Bez kategorii
Like

Jadąc do Kôrtoszëna

26/04/2012
390 Wyświetlenia
0 Komentarze
16 minut czytania
no-cover

Žije, žije, duch slovenský,
bude žiť na veky,
Hrom a peklo, márne vaše
proti nám sú vzteky!

0


 W budce na Dworcu Wschodnim kupuję drożdżówkę z makiem i pączka. W drożdżówce czuć piasek, nadzienie pączka smakuje zagęszczonym skisłym mlekiem, ale o 6:15 rano na skąpanym we mgle dworcu wydają mi się cudem europejskiego cukiernictwa. Siedzę dokładnie w połowie drogi między ekspresem Berlin-Kijów a ekspresem Warszawa Zachodnia-Mińsk, próbując wybrzdąkać na gitarze akordy Hymnu Wszechsłowiańskiego. Właściwie to te same, co w Mazurku Dąbrowskiego. W 1945 roku ten sam hymn posłużył za pieśń państwową Jugosławii. Tak zachciałem sobie dopełnić słowiańskiego patchworku, znajdując się, Polak, między Berlinem a Mińskiem, ale jeszcze bardziej między Ukrainą a Białorusią, na co mogą być jakieś dowody językoznawcze. Brzdąkanie nie idzie mi jednak, więc przestaję. Zresztą nikt nie słyszy, bratnie narody są pozamykane na klucz w wagonach. Wyobrażam sobie, że te drzwi ktoś zaspawał, utwierdzając w ten sposób granicę Unii Europejskiej. Zdawkowe spojrzenia zza ciężkich metalowych drzwi i okien robią za całe porozumienie międzynarodowe. Dosłownie żelazna kurtyna. Ale nie – jedne z drzwi otwierają się. – Pajechali? – wydziera się młoda ukraińska konduktorka. – Staim. – pada odpowiedź z drugiego końca peronu. Białoruś odjeżdża już na wschód, a Ukraina została. Jakby nie mogąc się zdecydować, czy chce na wschód, czy na zachód. A może wcale nie chce donikąd wyjeżdżać?

 

Z kierunków wschód-zachód dziś wybieram północ. Czas wlecze się powoli, ale przyjemnie. Dziś będzie ciepło i słonecznie. W przejściu pod torami handlarz czasopism ma stare czarne płyty za piątkę.Festiwal w OpoluKapela Czerniakowska, zachodnie przeboje w transliteracji na cyrylicę na okładkach, węgierski rock and roll, radzieckie składanki, czeski blues, muzyka ludowa, ballady, jakiś jazz w pięciu językach wschodniej Europy. Cały Układ Warszawski skurczył się do powierzchni pół metra kwadratowego na stoliku stoiska na dworcu właśnie w Warszawie.

Swòrnégace

Zdobyć słownik etymologii nazw miejscowych – taka myśl świta mi w głowie, gdy stoimy przed stacją kolejową w Swornychgaciach. Można oczywiście spytać kogoś z mieszkańców, ale to jakoś tak niegrzecznie. Tak samo jak iść „za potrzebą” w pole, gdy wokół ludność kłębi się jak na Centralnym w Warszawie. Dokąd idą i skąd wzięli się w takiej ilości ludzie w różnym wieku w środku miejscowości, liczącej ledwie pół tysiąca mieszkańców? Nie wnikamy i szukamy szaletu. W desperacji gotowi jesteśmy nawet za usługę zapłacić, bo istotnie wokół stacji puste pole, tylko parę domów i ci ludzie, chodzący wte i wewte z jakimiś tajemniczymi sprawunkami. Za całą obsługę „dworca” robi pani w kasie biletowej. Stacja jest duża i z pewnością kiedyś wyposażona była w takie luksusy jak poczekalnia czy informacja. Kobieta w kasie odpowiada, że owszem, są toalety. Specjalnie dla nas zamyka okienko kasy, wychodzi, każe iść jej śladem. Wyprowadza nas tylnym wyjściem z budynku. Jesteśmy na podwórku. Wokół kury, kaczki, gęsi, okazuje się, że jest to właściwie nie dworzec z przestrzenią mieszkalną na tyłach, ale duży dom, którego niewielką część stanowi stacja kolejowa. Kobieta prowadzi nas po błotnym podwórku, wreszcie otwiera drzwi z desek, za którymi znajduje się ciemna komora. W środku dostrzec można dziurę wyrżniętą w betonie i wyprofilowane miejsca na stopy. „Małysz”. Kobieta gospodarskim gestem zaprasza do komory.

Ciężarówka stukocze. Jakby każda część głośno żądała niepodległości. Kierowca nic nie mówi, ale prawdopodobnie cicho modli się, by raczej podzieliła los Związku Radzieckiego i nie rozpadła się do końca.

Mijamy tablicę z nazwą miejscowości. Pordzewiałą, z dopiskiem farbą w spreju: „Żarnowiec – dupa śmierci”. Więc jesteśmy. Lecz gdzie są teraz ludzie, którzy to pisali? Którzy jeździli tu z całej Polski, by ratować Pomorze i Kaszuby przed powtórką z Czarnobyla? A może jeden z nich właśnie nas wiezie?

Droga rowerem okazuje się dłuższa niż na mapie. Do pewnego miejsca, gdzie sięga nowotwór turystyki i przemysłu dyskotekowego, droga jest twarda, choć nierówna i wykonana z różnych materiałów: tu asfalt, tam betonowe prefabrykaty, gdzie indziej żwir. Ale jak tylko przestaje być słyszalny gwar obozów kolonijnych i barów z flądrą, zapada dziwna cisza a spod kół uśmiechać się zaczyna starodębkowskie, pachnące pomrowami czarne błocko. Co jakiś czas trzeba schodzić z roweru i pocieszać się faktem, że cwaniak z przodu za kółkiem mercedesa też ma nielekką drogę.

Gdyby skręcić w prawo, w ścieżynę ku plaży naturystów, po drodze natrafiłoby się na stojącą w samym środku lasu wystawę: słup ze skrzynką niewiadomego przeznaczenia, wyklejony w całości nalepkami domowej roboty. Większość jest już wyblakła, ale co bardziej wytrwałe noszą jeszcze satyryczną treść i podpisy: „Dżepetto”, „Lord Niziołek”, „Cartoon Crew”, „V-Ziutek” – imiona związane z kulturą zapomnianą i można rzec dawną, choć minęło raptem dziesięć lat.  Wystawa vlepkarzy w samym środku lasu. Ile jeszcze sztormów, szkwałów, słonowodnych deszczy, zanim z całej ich sztuki zostaną tylko tovejansonnowe hatifnaty, malowane tu kiedyś przez warszawiaków na betonowych słupkach, dzielących las?

Tymczasem „srebrny grot” dociera już na miejsce przeznaczenia. Jezioro chyba zwyczajne, wygląda na czyste, w oddali widać kąpiących się a na brzegach porozbijane są namioty. Za to na pierwszym planie – tablice ostrzegawcze i zakaz kąpieli. Miejsca, gdzie jestem, już nie ma mapie, a droga, która znowu jest tu asfaltowa i w doskonałym stanie, oznaczona jest tam symbolem „droga zamknięta, bez przejazdu”. Słońce pali dziś mocniej i świeci dziwnym, rzec można niemiłosiernym blaskiem. Wędruję po betonowej terra incognita, rozdartej pomiędzy sępy postsolidarnościowego polskiego kapitalizmu. Specjalna Strefa Ekonomiczna nie przypomina jednak oaz nowoczesnego przemysłu, przedstawianych w folderach dla ludzi interesu. To raczej przemysłowy potwór Frankensteina, zespół żelbetonowych organów, pozszywany z trupów postindustrialnych i przywołany do ponownego życia wizją cudu Balcerowicza.

Ale cudów nie ma. Ot, tu jedna firma, tam inna, nie wiadomo, czym się zajmująca. Tajemniczy znak zakazu ruchu pojazdów z dopiskiem: „Nie dotyczy użytkownika”. Na horyzoncie – pompy i instalacje elektrowni wodnej – kompromisu zawartego między gospodarką energetyczną a wolą mieszkańców Pomorza. Gigantyczne rury, przeciągnięte po zielonych wzniesieniach. Jakby Bóg pił przez słomkę.

Jadę dalej. Droga, której nie ma – wciąż w stanie idealnym – ciągnie się kilometrami. W tym miejscu na mapie jest tylko ogromny szary wielobok z symbolem zakazu ruchu. A jednak nie przekraczam szlabanów, nikt mnie nie zatrzymuje, nie ma polskiego ochroniarza-wieprza, pijanego stróża na WOP-owskiej emeryturze, ani nawet zagubionego radzieckiego żołnierza, który nie zorientował się, że budowa strategicznej elektrowni nie ma już być nadzorowana z Kremla. Nie ma po prostu nikogo i nie jest to eufemizm. Po prostu totalna cisza, brak żywej duszy i ani jednego samochodu. Oglądam ten wrak wielkoświatowych ambicji w ciągłym strachu, że pierwsza osoba, jaka wychynie zza prefabrykatów, odziana będzie od stóp do głowy w kombinezon a w dłoni trzymała będzie małe, stukające ostrzegawczo urządzonko. Pod nogami wala się drewniana tablica na kiju z wyblakłym napisem o zakazie wstępu. Gdzie indziej wychylają się zza pożółkłej trawy tabliczki z dziwnymi napisami, przymocowane do rur wychodzących z ziemi: Komora II, Komora III… Wyobraźnia płata figle i już nie widzę ruiny budowy elektrowni, ale elektrownię po wielkim pożarze przed laty, pożarze, o którym nie powiedziano w radio, po którym niewidzialna śmierć panuje nadal niepodzielnie nad zarośniętym truchłem architektury epoki Jaruzelskiego. Gdzieś musiano rozpocząć składowanie uranu – co, jeśli właśnie pod moimi stopami? Robię zdjęcia aparatem, który tamtego słonecznego kwietniowego dnia miał sześć lat i nie wiem, co naświetliło się na kliszy. A co, jeśli będą to błyski, takie, jakie zobaczyli fotografowie Hiroshimy? Jestem przekonany, że gdybym wędrował ze słuchawkami z trenem Pendereckiego na uszach, zwariowałbym. Przebieram we flakach nienarodzonego molocha, ale nie jak hiena, a robak raczej, bo tak stanowią proporcje. Znajduję tylko gruz w większych i mniejszych odłamkach. Pręty, blaszki, mutry – rzadziej, i tylko tam, gdzie nie chciało się dojść handlarzowi złomu.

To tu, to tam natrafiam na betonowe truchła o rozmiarach zbyt dużych, by zajęli się nimi przemysłowcy. Powoli zarastają trawą i obracają się w piasek. Wchodzę do wnętrza. Żadnych butelek, plastikowych woreczków, kondomów ani niezdarnie pisanych napisów o klubach sportowych. Wygląda to tak, jakbym był tu pierwszym gościem. A jednak ktoś napocząć musiał to wieloletnie dzieło zniszczenia, zawrócił tego potwora na drogę powrotną do Matki Natury, rwał przewody i zbrojenia ze ścian, pozostawiając tu jedynie skorupę, sypiące się, urwane w połowie schody na piętro, filary, które wkrótce poniosą te masywne stropy w dół ku ziemi. Beton milczy jednak i nie zamierza odpowiadać mi na pytania. Wokół nadal nikogo, nie słychać nawet ptaków ani owadów. Zadzieram głowę w górę. Na trzecim piętrze, wbrew prawom cywilizacji i w pogardzie dla przepisów BHP, wprost z betonu wyrasta młoda brzoza. Zieleń świeci bezczelnie na tle surowej szarości niczym sztandar mudżahedinów nad umęczonym krajem. Głosi zwycięstwo życia na terenie opuszczonym przez wroga. Za pięć lat będzie tu rósł las, chyba, że znów do głosu dojdzie atomistyka. Więc i ja, wysłaniec cywilizacji na bezowocną wyprawę po ciała poległych, wycofuję się.

Słońce nadal uporczywie świeci na niemal bezchmurnym niebie. Tak samo wyglądać musiało wtedy, pod koniec kwietnia 1986 roku, gdy z szyderczym biało-złotym uśmiechem czekało na oficjalne pochody pierwszomajowe.

„Srebrny grot” wywozi mnie z terytorium, którego nie ma, na którym bardziej szanująca przeszłość cywilizacja postawiłaby nagrobek wysiedlonej wsi Kartoszyno. W zielonej dolince pasą się krowy a nad nimi niebo porżnięte liniami wysokiego napięcia przeciął teraz bocian.

On żyje, to i my możemy. Jeszcze.

Stanisław Jan

www,bezjarzmowie.info.ek

0

Beata Traciak

Mieszkam w Krakowie. Jestem redaktorem Interia 360 i staram się pomagać chorym. Piszę tu "gościnnie" ze względu na sentyment, ale też mam tu jednego z Przyjaciół, którym jest nikt inny, jak Tomek Parol. DO jest moją pasją, ale też motywacją, ktrej nie będę ujawniać. Należę do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich z racji j/w. Pasję łączę z dziennikarstwem.

72 publikacje
2 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758