Sen był samoistny,  zapakowany w wibracje różnych smaków, zapachów, kształtów, kolorów i dotyków. Rozświetlał się sam, jakby od wewnątrz. Nic nadzwyczajnego.

Śniłem o wielkim żarciu, o suto zastawionych stołach, królewskich hołdach poddanych i pięknych białogłowach, które trzymałem w haremie.

Moje  hurysy, rozsławiane pod niebiosa we wszystkich światach moich snów,  służyły mi jak zawsze z wielkim oddaniem i miłością.  Lubiłem przebywać w komnatach królewskich tego snu, lubiłem tu wracać pod skrzydła moich anielic.

Nagle pstryk. Światło zgasło, a ja zwinąłem się po spirali w kłębek.

Odpłynąłem z królewskiego dworu w jakiś czarny bezkres, gdzie wisiałem bezwładnie pomiędzy lampkami gwiazd. I najpierw nie czułem nic – ani chuci, ani mojego ciała. Byłem jak  punkt czystej świadomości.

Po chwili poczułem jednak głód zwyczajny i dojmujący, i obfity.

Zawyłem jak wilk.. Tęsknota wypełniła każdą komórkę mego ciała, tęsknota za wielkim dworem, jadłem, napitkami i tabunem moich służebnic.

Pstryk. Naparła na mnie świadoma intencja powrotu do ulubionego wątku  snów z hurysami. Pomyślę o nich i pojawią się przy mnie  jak wiele razy wcześniej – pomyślałem.

Zacząłem więc intensywnie myśleć. Służebnice moje, dwór i stoły pełne jadła jednak nie powróciły tym razem w pole widzenia.

Na nic zdało się naprężanie muskułów myśli. Czerń owinęła szczelniej kokonem moją świadomość. Nie było w tym lęku, nic nie było. Nawet głód przeminął. Odprężyłem się i postanowiłem czekać na rozwój wypadków.

Zrazu nic  nadzwyczajnego nie działo się. Czysty spokój i bezruch.

– Tak może być – pomyślałem, bo poczułem błogość tego stanu.

Po chwili czerń okolic zaczęła się jednak  samoistnie rozjaśniać matową poświatą. Wciąż wisiałem sam w nieskończonej przestrzeni.  

Nagle poczułem zmianę. Nikogo nie było w zasięgu mojego wzroku, lecz mogłem przysiąc, że wyczuwam czyjąś obecność. Nadpłynęła fala przemian. Poczułem, że znów mam ciało i pływam sobie w balsamicznym  morzu, dość blisko piaszczystego brzegu. W ustach i w nosie pojawił się charakterystyczny słono-gorzki smak.

Postanowiłem wyjść na brzeg i przyjrzeć się okolicy. Ktoś tu zapewne  mieszka. Pojdę przed siebie, może  kogoś spotkam.

Nikogo jednak nie spotkałem. Byłem sam. Wytarłem więc muskularne ciało ręcznikiem i usiadłem na kamieniu, wsłuchując się w szum morskich fal. Kołysały mnie, niosły ku ukojeniu…

Nagle pojawiła się ona. Wprost z morskich fal. Zaczęła iść ku brzegowi. Z każdym krokiem  odsłaniała kolejny kawałek  ciała.

Stanęła nade mną mokra. Wątła kibić, długie nogi, jędrne piersi i pośladki…ubrana  w nic, a może w taką rozświetloną samoistnie mgiełkę. Ociekała niewinnym erotyzmem.

– Afrodyta wyłaniająca się z piany – pomyślałem.

– Ktoś ty?

Wyłoniła się więc z pomroczności snu w całej okazałości. I od razu rozpoznałem w jej źrenicach  kobietę z mojego życia na jawie. Nie widziałem jej już z dziesięć lat.

– Amelko, to ty, dlaczego tu jesteś? –  pomyślałem, jakby bezmyślnie, bo żadna myśl nie przemknęła przez mój pusty czerep.

– Spędzisz dzisiejszą noc ze mną, jesteś mi to winny – uśmiechnęła się  przez łzy spadające w otchłań mojego pożądania.

Ostrość mojego wzroku rozpraszało coś gęstego, jakby falujące przegrody świetlne w odcieniu oliwkowym. Zasłona pomiędzy nami drżała.

– Za chwilę przemieni się w żabę a ja ją pocałuję – zażartowałem sobie w bez-myślach, śliniąc się przy tym, bo w wyobraźni ujrzałem, jak razem wracamy na królewski dwór.

Nic takiego jednak nie wydarzyło się. Zamiast tego przebiły moje ciało harpie wspomnień. Pojawiły się gwałtownie i uderzyły w nagą pierś z wielką siłą. Rozszarpały w mig astralną osłonę i w  ciągu kilku sekund przeniosły nas do realnego świata.

Ja i moja znajoma, wskoczyliśmy natychmiast w miejsce najbardziej rzeczywiste, leżące w odległym świecie naszej przeszłości. Wprost do zapisów – (zapisanych na twardych dyskach pamięci mózgu lub twardych dyskach tego wszechświata?) – prawdziwych historii i zdarzeń.

– Jak to możliwe? Kto odtwarza cały ten romantyczny film? Gdzie jest projektor?

Usłyszała chyba moje myśli, bo powiedziała:

– Zamówiłam ten film specjalnie dla ciebie,  pobędziemy tej nocy przez kilka godzin razem. Wrócimy do starych historii i spojrzymy na nie nieco inaczej.

Po tych słowach znikła ze snu, jakby chciała mi dać czas na przemyślenie sytuacji.

Znów siedziałem na kamieniu blisko morza. Sam.

Pstryk. Pojawił się  prawdziwie realny świat i odtwarzanie.

Chwila po chwili. Spacery nad Wisłą. Kawy nad Kazimierzu. Zwiedzanie kościołów i synagog. Wypady na Wawel do Komnat Królewskich i by nasycić się energią czakramu.

Setki opowieści i pytań, opowiedzianych już raz i zadanych już raz. A teraz to wszystko ponownie miało się dziać. Fajnie, zajebiście.

Nie było jednak identycznie. Całe chmury świetlistych motylków wlatywały w nasze ciała. Tak, teraz je widziałem wyraźnie. Wlatywały  we mnie i w nią, co wydało mi się dziwne, bo niczego takiego nie widziałem wcześniej, w czasie realnego życia na jawie.

Niby to dokładne i skąd te   różnice? Drobne i subtelne, ale znaczące. Przypomniałem sobie, że przy przeżywaniu życia w życiu, nie widziałem żadnych wibrujących energii, a jedynie odczuwałem fale podniecenia od lędźwi po czubek głowy. Wibracje, wibracje pożądania we mnie. Teraz zaś widziałem podobne wibracje i u niej. Układały się w barwne wzory i łączyły ze sobą.

Wędrowaliśmy – trzymając się za ręce i gaworząc bez opamiętania – grzbietem Sowińca. Droga wiła się na Kopiec Kościuszki, a  potem bezdrożami na Kopiec Piłsudzkiego. Lasek Wolski. Cała natura zdawała się nas pieścić i dotykać do żywego. Był maj. W powietrzu wisiał demon seksu.

Aż wędrując dotarliśmy do bram Klasztoru Kamedułów.

– Ja  nie wejdę do środka, kobiet dziś nie wpuszczają za bramę – powiedziała Amelka.

– A ja bez ciebie nie chcę. Byłem tam dwieście lat temu.

Pstryk. Znów przekształciła się perspektywa. Byłem w środku, za murami klasztoru.

Zamknięty w celi. Modliłem się z brewiarza, medytowałem. Złote litery Biblii spływały wprost do mojego mózgu przez oko w czole. Pisałem jakąś książkę gęsim piórem, spisując wiernie, co głos mi  podyktował. To musiało trwać przez całe lata.

Nagle oprzytomniałem.

Pstryk. Znów poczułem jej dłoń w mojej dłoni. Byłem za murem, pod kasztanami.

– Dlaczego mnie opuściłeś? Czekałam tu na ciebie przez całą noc i jeszcze przez połowę dnia.

Popatrzyłem na nią lekko zmieszany. Nic się nie zmieniło, słońce nadal stało w zenicie.

– Chodź, idziemy przed siebie, przed nami kawał drogi – powiedziałem.

Wędrówka wróciła, zgodnie z programem raz  zapisanym w historii naszego życia. Odtwarzanie przebiegało jota w jotę, krok za krokiem – to samo, słowo za słowem – to samo.

– To już było i nic się nie zmieni. – pomyślałem.

Zegar odmierzał czas tak samo jak wówczas. Identycznie.

Dotarliśmy do Klasztoru Benedyktynów w Tyńcu. Zmierzchało. Zajrzeliśmy do kościoła. Kilka starszych kobiet tkwiło na modlitwie. Pod murem  małoletnia para całowała się namiętnie. Mieliśmy  wracać do Krakowa ostatnim autobusem. Zdążyła mnie jeszcze przytulić.

Nagle nastąpił przeskok, jakby ktoś zgasił światło i znów je zapalił.

Byliśmy nadal w Tyńcu, na dziedzińcu klasztornym. Słońce stało się księżycem w pełni wiszącym złowrogo nad widnokręgiem.

Amelka krzątała się przy kuchni kaflowej, przycupniętej jak stara baba w załomie wapiennego muru wijącego się wokół klasztoru. Naprzeciw muru był kościół, ten sam, lecz inny, jakoś wykoślawiony, ogromny, że zdawał się przebijać ołowiane niebo.

Tam, gdzie jeszcze przed chwilą był sklep z pamiątkami i specjałami benedyktyńskiego kunsztu kulinarnego oraz sztuki zioło-leczniczej, wyrosła wielka studnia obudowana ludzkimi szkieletami i pokryta zakrwawioną słomą.

– Skąd ta kuchnia? I dlaczego Amelka nie jest już Amelką? – pomyślałem spłoszony.

Znów usłyszała moje niecne myśli, bo odpowiedziała.

– Coś taki zdziwiony. Stałam się starą babą, zgorzkniałą i rozdartą przez los.

– Ale, ale… – chciałem już powiedzieć coś w tym stylu – nie z tobą się umawiałem na kolację, umawiałem się z filigranową dziewczynką, opaloną i gibką jak kotka – gdy zdałem sobie sprawę, że słyszy moje myśli.

– Nie myśl nic. – nakazałem sobie w myślach. To tylko sen.

– Jesteś głodny? Jesteś, zawsze byłeś pies na baby – warknęła do mnie, aż zaszeleściły liście na wiekowych dębach.

Patrzyłem z przerażeniem.

– Litości, kobieto. Nie mogłaś się taka stać, na miłość boską. To niemożliwe, żeby po dziesięciu latach z pięknej dziewczynki zrobił się stary babsztyl – rzekłem ostro, czując obrzydzenie na języku.

Przede mną stała baba jaga, taka sama ja w bajce o Jasiu i Małgosi. Za chwilę wrzuci mnie do kotła, który – zobaczyłem to kątem oka – stał w pobliżu studni na trójnogu.

Amelia miała czarną chustę na głowie, siwe i potargane włosy, obwisłe piersi sięgające pasa, nogi jak kolumny i ważyła ze sto kilo więcej. Istny kloc, tak gruby jak pnie wiekowych dębów.

– A kto ci powiedział, że minęło dziesięć lat? Spotykamy się w przyszłości. W piekle niespełnionych oczekiwań i zranionych marzeń. Pragnęłam cię, oj jak ja pragnęłam twojej miłości – rzuciła we mnie te słowa jakby przez czarne od zgryzoty zęby – z wyczuwalną rezygnacją.

– Nie mogłem ci jej dać. Zresztą nie chciałaś – zripostowałem błyskawicznie, szykując się do ataku lub ucieczki, bo poczułem zagrożenie i niepokój. Zamiast tego wydusiłem z siebie z nieskrywanym żalem i westchnieniem:

– Proszę, przemień się znów w siebie, w kobietę, którą chciałem przytulić.

Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Nie przemieniła się. Sen nie chciał się przekształcić. Czułem opór jakiejś diabelskiej siły.

– Może rzeczywiście jestem w piekle? – zapytałem sam siebie. Poczułem ssanie w żołądku i wielki głód.

– Dziwne, dlaczego w tej upiornej sytuacji myślę o jedzeniu.

Obraz zaczął się z wolna przemieniać. Głód wzrastał we mnie, a mur zaczęły porastać wijące się żmije z kolcami na cielskach. Na blachach kuchni, teraz już glinianej, stały jakieś wielkie patelnie i gary bez pokrywek. W środku coś bulgotało i wydawało złowieszcze jęki. Para unosiła się z nad garów, skraplała się w lodowatym całunie powietrza, by z sykiem znów wyparować, gdy dotykała rozżarzonych do czerwoności blach.

Chciałem uciekać, lecz tylko podczołgałem się bliżej, jakby mnie ktoś chwycił żelazną pięścią za kark i na siłę ciągnął ku żarciu.

Poczułem na policzkach i całym sobie gorąc buchający od pieca. Spojrzałem przez żeliwne blachy – nagle przezroczyste – w głąb płomieni.

Zamiast węgli żarzyły się stosy ludzkich czaszek. Jęzory płomieni wydostawały się spomiędzy rozwartych w bólu szczęk i miotały jakieś niezrozumiałe słowa w języku, którego nie rozumiałem. Brzmiały jak bluźnierstwa. Albo raczej skargi.

Gliniany piec rozsypał się w pył. Patrzyłem  na wskroś i przestrzał w otchłań ciągnącą się w każdym kierunku, gdziekolwiek skierowałem wzrok. Płomienie, płomienie, płomienie. Oto sam środek piekła.

Raczej pomyślałem niż  spojrzałem w niewidoczne oczy mojej dawnej kochanki, szukając ratunku i wybawienia z opresji. Czy dzięki temu zmieniła się perspektywa? Żar przygasł, zaś krajobraz zaczął się na nowo krystalizować. W purpurowej mgle mlecznej obleśności oblepiającej przestrzeń dawało się dostrzec jakieś kształty. Ruiny i kikuty spalonych drzew.

Przypomniałem sobie. Miała czarne włosy i piwne oczy.

– Tak, piwne oczy z domieszką zieleni miałaś kiedyś – czepiłem się tej myśli jak ostatniej deski ratunku.

Wkrótce z półmroku wyłonił się zarys ludzkich kształtów, a zaraz potem, owal dziewczęcej twarzy. Po policzkach owalu spływały łzy. Widziałem, że wbrew prawom grawitacji, nie spadają na ziemię, lecz wpływają do moich oczu.

– Ty cierpisz. Ale dlaczego? Nic nie rozumiem.

Nie odpowiedziała. Chciała mnie chyba przytulic, lecz stało się coś zgoła innego.

Pstryk! Znów przeskok.

Byliśmy w góralskiej chacie w okolicy Żywca, chyba w domu jej rodziców. Wróciła tam po skończeniu studiów i gdy nie mogła znaleźć godziwego zarobku w Krakowie. Nikt nie chciał zatrudnić panny po etnografii i ze znajomością czterech języków obcych, w związku z tym imała się różnych robót doraźnych.

Zacząłem sobie przypominać to mimowolnie, wiedząc, że jestem w środku snu.

Tym razem coś znów się odmieniło. Przestałem bowiem być reżyserem i aktorem spektaklu, zaś poczułem, że jestem tu po to, by obserwować. Stanąłem w kącie, intruz na czatach, czekający co się wydarzy.

Wkrótce scena wypełniła się aktorami.

Aktorów było dwóch. Ona i jakiś on, zwalony bezwładnie na fotelu. Scenografia realistyczna. Zwyczajnie umeblowany pokój, zwyczajne światło lampy i cienie przedmiotów.

Film ruszył do przodu a ja byłem w jego środku. Wiedziałem, nie wiem skąd, że nie są to urojenia mojego umysłu. Byłem w środku czegoś, co naprawdę się wydarzyło.

– Jak, do jasnej cholery, zapisało się to twardym dysku mojego życia? – powiedziałem na głos, lecz nikt nie zareagował, nikt mnie nie usłyszał.

Amelka była niby w tej samej przestrzeni. Niby ją widziałem, lecz ona zdawała się mnie nie widzieć. Byłem przezroczysty, niewidzialny, w tym momencie nieobecny dla niej.

Zatopiłem się we własnych myślach i już zaczynałem uciekać z tego miejsca we własne marzenia, gdy nagle nastąpił wybuch głosów.

Usłyszałem szloch. Wyszarpywała coś z własnego palca i walnęła tym o ścianę. Z całych sił, z wściekłością, o jaką jej nie podejrzewałem. Brzęk. To złoty pierścionek z rubinowym oczkiem odbił się od obrazu Jezusa Miłosiernego i potoczył pod łóżko.

Ze zdziwieniem stwierdziłem, że mogę przybliżać i wyostrzać każdy szczegół. Jakbym w oczach miał lunetę lub mikroskop.

– Ile razy będziesz mi obiecywał, że ostatni raz chlałeś wódę. – krzyczała w niebogłosy moja stara znajoma. – Wsadź sobie na ch…  swój pierścionek zaręczynowy, stary bucu.

Mimowolnie zacząłem się przyglądać staremu bucowi. Uwalony jak wór, na fotelu zwisał bezwładnie wielki chłop. Otworzył oczy przekrwione i wciąż nieprzytomne. Przez moment zdało mi się, że mnie widzi, bo patrzył w moją stronę.

Na szczęście była to ułuda, bo zwrócił się do swojej narzeczonej. Już coś chciał odpowiedzieć, ale zamiast słów usłyszałem pijacki bełkot. Zsunął się z fotela na podłogę i zaczął obrzydliwie chrapać. W powietrzu unosił się odór.

Nagle stałem się widzialny. Amelka już zupełnie spokojna, zwróciła się wprost do mnie.

– Tak wyglądał rok mojego życia.

 – Dlaczego się z nim związałaś? – zapytałem, nie wiedząc, co powiedzieć.

Ubrana była w dżinsy i czerwoną koszulkę bez ramiączek, wydobywającą jej ponętne kształty.

– Gdy go poznałam był uroczy. Romantyczny, przystojny, kawaler, miał dobrą pracę, własny dom…hm, szukałam chyba małej stabilizacji po zwariowanym okresie krakowskim.

Poczułem, że już się na mnie nie gniewa i jest ciepła, więc pomyślałem, że dowiem się czegoś więcej o jej losie.

– Nic nie wskazywało, że to pijak?

– Nic? Ślepiec jest głupi. Chciałam zostać matką, mieć dzieci i dom – i nie zobaczyłam niczego poza maską. Nie słyszałam, co ludzie mówią. Nie słuchałam rodziców. A mówili, że pije, że łazi po nocach….jestem na siebie wściekła.

– Zawsze byłaś naiwna, łatwowierna i chętna  jak suka – wyrwało mi się, zanim zdążyłem ugryźć się w język.

– I dlaczego ja ją obrażam – pomyślałem, lecz nie zdążyłem przeprosić.

– Masz rację, jestem suką, pragnę miłości i bliskości. Chciałam też tego, gdy byliśmy blisko siebie.

– O cholera! Też mnie brało. Nie śmiałem jednak, no wolałem trzymać się na dystans…myślałem, że nie chcesz…

– Chciałam, chciałam… Było, minęło…

Sen stawał się coraz wyraźniejszy i znów ociekał nękającą zmysły erotyką.

Ja zacząłem jednak płynąć w inną stronę – aż dobiłem do brzegu samooceny i refleksji.

Przypomniałem sobie moje zauroczenie i odpór jaki mu dawałem, by nie ulec wdziękom pięknej dziewczyny. Wmawiałem sobie, że nie może mnie chcieć. Całą pruderię i zakłamanie przywoływane wciąż i wciąż, by ugasić ogień pożądania.

Nie potrafiłem jej chcieć. Poznaliśmy się, gdy studiowała etnografię, 10 lat młodsza dziewczyna – obiekt męskich marzeń.  

– Życie przed nią – myślałem wówczas.

Wróciła właśnie z Peru, gdzie przez pół roku ocierała się o egzotykę indiańskich rytuałów religijnych i inicjacji szamańskich. Opowiadała mi o tym długo i namiętnie. Opisała nawet egzotyczny romans, któremu uległa. Tubylcy leczyli jej koleżankę z ciężkiej choroby za pomocą amazońskich ziół. Lubiła te swoje opowieści i wiedziała, że ja je lubię.

Rozmawialiśmy zwiewnie i uroczo. Szczerość do bólu, żadnych zobowiązań. Żadnych trosk.

Wiedziała od samego początku, że jestem żonaty. Nie ukrywałem tego. Niby jak i po co. Nawet podziwiała zdjęcia moich dzieci. Mówiła o nich, że są cudowne.

Pojawiła się w mojej firmie, by odfajkować praktyki i zarobić parę groszy. Byłem szefem.

Niczego ode mnie nie chciała, niczego nie pozwalała sobie dać. Super laska. Wiedziałem to od pierwszego wejrzenia – już wówczas, gdy życie śniło sen w realnym świecie.

A teraz sobie tylko przypominałem. Czy aby na pewno?

Byliśmy kochankami, szukaliśmy chwil by być razem, lecz – dlaczego? – nie chodziliśmy do łóżka! Tylko raz, jeden raz, gdy nasz romans już praktycznie się zakończył, a ona zaplanowała wyjazd z Krakowa w rodzinne strony.

– Hej, gdzie odpłynąłeś? Kochanie, jestem, tu jestem – wymachiwała rękami jakieś figury przed moimi otwartymi oczami. – Przeżyjmy to jeszcze raz.

Pstryk. Byliśmy znów w Krakowie. W kawiarni … i piliśmy piwo.

– Chciałam się z tobą pożegnać – zaskoczyło mnie to, znów byłem tylko w tej chwili, w akcji bez refleksji.

– Będzie mi ciebie brakowało skarbie – posmutniałem nie na żarty.

Odprowadziłem ją do mieszkania, które wynajmowała z koleżanką. Tak wygląda pożegnanie?

Wtuleni w siebie. Czułem, że chciała wypełnić moje ciało  własnym ciałem.

Oderwałem się pierwszy. Wsiadłem do samochodu i pojechałem do mojej służbowej kawalerki.

 Idę spać, a niech to szlag – zawyłem.

Nagle dzwoni komórka.

– Kochanie za chwilę u ciebie będę, jadę już taksówką.

Ucieszyłem się. Tak spontanicznie zadziałała, zawsze taka była. Bezpośrednia, zalotna, a ja jak dzieciak, gdy widziałem zazdrosne spojrzenia innych samców podczas naszych spacerów po mieście.

Zaraz będzie. Szybka super-wizja. Co  w lodowce? Jedzenie jest, wino jest – mogę spokojnie czekać.

Dzwonek do drzwi. Przyjechała. Wskoczyła na mnie. Bez ceregieli uwiesiła się na mojej szyi i zaczęła całować. Długo, namiętnie, czule…

– Chodź, usmażymy sobie naleśniki – oderwałem się z trudem od niej.

Naleśniki się chyba same usmażyły, bo ona mnie dotykała…świece same się rozpaliły, bo ona się we mnie wtulała…a wino smakowało jej pocałunkami, bo nawet przestałem palić.

Pocałunki…rozmowy, znów plany i nadzieje na lepszą przyszłość – lubiła szczebiotać. Chciałem, żeby spełniły się jej marzenia.

– Chcę się z tobą dziś kochać. Potem wyjadę – skończyła grę wstępną i niepodstępną.

Nie dałem się dwa razy prosić. Marzenie całego snu, który śniłem lub który mnie śnił teraz, miało się spełnić. Rozkosz i orgazm za orgazmem. Rozkosz i orgazm.

Światło zgasło. Nie było tu, w tym śnie orgazmu. Teleportacja w bardziej mroczny pejzaż snu dokonała się natychmiastowo.

Pstryk.

Wylądowaliśmy w klasztorze w Tyńcu. Tym razem wpadliśmy jak dwa kamienie wprost do kościoła. I znów było inaczej.

Modlimy się do Boga na starych klęcznikach. Na sobie mamy jakieś łachmany. Tabernakulum na swoim miejscu jarzy się czerwonym światełkiem, lecz w nawach bocznych tybetańskie młynki modlitewne zamiast stacji Drogi Krzyżowej. Wstajemy i zaczynamy chodzić w kółko, rozkręcając bębny modlitw wciąż i znów.

– O co się modlisz?

– O zdrowe dzieci. A ty?

– By moje modlitwy dotarły do Stwórcy – odpowiedziałem, ukrywając świadomość, że dzieci to radość, ale też troska i ból.

– Nie wiedziała tego, skąd miała wiedzieć.

Sen się w międzyczasie rozjaśnił, stał zupełnie świadomy.

– Dlaczego nie ma tu księdza? – pomyślałem.

Pstryk i pojawił się ksiądz w szatach liturgicznych jak się patrzy. Zapaliły się wszystkie światła i świece. Organista zagrał Ave Maryja a potem Marsz Mendelsona – jak należy. Pojawili się wszyscy nasi znajomi i znajomi znajomych. Kościół wypełnił się tłumem. Spojrzałem na moją ukochaną. A jakże, panna młoda w białej sukience, znów uśmiechnięta perliście. Zniknęły też moje łachmany, przemieniając się w świetnie skrojony garnitur.

Braliśmy ślub kościelny. I każdy detal musiał być na swoim miejscu.

Kapłan był  dyrygentem. Przywitał zebranych i zaczął odprawiać Mszę Świętą. Biegło sobie wszystko zgodnie z uświęconym obrządkiem

Czytania biblijne, w tym to najpiękniejsze z Pieśni nad Pieśniami. W trakcie odprawiania Ewangelii płomienna homilia o małżeństwie, miłości, obowiązkach małżonków i o łaskach sakramentu zawieranego przed Bogiem. Sam bym takiej nie wygłosił.

– Zbliża się nieuchronnie  moment, gdy będzie moją żoną – pomyślałem.

Zbliżyliśmy się do ołtarza, stając oko w oko z kapłanem, który rozpoczął recytować monotonnie litanię według uświęconego rytu.

– Konstancjuszu i Amelko, czy chcecie dobrowolnie i bez żadnego przymusu zawrzeć związek małżeński?

– Chcemy.

Czy chcecie wytrwać w tym związku w zdrowiu i chorobie, w dobrej i złej doli, aż do końca życia?

– Chcemy.

Czy chcecie z miłością przyjąć i po katolicku wychować potomstwo, którym was Bóg obdarzy?

– Chcemy.

Wierni zaintonowali pieśń, która wzbudziła w mym sercu nadzieję.

Stworzycielu, Duchu, przyjdź,

Nawiedz dusz wiernych Tobie krąg.

Niebieską łaskę zesłać racz

Sercom, co dziełem są Twych rąk.

I wszystko było jak należy. Podaliśmy sobie prawe dłonie, a kapłan związał je końcem stuły. I znów zainicjował recytację. Miałem za nim powtarzać:

Ja Konstancjusz, biorę ciebie Amelko za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci.

Miałem powtarzać, lecz nawiedziła mnie myśl:

– Gdzie są moje dzieci? Dlaczego nie przyszły na ten ślub? A moja żona, gdzie ona jest? Dlaczego  nie cieszy się razem ze mną? – błyskawice rozcinały błogostan harmonii, która miała się wypełnić.

– Nie, nie mogę, nie mogę mieć przecież haremu, to zakazane – krzyknąłem.

Pstryk. Zniknął kościół razem z całą ceremonią. I śluby się nie dopełniły.

Pstryk. Nie wiem, gdzie byłem. Chyba gdzieś błądziłem po wertepach i rozpadlinach astralu, szukając drogi do domu. Wspinałem się jakąś ścieżką i upadałem w błoto. Padał deszcz, rozszalała się burza.

Pstryk. Znów stara kuchnia a na blachach patelnie i gary. Obok płonęło ognisko, ponad którym na trójnogu zawieszony był wielki kocioł.

Nie spojrzała nawet na mnie. Podeszła do kotła i zamieszała drewnianą chochlą w wywarze. Wodziłem za nią smutnym i zobojętniałym wzrokiem. W jej lewej ręce pojawił się nie wiadomo skąd złoty kielich. Był ogromny jakby pić z niego miał olbrzym. Znów postarzała się i urosła we wszystkich kierunkach jak ciasto na drożdżach. Wyjęła z wrzątku chochlę i wlała do kielicha.

– Pij, za nasze zdrowie. To mikstura zapomnienia.

Uchwyciłem w obie ręce kielich o mało nie tracąc równowagi. Miałem już wypić jego zawartość, lecz zajrzałem do wnętrza. Nie, to nie było wino ani lekarstwo. W czerwonej zawiesinie pływały muchomory, nieznane zielska i chyba żmije.

– To jest krew moja – powiedziała.

– Wybacz, nie wypiję – chciałem coś więcej powiedzieć. Strach ściskał moje gardło w żelaznym imadle. Tortury. Zaraz zacznie mnie torturować.

Pstryk. Leżałem w łóżku, chyba we własnym domu. Otworzyłem powieki. Ciemno. Świadomość wracała powoli. Oddycham –  to dobrze. Lecz czyj jest ten drugi oddech?

– Znowu moja góralka? – pomyślałem wtulony w ciepłe ciało kobiety. Oddychała miarowo i spokojnie.

Pstryk. Zapaliłem lampkę nocną. Spleciona ze mną leżała blondynka. Delikatnie rozplotłem nasze ciała, by jej nie rozbudzić. Wstałem i zszedłem po kręconych schodach do salonu.

Nigdy nie zapisuję snów. Ten sen chciałem zapisać.

Rozpaliłem w kominku, zalałem wrzątkiem kawę…piszę.

Jeszcze wczoraj nie miałem zielonego pojęcia, że wpadnę na tak idiotyczny pomysł. Ale stało się, wpadłem.

Pomysł był oczywisty. Post i pokuta. Nagrzeszyłem co nie miara.

– Post i pokuta. Nie śnij synu takich snów już więcej – pomyślałem sobie przejęty grozą.

Minął tydzień. Potem miesiąc. Zajrzałem do starych notesów. Jest. Zadzwoniłem.

– Co u ciebie słychać?

– Konstancjusz? Co ci strzeliło do łba, że odzywasz się po 10 latach? – zatrajkotała radośnie.

– Chciałem tylko usłyszeć twój głos. Śniłaś mi się.

– Dlaczego ja? Co robiłam w twoim śnie?

– Nic… braliśmy tylko ślub i….

– Chciałbyś draniu. Niedoczekanie twoje. Trzeba było mnie brać, gdy byłam wolna…Jestem mężatką…

– Tak, to cudownie. Kiedy wyszłaś za mąż? Masz dzieci?

– Miesiąc temu. No…  będą bliźniaki. To już piąty miesiąc.

– Gratuluję. Kamień spadł mi z serca.

– Nie mów, że się o mnie martwiłeś… nie wierzę.

Gadaliśmy długo. Była w formie, trajkotała, trajkotała…jak za starych czasów.

Nie opowiedziałem jej mojego snu. Zamiast tego wypytałem dokładnie o minione lata. Mój sen okazał się prawdziwy w jednym miejscu. Rzeczywiście była zaręczona z typem spod ciemnej gwiazdy. Zerwała zaręczyny, długo nie umiała dojść do siebie. Było gorzej niż we śnie. Jej  dręczyciel już nie żyje. Zapił się na śmierć. Miała wyrzuty sumienia.

Mnie wspomina z rozrzewnieniem albo raczej tylko czaruje – jak to ona. I też jej się śniłem. Nic nie chciała na ten temat powiedzieć. Obiecała, że się zobaczymy.

Oby tylko na jawie i  nie we śnie.