mało ambitna i błędna, ale na pewno nie jest zdradą stanu – chyba, że uznamy, że każdy, kto myśli inaczej od nas na temat polityki zagranicznej, jest automatycznie zdrajcą.
 

Podsumowując – uważam przemówienie Radosława Sikorskiego za słabe. Były w nim fragmenty dobre, były kontrowersyjne, i były także takie, które nie powinny były paść z ust urzędującego ministra spraw zagranicznych. Realizacja założeń owego wystąpienia spychałby Polskę do roli mało ważnego podmiotu w organizmie zarządzanym przez Niemcy, przy współudziale biurokracji brukselskiej. Nasza polityka zagraniczna zasługuje na więcej, zasługuje na bardziej ambitne plany i ciekawsze propozycje. I za berliński speech należy się Sikorskiemu ostra krytyka i wykazanie błędności jego koncepcji, a nie TS. Należał się mu ostry klaps i dostałby go niechybnie, bo nawet prezydent lekko go szturchnął. Ale jeśli zamiast klapsa zaczęto do niego strzelać z dwururki, mówiono o IV Rzeszy, o Trybunale Stanu, to trudno się dziwić, że większość społeczeństwa opowie się za nim, a nie za myśliwymi (choć tym razem mógł naprawdę dostać niezły łomot za część swoich słów, także od ludzi ze swojego obozu politycznego). Ale o tym, dlaczego w Polsce niemożliwa jest poważna debata i dlaczego jesteśmy skazani na bezsensowne i rytualne niby-wojny pisałem już przed dwoma dniami. Zamiast ostrej i poważnej polemiki o sprawach dla naszego państwa najważniejszych, politycy PO i PiS po raz kolejny zafundowali nam mordobicie.

0

Marek Migalski

283 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758