Bez kategorii
Like

Mondo cane

27/12/2012
560 Wyświetlenia
0 Komentarze
19 minut czytania
no-cover

MOJE KINO (02) Dziś proponuję do obejrzenia i refleksji kultowy, pionierski, włoski film z 1962 roku pt. Pieski świat (Mondo cane), poprzedzony obszernym komentarzem.

0


 

Tylko starsi z nas pamiętają jeszcze ogromne wrażenie, jakie film ten zrobił na nas w latach 1960-tych. Każdy musiał to obejrzeć, wszyscy o tym pisali, przez świat przetoczyła się istna mondomania.  Jest to pomysł i dzieło trzech włoskich filmowców – Paolo Cavara, Franco Prosperi i Gualtiero (czyli Walter) Jacopetti, będący kalejdoskopową serią obrazów dokumentalnych różnych praktyk kulturalnych z całego świata, często zderzanych kontrastowo w pary „dzikie i cywilizowane”, co ma zaszokować zachodniego widza i obnażyć jego moralną mizerię. Mimo twierdzenia twórców filmu jakoby wszystko zostało nagrane w nim z natury i bez reżyserowania, nawet gołym okiem można zauważyć, jak wiele scen zostało w nim podkręconych lub ustawionych. Co gorsza, niektóre sceny i interpretacje są też świadomie przesadzone, naciągane lub fałszywie komentowane dla wzmocnienia wrażenia.       

Film został obsypany nagrodami i znalazł wielu naśladowców w świecie kina, co w dużej mierze spowodowane było tym, że okazał się wielkim sukcesem kasowym. Stworzył nawet gatunek nazwany „mondo films”, w którym brylowali zwłaszcza Cavara i Jacopetti tworząc kolejne filmy w podobnej konwencji. Ponieważ z sieci pobrałem tylko kiepską włoską kopię bez polskiego tłumaczenia, winien tu jestem chronologiczne przeprowadzenie widzów przez chaotyczną sekwencję obrazów i ich objaśnienie zgodnie z odsłuchanym tekstem, czasem z dodatkiem własnego krytycznego komentarza.

„Mondo cane” zaczyna się od hałaśliwej i brutalnej sceny ze schroniska dla psów, gdzie przerażony „nowy” zostaje zawleczony i wrzucony do wspólnego boksu między ujadające inne psy, gdzie wnosząc z rozpaczliwego skiełku poza kamerą prawdopodobnie zostaje przez nie zagryziony. Zaraz potem jest scena z odsłonięcia pomnika aktora Rodolfo Valentino w jego rodzinnej miejscowości Castellaneta w Apulii, gdzie tłumy młodych mężczyzn pchają się w obiektyw kamery licząc, że i ich twarze zostaną zauważone i zrobią oni podobną karierę w Ameryce jako stereotyp włoskiego amanta. O tym, że życie takiego amanta nie musi być łatwe usiłuje nas jednak przekonać aktor  Rossano Brazzi, z którego fanki zdzierają koszulę, gdy przychodzi z zamówieniem do firmy odzieżowej. Trudno uwierzyć, że obie te sceny – w Apulii i w Nowym Jorku – są po prostu przypadkową zdobyczą kamery. Następna scena, również naciągana, to polowanie na mężczyzn na wyspach Trobrianda. Taka orgiastyczna tradycja rzeczywiście tam istniała, i została szczegółowo opisana przez naszego rodaka Bronisława Malinowskiego w jego słynnej książce pt. Życie seksualne dzikich jako obrzędowa orgia yausa, ale już wtedy praktykowana była tylko szczątkowo i raczej obecna tylko w dawnych opowieściach, miała bowiem silnie demoniczny podtekst i często kończyła się okaleczeniem lub śmiercią schwytanego. To, co widzimy na filmie to raczej wesoła i wyreżyserowana cepelia z udziałem całkiem hożych i atrakcyjnych tambylczych panienek w spódniczkach z pandanusa, ale z mało wiarygodnym komentarzem. Odpowiednikiem „cywilizowanym” są reakcje amerykańskich marynarzy na widok kobiet w bikini – scena, która dziś mocno trąci myszką i przypomina, że od nakręcenia filmu minęło już pół wieku.

Nagle pojawia się seria scen, której bohaterami są świnie na Nowej Gwinei. Najpierw kobieta karmi piersią warchlaka i jej ponura mina daje reżyserom pretekst do idiotycznej sugestii, że specjalnie po to aby mogła wykarmić prosię, przedtem zabito jej dziecko. Jest to bzdura, która dyskwalifikuje film, a raczej jego twórców. Świnie są tam rzeczywiście cenne, ale jednak do pewnych granic. Raz na pięć lat w górach Hagena urządza się wielki festyn połączony z wielkim świniobiciem i ucztą z mięsa: brutalna, barbarzyńska scena, w której objadają się i ludzie i psy. Ze świń schodzimy na psy. Kamera prowadzi nas na psi cmentarz w Pasadena, w Kalifornii, na którym urządza się groteskowo wzruszające pogrzeby i gdzie – jak świadczą o tym nagrobki – chowa się także inne ukochane zwierzaki: konie, szczury, koty, etc. Zupełnie inaczej traktowane są psy w Taipei na Tajwanie, gdzie ich mięso jest jadane, a one same czekają w klatkach w restauracji aż klient je wskaże do zabicia i przyrządzenia. Najwyżej cenione jest ponoć mięso psów słynącej z wierności i inteligencji rasy chow-chow, jak głosi włoski komentarz. Patrzymy dalej. Jeśli Chińczycy męczą psy, to Europejczycy męczą raczej ptaki. W Rzymie świeżo wyklute kurczęta kąpie się w farbach i suszy w piecu, aby swymi kolorami zdobiły ‘jako żywo’ wielkanocne stoły. W Strassburgu gęsi rasy tuluskiej karmi się przemocą w kojcach mieloną karmą treściwą z młynka, co powoduje u nich bolesny rozrost i otłuszczenie wątroby, która potem króluje na stołach jako foie gras. W Japonii z kolei, w okolicach Kobe, tuczone wolce poi się piwem (sześć butelek dziennie) i zatrudnia się masażystów, aby je oklepywali i masowali, co daje ponoć najlepsze mięso na słynne sukiyaki. Tucz tapioką przez sześć miesięcy stosuje się także wobec zamkniętych w klatkach nowych żon wodza na melanezyjskim archipelagu Bismarcka. Starsze, które już mają z nim dzieci, tańczą na majdanie wsi dumnie demonstrując swą tuszę i potomstwo – dowód męskości wodza. Poznajemy najwybitniejsze z nich: ostatnia to 8 dzieci i 130 kg wagi, faworyta to 10 dzieci i 150 kg żywej wagi. A na końcu sam wielki wódz: 27 dzieci i 34 kg wagi. Ludzie Zachodu uwielbiają takie obrazki i takie komentarze… Film natychmiast zderza te sceny z obrazami z fitness club  w Los Angeles, gdzie otyłe i starsze już wdowy gubią wagę w nadziei na powtórkę szczęścia w nowym związku. Muszą się spieszyć, bo pociąg do stacji „Matrimonio” wkrótce odjedzie i już nie zdążą – sugeruje złośliwy komentarz.   

Na bazarze w Hongkongu są wszystkie przysmaki dla chińskiego podniebienia, przeważnie jeszcze żywe: warany, łasze palmowe, żółwiaki chińskie, węże Elaphe (połozy) itp. Kogo to dziwi albo brzydzi, może sobie obejrzeć ekskluzywną restaurację w Nowym Jorku, gdzie zblazowanym bogaczom serwuje się dania z owadów: mrówek, larw chrząszczy i jedwabników, much, jaj motyli, chapulines  itp. Ludzie na świecie jedzą około 30 gatunków insektów. W Singapurze natomiast przysmakiem są węże, których jada się ok. 50 gatunków i które azjatyckim zwyczajem klientka wybiera z klatki jeszcze żywe. Wskazuje upatrzoną sztukę i pracownik oprawia ją zdzierając skórę żywcem, a wijące się ciało węża pakuje do torebki. Zaraz potem przenosimy się do Włoch, gdzie w Abruzzi  jesteśmy świadkami prastarej dziękczynnej procesji z żywymi wężami wokół figury św. Dominika, który ponoć swą modlitwą pozbawił kiedyś węże jadu w całej okolicy. Inna procesja, w Nocera Terinese w Kalabrii, wymaga w Wielki Piątek, aby miejscowi śmiałkowie rozdrapywali sobie ciało do krwi skrapiając nią trasę drogi krzyżowej, czemu bezskutecznie stara się zapobiegać policja. 

Następna jest Australia, gdzie na plaży w Sydney z okazji swego 10-lecia ćwiczy dziewczęca Liga Ratowania Tonących. Sformalizowana, teatralna groteska w rytm paradnej muzyki i według wzoru podpatrzonego u Armii Zbawienia. Natomiast na atolu Bikini obserwujemy spustoszenia wynikłe ze skażenia radioaktywnego po francuskich próbach z bombą atomową. Na plażach zalegają tysiące martwych jaj morskich ptaków, zwierzętom mylą się kierunki i środowiska: tysiące motyli giną w oceanie, samice żółwi morskich Chelonia mydas po zniesieniu jaj brną w głąb lądu gdzie giną od upału. Ale są tu również reżyserskie przekłamania: pisklęta petreli nie zgłupiały kryjąc się w norach w ziemi, bo to są ich naturalne gniazda, a rybki-skoczki żyją naturalnie na gałęziach mangrowców, bo potrafią oddychać powietrzem atmosferycznym. To nie są żadne anomalie.     

W malezyjskiej wiosce rybackiej Raiputh ciała umarłych chowa się od wieków na podmorskim cmentarzysku na rafie koralowej. Do zjadania ludzkich ciał przywykły tam rekiny-ludojady, od których roi się w morzu. Chętnie atakują one także żywych, co jest tym łatwiejsze, że i rybacy zawzięcie na nie polują. Głównym źródłem dochodu są bowiem suszone płetwy rekinów, z których przyrządza się chiński przysmak – ekskluzywną zupę  yu chi . Bogaci Chińczycy płacą za płetwy spore pieniądze i zapotrzebowanie jest ciągle duże. Jednak starcia z rekinami sprawiają, że duża część mieszkańców wioski to kalecy o poodgryzanych nogach lub rękach. Wielu ginie w morzu. W tych warunkach, bezsilna nienawiść do żarłaczy każe mieszkańcom uprawiać wyrafinowaną formę zemsty. Wyławiają  oni szczególnie dorodne sztuki (taki rekin ma już zwykle kogoś na sumieniu), ale nie zabijają go, aby odciąć cenną płetwę grzbietową. Zamiast tego, do zębatej paszczy rekina wpychają kolczastego morskiego jeżowca i puszczają go wolno. Rekin jest anatomicznie niezdolny do wyplucia jeżowca i musi go połknąć. Zanim zdechnie w męce po takim posiłku musi upłynąć nawet do trzech tygodni. Zemsta jest słodka…

Makabra trwa i przenosi nas do Włoch. Muzeum kości w rzymskim klasztorze kapucynów zaczyna serię obrazów, które prowadzą na wyspę na Tybrze, gdzie całe rodziny z dziećmi, członkowie osobliwej organizacji w czerwonych habitach i kapturach, od czasu wielkiej zarazy w XVI wieku czyszczą w katakumbach kości jej niepochowanych ofiar. Zaraz potem przy Reeperbahnstrasse w Hamburgu obserwujemy jeszcze bardziej nieprzyjemne sceny: pijacka noc wykolejeńców i niemieckiego marginesu społecznego, a następnie ich nietrzeźwy poranek. Przepicie to także problem wielu Japończyków, którzy aby szybko pozbyć się kaca i odzyskać formę do pracy muszą korzystać z bardzo intensywnego masażu w specjalnych salonach. Sekwencje scen makabry kończą obrazy z dekorowania i makijażu umarłych w Macao oraz pogrzebu tamże z paleniem pieniędzy potrzebnych ponoć zmarłemu w zaświatach. Na koniec szczególnego rodzaju umieralnia dla starców w Singapurze. Rodziny umierających niecierpliwie ucztują w tym czasie po drugiej stronie ulicy, jako że Chińczycy każdą okazję oprawiają w jedzenie. Aby jednak przyspieszyć upragniony zgon krewnego pod koniec uczty zamawiają czasem usługi specjalnego przywoływacza śmierci.

Fragment poświęcony chorej sztuce zaczyna się na cmentarzysku samochodów w Los Angeles. Wraki zgarnia się i miażdży w bloki, z których niektóre kończą w muzeum sztuki nowoczesnej. Podobnie hochsztaplerską  pseudosztukę uprawia też francuski awangardzista Yves Klein w b. Czechosłowacji, który w takt muzyki każe wytarzanym w niebieskiej farbie kobietom odciskać swe nagie kształty na białym płótnie, inspirując je z daleka fluidami swego rzekomego twórczego geniuszu. Gotowe dzieło sprzedał snobom za 4 mln franków.

Ale w końcu trafiamy i do raju. Tropikalnego raju dla emerytowanych amerykańskich turystów w Honolulu. Oglądamy skomercjalizowany, niemal mechaniczny rytuał powitalny w wykonaniu półnagich hawajskich tancerek z przyklejonym uśmiechem Nr 5, które każdemu przybywającemu panu składają pocałunek Nr 6, a każdej pani nakładają przechodni  wieniec lei  Nr 7 i pozują z nią do zdjęcia Nr 8. Potem jest jeszcze pokaz i skrócony kurs tańca hula  i pieśń pożegnalna Nr 9. Do romantycznych wysp wiecznej szczęśliwości nadpływa następna wycieczka…

W następnej serii scen hawajski taniec hula  ustępuje najpierw ćwiczeniom piechoty, a potem bardzo ciekawemu, specjalnemu tańcowi w dniu Święta Hańby Gurkhów z Nepalu. Przebrani – nawet udatnie – za kobiety wojownicy, mający opinie najlepszych żołnierzy świata tańczą na sposób kobiet, wdzięcząc się do swych angielskich dowódców. To pokuta za pewien epizod z czasów wojny na Malajach, kiedy oddział Gurkhów wycofał się z pola walki i okrył hańbą całą społeczność. Za to niemęskie zachowanie muszą teraz tańczyć jak kobiety. Honor oddziałów ratuje tylko ofiara z bawołu, któremu trzeba uciąć łeb jednym ciosem wielkiego miecza kukri. Byki są też pokazane na scenach z Portugalii, gdzie młodzi mężczyźni popisują się brawurą podczas gonitwy z bykami po ulicach, oraz poprzez grupowe obezwładnianie atakującego byka na arenie. Film kończy się na Nowej Gwinei, gdzie większość Papuasów chodzi już do kościoła (na filmie widać misję polskich księży werbistów) i marzy o podróży samolotem z lotniska w Port Moresby, ale niektórzy nadal tkwią na dalekich wzgórzach w tzw. kulcie cargo, wierząc, że samoloty przybywają z krainy przodków w niebie i przywożą dary, które biali sobie przywłaszczają, bo umieją wabić samoloty do siebie. Zwolennicy tego kultu budują więc własne „lotniska” w górach i nocą palą ogniska na ich pasach oraz na wieżach kontrolnych czuwając w nadziei, że w końcu przodkowie zorientują się komu należą się cenne dary i nie dadzą się dłużej oszukiwać białym spryciarzom…    

 

Bogusław Jeznach

0

Bez kategorii
Like

Mondo cane

25/11/2011
0 Wyświetlenia
0 Komentarze
5 minut czytania
no-cover

I dlatego będę zajmować się psami na Ukrainie chociaż Chińczycy jedzą psy. Nie ma tu żadnej sprzeczności logicznej.

0


 

Przyznam się bez bicia. Od dzieciństwa uważałam, że świat jest urządzony źle. Zdumiewało mnie, że ktoś może zachwycać się harmonią przyrody zapominając, że naczelną zasadą tej harmonii jest łańcuch pokarmowy. Zdecydowanie wolałabym asymilować.

 

Przepraszam, że ciągle wracam do dzieciństwa. To już starcze. Gasnący mózg przewija po prostu taśmę do tyłu. Ale jestem w stanie jeszcze nad sobą panować. Jeżeli usłyszę zdecydowane basta, szlaban na wspominki- przestanę. Przestałam na przykład pisać po łacinie i francusku. Może tylko czasem przemycę jakieś słówko z drżeniem, które potęguje przyjemność ( jak to bywa z rzeczami niedozwolonymi).

 

Dopóki jednak nie usłyszałam „basta” jadę -jak to mówią na wyścigach – po kanacie ( czyli po bandzie).

 

Wydaje mi się, że ten ważny dla mnie incydent był związany ze sztuką „Romulus Wielki” Durrenmata z niezapomnianą ( jak to się pisze w recenzjach ) kreacją  Jana Świderskiego i że było to bodajże w 61 roku.

Na scenie kula i spięci łańcuchem dwaj ludzie. Chyba chodziło o dialektykę pana i niewolnika. Że niby pan jest niewolnikiem swego niewolnika. Gdy jeden był na górze- drugi był na dole. Ale za chwilę sytuacja się zmieniała. Albo jeden, albo drugi bezradnie ześlizgiwali się z kuli.

Zwierzę Państwu niezwykle intymną tajemnicę. Dla mnie była to moment iluminacji. Zrozumiałam, że przede wszystkim nie  istnieje partnerstwo w relacjach międzyludzkich.

Że nie ma żadnego złotego środka, stanu równowagi statycznej. Że równowaga dynamiczna wymaga nieustannego wysiłku. Zrozumiałam, że przez całe życie będę w poślizgu. Że bez przerwy będę musiała wybierać. Że nie pomoże mi żaden kulturowy gorset. Że nie obowiązuje żadna zasada ekstrapolacji ani interpolacji.

Inaczej mówiąc. Jesteś na stromym, oblodzonym stoku bez czekana i raków. Pod tobą luft, którego nie jesteś w stanie ocenić.  Musisz poruszać się bardzo ostrożnie. Każdy krok grozi niekontrolowanym lotem.

 

Innym razem obudziłam się w nocy z gotową teorią wszystkiego: „wszystko ma strukturę rogalika" Słowo daję, że nie wąchałam żadnego kleju.

Spróbuję to wyjaśnić. Francuzi mówią, że między wzniosłością i śmiesznością jest tylko krok Ja to uogólniłam. Wyobraźmy sobie topologiczny rogalik Pomiędzy jego rogami il n’y a q’un pas. ( jest tylko krok) Jednocześnie jest to przerwa, czyli odległość nieskończenie wielka. Francuzi mówią również : „ les extremes se touchent”.( skrajności się przyciągają).

 I to też w modelu obwarzanka się zgadza.

 

Co to ma wszystko wspólnego ze zwierzętami?

 Otóż w dokumentalnym, wstrząsającym filmie „Mondo Cane” ( z 62 roku) zblazowani smakosze delektują się mózgiem żywej małpy przywiązanej do stołu. To jest jeden biegun rogalika.

Francuski dziennikarz Raymond Maufrais opisuje w znalezionym po jego śmierci pamiętniku „ Zielone piekło” swoją samotną podróż przez dżunglę Gujany. Jadł żywe rybki, zmumifikowane zwłoki małpki ( dzieląc je z robakami) i wreszcie zjadł, a w każdym razie zabił swego psa. I tak nie uratowało mu to życia. To jest właśnie ten drugi biegun rogalika Niby to samo, a odległość jest nieskończenie wielka.

I dlatego będę zajmować się psami na Ukrainie chociaż Chińczycy jedzą psy. Nie ma tu żadnej sprzeczności logicznej. Za każdym razem na własną odpowiedzialność dokonujemy pewnego wyboru. Tak się realizują rozum i wolna wola, które podobno posiadamy.

0

Iza

181 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
343758