Bez kategorii
Like

Ja i ona.

11/06/2011
383 Wyświetlenia
0 Komentarze
8 minut czytania
no-cover

Opowieść konia arabskiego.

0


– Nie było jej prawie rok. Właściwie szkoda, bo razem było nam zupełnie dobrze. Cały wrzesień i październik!

Chciała wydzierżawić tego ogromnego Wiktora, który stanął jej na nogę i wcale tego nie poczuł! Ja bym przecież niczego takiego nie zrobił, no, może bym i szczpnął, bo lubię, a co. Zwłaszcza, gdy mi zapinają popręg, bo tego nie lubię. Ale Wiktor miał chorą nogę, leczenie się przeciągało i tak padło na mnie. Taki duży jak Wiktor nie jestem, fakt, ale za to mam doskonałą czystą krew, było nie było. I urodziłem się w klinice! Trochę dziwnie mnie nazwali z tego powodu, bo Encorton. Chyba głupio? Jakieś śmiechy były w stajni, słyszałem coś o "sterydzie". Pojęcia nie mam, co to może znaczyć, ale gdyby coś brzydkiego, to przecież bym dokopał. Nie zdążyłem. Moja nowa pani natychmiast zmieniła mi imię na El Corton, w końcu – prawie po arabsku. I to mi się podobało.

A ona? Ona zawsze jeździła na dużym Kabulu, albo na Wiktorze, albo na Damoklesie. Nami, arabami, owszem, zajmowała się w stajni, jak wszystkimi. Na mnie mówiła "Maleństwo" albo "Oczko", zupełnie niepoważnie, ale to dlatego, gdyż na lewym oku mam białą obwódkę. No, niech tam… O wspólnej jeździe nie było oczywiście mowy. Ciągle twierdziła, że gdyby mnie dosiadła, to miałbym sześć nóg. No przesada!

A tu wrzesień się zbliżał, jej ukochany budionnowski Kabul odszedł na emeryturę, Damokles był niezbyt bezpieczny, Wiktor leczył nogę, więc ona wydzierżawiła mnie. Pewnie tylko dlatego, że moja pani zawsze bardzo mnie chwaliła, bo i miała za co! A ona zawsze bardzo wierzyła mojej pani w końskich sprawach. Chociaż minę miała dziwną…

Fakt, na początku próbowałem różnych sztuczek, takich tam, normalnych. Dla porządku rzeczy! Chyba leżała ze dwa razy, nie była przecież zbyt dobrym jeźdzcem, chociaż bardzo lubiła tę robotę. A potem coś w niej się pozmieniało. I już kolejne sztuczki niezbyt mi wychodziły. Słyszałem coś o skubańcu i ryjku, albo słodkim ryjku skubanym, albo "kto tu na kim jeździ" i w końcu przestałem się wygłupiać. Bo może i jestem słodkim ryjkiem, ale przecież w żadnym razie nie skubańcem!

Mieliśmy ustalony tryb dnia – czyszczenie aż do "jabłuszek", siodłanie, wyjazd na hipodrom. Pełna swoboda. Koło stępa, dwa koła kłusa, potem szwendaliśmy się po całym hipodromie. Łaziliśmy po przeszkodach ziemnych, góry – doły, żywopłoty, za którymi przecież zawsze coś mogło się skryć. I zawsze była kostka cukru z siodła, jeżeli udało mi się niczego nie wystraszyć. W końcu przestałem się bać, bo i czego? Ona najwyraźniej nie bała się ani tych żywopłotów, ani ptaków, ani worków foliowych, pędzących po trawie wprost na mnie, ani niczego. To było dobre, więc i ja przestałem się bać. Często było tak, że na całej połaci hipodromu byliśmy sami, tylko ja i ona. Do stajni wracaliśmy wraz z zachodzącym, październikowym słońcem. Było pysznie! Mówiła, że jestem najodważniejszym koniem na całym świecie. No jasne!

Z galopem było u niej do kitu. Zawsze u niej było z tym do kitu, od kiedy odszedł od nas Kobalt, jej ulubiony kasztan, któremu ufała bezgranicznie. Pomyślałem sobie – teraz albo nigdy. Ona chyba też tak pomyślała. W każdym razie robiliśmy już całe koło po torze w galopie, a ona nie spadała! Nawet, jak zmieniałem pomysł i wskakiwałem z toru na trawę, bo po trawie to sie dopiero galopuje! Pojęcia nie macie, jaka frajda! I wcale nie trzymała mnie za "słodki ryjek", tylko dawała mi biec i biec, a to lubię najbardziej. Jestem przecież koniem arabskim! Potem znowu włóczyliśmy się na długiej wodzy po hipodromie. I gdy nikogo nie było – to… ona mi śpiewała! Lubiłem zwłaszcza tę francuską piosenkę o urokach miłości, plaisir d’amour chyba to szło. Było bardzo przyjemnie.

A jeszcze przyjemniej było w stajni, gdy wracaliśmy. W moim żłobie znajdowałem zawsze jabłko i kilka marchewek, niezłą wyżerkę deserową przed kolacją. A deser to ja mogę i przed i po kolacji jeść. Potem zabierała mnie w kocyku na trawę, bo już chłodne wieczory były. Ja podżerałem, a ona robiła mi z ogona "Pride of Poland", jak mówiła, przebierając włosie. Fakt, ogona mogły mi pozazdrościć wszystkie konie! No, dobrze nam było.

A potem nie było jej przez rok. Wróciła tej jesieni, mała, chuda, ledwie ciągnąc nogami. "Cześć, Corton", powiedziała i tyle. Nie wytrzymałem… Krzyknąłem za nią z całej siły. Nie chciała się zatrzymać nawet. Za kilka dni przyszła znowu i –  zdecydowała się, ale przygotował mnie do jazdy jej syn, bo sama nie mogła unieść siodła. Chodziłem ostrożnie, jak tylko umiałem. Kilkanaście minut stępa. Potem zsuwała się ciężko na ziemię. 

W końcu przyszła sama. I sama, jak dawniej, wyczyściła mnie i osiodłała. Wystawiła przed stajnię krzesełko i wgramoliła się na mój grzbiet. Poszliśmy na hipodrom. Stęp, potem kłus. Bardzo się starałem, fakt. Ona też. Ruszyliśmy na tor. Wiał wiatr i świeciło słońce.

Znowu jest październik.

 

Oliwa, październik 2006.

0

KOSSOBOR

Niby z porzadnej rodziny, a do komedyantów przystala. Ci artysci...

232 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758