Bez kategorii
Like

Potęga Holywood

01/03/2011
499 Wyświetlenia
0 Komentarze
25 minut czytania
no-cover

Niemal dokładnie cztery lata temu, bo w końcu kwietnia 2006 roku przejeżdżałem Dniepr mostem w Dniepropietrowsku. Czyli na historycznym Niżu. Tuż obok Chortycy, najsłynniejszej bodaj z dnieprowych wysp, miejsca gdzie przez długi czas stała Sicz Zaporoska. Wrażenie robi rzeka w tym miejscu ogromne. Prawda, że ją sowieckie stopnie wodne spiętrzają – ale wiosną pewnie i bez nich wylewała. Jedzie się mostem…. i jedzie…. i jedzie… a wokół ciągle Dniepr. Nic dziwnego, że Kozak na czajce mógł się czuć bezpieczny i przed tatarskimi strzałami i przed tureckimi armatami. A droga na Morze Czarne: szeroka i wygodna…   Z podróży pamiętam jeszcze i to, że na postojach przy magistrali wielkie ilości najprzeróżniejszych ryb świeżych, suszonych i wędzonych sprzedawano – ażeśmy się nimi […]

0


Niemal dokładnie cztery lata temu, bo w końcu kwietnia 2006 roku przejeżdżałem Dniepr mostem w Dniepropietrowsku. Czyli na historycznym Niżu. Tuż obok Chortycy, najsłynniejszej bodaj z dnieprowych wysp, miejsca gdzie przez długi czas stała Sicz Zaporoska. Wrażenie robi rzeka w tym miejscu ogromne. Prawda, że ją sowieckie stopnie wodne spiętrzają – ale wiosną pewnie i bez nich wylewała. Jedzie się mostem…. i jedzie…. i jedzie… a wokół ciągle Dniepr. Nic dziwnego, że Kozak na czajce mógł się czuć bezpieczny i przed tatarskimi strzałami i przed tureckimi armatami. A droga na Morze Czarne: szeroka i wygodna…

 
Z podróży pamiętam jeszcze i to, że na postojach przy magistrali wielkie ilości najprzeróżniejszych ryb świeżych, suszonych i wędzonych sprzedawano – ażeśmy się nimi zajadali, bo wcale wygodnie było taki prowiant do samochodu brać: podróż z końmi na przyczepie wykluczała raczej dłuższe postoje na obiad na przykład. I jeszcze pamiętam już pod Rostowem, gdzie jakiś Donu rozlany dopływ zalał step tak, że tylko szosa suchym asfaltem zielonej barwy nad wodą, w której czubki traw się kołysały, wystawała. Dostrzegliśmy w pewnym momencie jak człowiek na dętce od traktoru pruje fale niczym motorówka. Zaintrygowani tak dziwnym widowiskiem (jak do dętki silnik przyczepić..?), przystanęliśmy. Człowiek ten na żyłkę w ręku trzymaną złapał jakąś potężną rybę, która go za sobą ciągnęła!
 
Można więc i dziś na Ukrainie z rzeki żyć. Chętnych co prawda do takiego życia tyle samo co wtedy, gdy Kozacy na Turków czajkami wypływali. Czyli niewielu. Ukraina pomiędzy Dnieprem a Zbruczem to prawie pusty step. Po wsiach zostali tylko emeryci. Siana od Donu aż po Zbrucz kupić się nam nie udało. Nikt żadnych zwierząt nie trzyma, to po co siano? Jak to się w ogóle robi..? Fakt, że wybraliśmy wtedy po prostu najkrótszą możliwą drogę i że bardziej na północ, przy trasie przez Kijów, ludzi mogło być więcej.
 
Dokładnie jak 400 lat temu. I wtedy Ukraina dzieliła się na niemal niezamieszkały Niż i na tzw. „horodową Ukrainę“, z Kijowem, Czernihowem, Bracławiem i Białą Cerkwią pośród dziesiątków mniejszych miasteczek i tysięcy wsi. Zamieszkałych, jak podaje Romuald Romański, autor interesującej, choć pretensjonalnym miejscami stylem napisanej książki „Największe błędy w wojnach polskich“ (Bellona, 2008, do kupienia w każdej księgarni), przez ok. 3 miliony mieszkańców. Co dawało od 25 do 30% populacji całej Rzeczypospolitej wg szacunkowego stanu na rok 1648. Wkrótce liczba mieszkańców Ukrainy miała się zacząć szybko zmniejszać, bynajmniej nie na skutek zakłócena równowagi ekologicznej czy wyczerpania zasobów…  – a kilka lat później ten sam los dotknął też i resztę kraju, który z dwudziestolecia wojen w połowie XVII w wyszedł wycieńczony i wykrwawiony na skalę nieporównywalną z niczym aż do horrorów frontu wschodniego II wojny światowej.
 
Wojny kozackie, a dokładnie powstanie Chmielnickiego to punkt krytyczny dziejów Rzeczypospolitej. Do tego momentu, mimo takich czy innych lokalnych porażek, było to państwo uznanym mocarstwem, niewątpliwie: jednym z liczących się podmiotów decydujących o kształcie tej części świata. Po tym wstrząsie stało się bezwolnym przedmiotem, z czasem: „karczmą przydrożną“, czy „zamieszkałym stepem“ – używając epitetów, którymi obdarzył je generał von Clausewitz. I tak już zostało po dziś dzień…
 
Nic więc dziwnego, że wojny kozackie przyciągają kwiat historyków polskich. Ponieważ nie przeczytałem nawet dziesiątej części tego co napisali, proszę nie oczekiwać ode mnie tutaj nie wiadomo jak odkrywczych czy nowatorskich tez. Wszystko, na co mogę sobie w tym temacie pozwolić, to spróbować trochę Państwa w tym smutnym czasie opowieścią o czasach jeszcze smutniejszych – pocieszyć i zabawić. To zresztą uznana już od Hipokratesa metoda lecznicza jest: jak lekarz stwierdzi, że stan pacjenta jest beznadziejny (a przez 2,5 tysiąca lat to było niemal wszystko, co dobry lekarz mógł zrobić – ocenić, czy pacjent będzie żył, czy zejdzie…), to powinien mu o jak najstraszliwszych wypadkach i bólach opowiadać, żeby jego własny pomniejszyć i tym samym zniesienie go ułatwić!
 
Nie ulega wątpliwości, że za wojny kozackie odpowiada wódka i chora wyobraźnia. W tej właśnie kolejności.
 
Dlaczego wódka? Z dwóch przyczyn co najmniej. Jak już w dyskusji pod artykułem o wyzysku pańszczyźnianym była mowa, piło się w dawnej Polszcze na potęgę, a że wytwarzający rozweselające trunki panowie konkurowali między sobą o gardła i trzosy swoich chłopów, trunki te były niezmiernie tanie i powszechnie dostępne.
 
Nawet to jednak nie zaspokajało potrzeb Niżowców! Przedsiębiorczy ci junacy tworzyli dość ekskluzywne bractwo. Powiedziałbym wręcz, że bardzo ekskluzywne! Jak pisze p. Romański, z którego będę tu dalej korzystał nie dlatego, że jest to źródło szczególnie autorytatywne, a dlatego po prostu, że mam tę pracę pod ręką (pod lewą ręką konkretnie, tuż obok kubka z kawą) – w wyborze Chmielnickiego na hetmana brało udział 30.000 Kozaków. Czyli – uwaga, uwaga – 1% całej ówczesnej ludności Ukrainy. W zestawieniu z informacją, że szlachty było w Polsce prawie 10% całej ludności oznacza to ni mniej ni więcej, że było 10 razy trudniej zostać Kozakiem zaporoskim niż szlachcicem polskim.
 
Albo też, co i do prawdy będzie podobniejsze: było to zajęcie 10 razy mniej atrakcyjne dla potencjalnych kandydatów niż obijanie się po sejmikach i wieszanie u pańskiej klamki.
 
Kozacy, owszem, żyli swobodnie, wesoło i bardzo romantycznie, żadnej nad sobą władzy poza taką, którą sami obrali, nie uznając – ale też przeważnie biednie i w ciągłym strachu. Żyli z rzeki, z rzemiosła, a najchętniej – z piractwa na Morzu Czarnym. Roli uprawiać za bardzo wtedy na Niżu nie było można. Wymaga to stałego osadnictwa – a gdzie dym się dłużej niż przez jeden rok ku niebu wznosił, tam pewnym można było być wizyty innej grupy, równie romantycznych, swobodnych i wyspecjalizowanych drapieżników stepowych: Tatarów. Którzy dla odmiany celowali w porywaniu ludzi, dostarczanych na targ niewolników w Stambule.
 
Jest dowodem przytłaczającej potęgi Holywood, że poza niezbyt, moim zdaniem, udanymi ekranizacjami Sienkiewicza i paroma radzieckimi jeszcze dziełami propagandowymi, tak swobodnie, wesoło i romantycznie żyjący junacy nie doczekali się do tej pory godnej ich filmowej epopei! Już choćby losy Dymitra ks. Wiśniowieckiego – Bajdy, który pierwszy Chortycę ufortyfikował, gotowym są scenariuszem filmowym. Takich gotowych scenariuszy znalazłoby się setki. Cóż, kiedy nawet Polański wolał konwencjonalnie o jakichś karaibskich piratach (o wiele mniej kolorowych i romantycznych, naprawdę) opowiadać. W efekcie karaibscy piraci każdemu chłopcu kojarzą się z dobrą rozrywką – a Zaporożcy co najwyżej z kolejną obowiązkową lekturą, którą na szczęście można od biedy filmem (ale przydługim i bez „scen“!) opędzić. Myślę, że obawy Boboli o przyszłość amerykańskiego przemysłu są przedwczesne. W dzisiejszym świecie nie trzeba bowiem produkować komputerów czy telewizorów – najwięcej korzyści przynosi sprzedaż idei telewizora czy komputera. Najpotężniejszym zaś przemysłem jest przemysł rozrywkowy, w której to branży potęga USA jedynie się wzmaga, amen.
 
Jak wszyscy łowcy – zbieracze w historii świata, również Kozacy i Tatarzy znaleźli swój kres. Jednych i drugich koniec końców pożarła matuszka Rosja kolonizując step w XVIII wieku. Jak się okazuje z mojej własnej podróży – nietrwale, bo co Katarzyna II zasiedliła, to system sowiecki wyludnić na powrót zdołał.
 
Nim to się stało ostatecznie, „kozacki styl życia“ znalazł się w niebezpieczeństwie już półtora stulecia wcześniej, dzięki energicznej działalności naszych przodków. Którzy bliscy byli w tym momencie skolonizowania i zagospodarowania Niżu: po przesławnym laniu pod Ochmatowem, Tatarzy przez 4 lata nie ośmielili się nosa z Krymu wystawić, a i wcześniej już, ich wyprawy coraz to mniej były skuteczne. Stąd też dziesięciolecie poprzedzające wybuch powstania Chmielnickiego zwane jest „złotym pokojem“. Gdyby ten pokój potrwał jeszcze kolejny lat dziesiątek, pewnie by i Kozacy i Tatarzy stali się historią wcześniej (a i losy tej części świata zupełnie byłyby inne!). Takie przechodzenie do historii zainteresowanym wcale się jednak nie podobało. A nie na ostatnim miejscu nie podobało się Kozakom, że im panowie próbują zabronić obwoźnego wyszynku wódki po miastach i wsiach „horodowoj“ Ukrainy, co wszak dużo pewniejszym było źródłem utrzymania, niż wyprawy czajkami na południe – też zresztą, jak najsurowiej, ze względu na tradycyjny pokój z Turcją (opowieści o „przedmurzu“ proszę między bajki włożyć), zakazane!
 
Biorąc pod uwagę, że wszystkich Kozaków było wtedy na Ukrainie mniej zapewne, niż samej tylko szlachty, o zbrojnej czeladzi nie wspominając, niezadowolenie Niżowców do spowodowania jakich poważniejszych kłopotów by nie wystarczyło.
 
Gdyby nie pijaństwo hetmana wielkiego koronnego Mikołaja Potockiego. Jak pisze p. Romański (autor skądinąd także i o wiele gruntowniejszych prac na ten temat, których jednakowoż nie mam akurat pod ręką), Chmielnicki o konkubinę z niejakim Danielem Czaplińskim pokłócony i sprawiedliwości przed sądami dojść nie mogący (ale zostawmy już te filmowe szczegóły, jeśli ktoś w Holywood scenariuszem się zainteresuje, chętnie pomogę!) zbiegł na Niż w końcu stycznia lub na początku lutego 1648 roku. Nie na Chortycę, bo tam stał posterunek polskich dragonów, których na razie nie miał jak zeczepić, tylko na Tamakówkę, dobre 100 km dalej na południe. Zrazu towarzyszyło mu przy tym nie więcej niż 500 – 700 ludzi. Była to prywatna ruchawka, jakich w całej Rzeczypospolitej wiele wtedy było. Co więcej: hetmanowi doniesiono i gdzie Chmielnicki jest i co zamierza i jak małe ma siły. Sam pisał do króla, że łatwo w tym momencie bunt stłumić, jeśli się zaraz w pole wyruszy. Pisał… i nie wyruszył! Cytuję ze str. 16 przywołanego dzieła: hetmanowi może było po prostu i całkiem po ludzku żal okazji do rozkoszowania się święconym i hucznymi ucztami, które go czekały? Zapewne dlatego postanowił przystąpić do walki z buntownikami dopiero po 12 kwietnia, a więc właśnie po Wielkanocy? Może więc dlatego zmarnowano cały marzec?
 
Reszta jest już konsekwencją. A gdyby tak pan hetman ruszył nie mieszkając, pokłóconych wzajem, ale zawsze do awantury skorych i wspólnie większą armię niż królewska trzymających książąt Dominika Zasławskiego i Jeremiego Wiśniowieckiego ze sobą biorąc, temu ostatniemu, jak lubił, dając dowództwo nad jazdą – dokładnie jak to jego mistrz i nauczyciel Stanisław Koniecpolski pod Ochmatowem był zrobił… A gdyby tak jeszcze i Tuhaj-beja, który z początku „ordę nieśmiałą i lichą“ we wcale nie imponującej liczbie 6000 szabel prowadził, gdzieś w stepie dało się zdybać… Cóż: nie stałoby łowców – zbieraczy w tej części świata! Czy jednak nawet pan Wojciech by z tego powodu płakał..?
 
Oprócz wódki, zostały nam jeszcze fantasmagorie, prawda? Fantasmagorią były oczywiście plany wojny tureckiej Władysława IV. Takim mianem już zresztą przez współczesnych nazwane. Konkretnie przez Sejm, kiedy mu komisja śledcza raport w tej sprawie przedstawiła! Jak widać, niektóre tradycje mamy o wiele dłuższe, niż to się nam samym wydawać może… Fantasmagoria ta trwała zresztą i po śmierci tego monarchy, ucieleśniona w chorobliwej wyobraźni „pierwszego polskiego statysty“, kanclerza Jerzego Ossolińskiego, który roił sobie, że uda mu się Kozaków od sojuszu z Tatarami oderwać i wedle pierwotnych planów zmarłego króla na Stambuł pchnąć, przy okazji zamachu stanu dokonując i ustanawiając wreszcie owo straszliwe absolutum dominium – i dlatego robił co mógł, żeby armię Chmielnickiego w całości zachować, sabotując wysiłek wojenny własnego kraju. Rezultat: Piławice. A potem Zborów, gdzie hańbiący haracz dla Tatarów zrącznemu w propagandzie kanclerzowi udało się potomnym jako wielki dyplomatyczny sukces sprzedać.
 
Bystry Czytelnik, a tacy tylko tu zaglądają (widzicie Państwo, nawet komplementować Was potrafię, kiedy mam w tym interes J) zapyta: zaraz, zaraz! Skoro tych Kozaków było tak niewielu, to jak im się udało całą Ukrainę do buntu poderwać?
 
Cóż, wracamy do wyzysku pańszczyźnianych chłopów. A właściwie do pytania, jakie się pod poprzednim tekstem pojawiło: dlaczego w Polsce wojny chłopskiej nie było?
 
Oprócz Boskiej Woli w najbliższej okolicy naszej posiadłości są jeszcze wsie o nazwach: Ducka Wola i Grabowska Wola, a kawałek dalej, przy drodze z Warki na Górę Kalwarię: Magierowa Wola i kilka innych Wól, których już nie pamiętam.
 
Cała prawie „horodowa“ Ukraina była wtedy jedną, wielką, „Wolą“ („Wola dla Wolaków!“ – jak można było przeczytać na murach, gdym mieszkał w akademiku na Jelonkach…). To jest taką wsią, która dla przyciągnięcia nowych osadników korzystała przez pewien czas – na Ukrainie, gdzie zachęta musiała być duża, bo było niebezpiecznie i brakowało kobiet (zupełnie jak na Dzikim Zachodzie…), nawet do lat 30 – ze zwolnień od czynszów, pańszczyzny i innych powinności na rzecz dworu.
 
Większość ukraińskich „wól“ (zwanych także „wolniznami“) założono po wojnie z lat 1618 – 1621. I w 1648 roku termin w którym kończyły się te zwolnienia, był już niepokojąco bliski… W historiografii zwykło się to nazywać „dociskaniem śruby pańszczyźnianej“. W stosunkach cywilnych nazywa się to zazwyczaj po prostu dotrzymywaniem umów. Panowie polscy, którzy te miasteczka i wsie wolniznami obdarzyli, żeby je zaludnić i zagospodarować, ponieśli koszty. Często dawali osadnikom nie tylko „gołą“ ziemię, ale i sprzężaj, narzędzia, ziarno siewne. Musieli ich przez 30 lat przed Tatarami chronić, prywatne fortece i wojsko utrzymując. Robili to zwykle na kredyt. Czy można się dziwić, że postulat przedłużenia „wolnizny“ nie mógł raczej liczyć na zrozumienie z ich strony? Skoro jednak drugiej stronie nadarzyła się okazja, żeby się od umowy w takiej akurat chwili uwolnić…
 
Wól jednak jest pełno w całej Polsce. Co jest jednym ze świadectw zniszczeń wojennych z czasów Potopu, wojny północnej i kilku drobniejszych awantur. Jest to też także świadectwo żywej konkurencji między właścicielami ziemskimi. Co prawda, teoretycznie przyciąganie osadników ze wsi do kogo innego należących było najsurowiej zakazane – ale to tylko znaczyło, że nie mógł tego robić drobny czy średni szlachcic, na którym egzekucja wyroku sądowego była względnie łatwa. O to, skąd się biorą nowi chłopi w dobrach księcia Wiśniowieckiego czy Zasławskiego – nikt by się i zapytać nie ośmielił, bo każdy z nich po 6000 luf jako argument mógł w odpowiedzi przedstawić. Tak właśnie postępowała „koncentracja kapitału“.
 
Jest tradycyjnym twierdzenie historiografii polskiej, że wojen chłopskich u nas nie było, bo niezadowoleni chłopi mogli zawsze uciec na Sicz. To prawda. Mniej więcej taka, jak twierdzenie, że niezadowoleni chłopi angielscy zawsze mogli uciec na Karaiby i przystać do piratów. Mogli. Wielu było chętnych to zrobić? Ci najodważniejsi i najbardziej żądni przygód. Dla pozostałych takim sposobem ucieczki były raczej prywatne dobra jakiegoś magnata: niekoniecznie nawet na Ukrainie, bo przecież tacy i w Małopolsce i na Litwie byli, a że „wolniznę“ nie na 30, a na 10 lat oferowali, to tylko znaczyło, że częściej trzeba było miejsce zamieszkania zmieniać. Rozumiecie Państwo, co mam na myśli? Przecież i dzisiaj, dla obliczenia realnej stopy opodatkowania, od nominalnych stawek trzeba zwolnienia i ulgi odjąć…
 
 
Doprawdy, szkoda może, że tak absolutna w przemyśle rozrywkowym przewaga Holywood nie rokuje, aby o tych kolorowych i romantycznych czasach – o wiele ciekawszych niż jakiś tam Dziki Zachód, gdzie też konflikt łowców – zbieraczy z osadnikami wystąpił – miała kiedyś godna ich rozmachem epopeja filmowa powstać…
0

Boska Wola

konie achaltekinskie, historia, cywilizacja, spoleczenstwo

35 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758