Bez kategorii
Like

Ile są warte najpopularniejsze propozycje reform?

17/09/2012
391 Wyświetlenia
1 Komentarze
46 minut czytania
no-cover

Żaden biurokrata z osobna nie chce stracić posady, więc każdy z zasady jest przeciwny jakimkolwiek zmianom status quo, nawet jeśli tylko one są w stanie uratować gospodarkę, a zatem i jego stanowisko.

0


 Możemy powiedzieć, że wreszcie, po kilku latach odrealnienia świata politycznego, gdy problemy gospodarcze i społeczne stały w cieniu następujących po sobie całkowicie nieistotnych acz wciągających publikę i publicystów narracji (za każdym razem najwyżej na tydzień lub dwa),stan gospodarki stał się — choć na chwilę! —problemem wartym poważniejszego potraktowania. Innymi słowy, rzeczywistość wróciła do łask. To dobrze.

Jednakże taka konfrontacja z realnym światem to sprawa niełatwa. Gdy nagle rusza on na nas, możemy albo mężnie stawić mu czoła, albo zacząć w panice rzucać weń przedmiotami leżącymi akurat pod ręką. Druga opcja rzadko daje dobre rezultaty. Sęk w tym, że ją właśnie pierwszą wybrano jako receptę na tarapaty gospodarcze, w jakich się znaleźliśmy i jakie jeszcze nadejdą.

 

Sen zimowy reformatorów

Na samym wstępie zaznaczę, że propozycje ekonomistów i polityków — o czym za chwilę — przychodzą mocno poniewczasie. Kryzys trwa już dobre kilka lat i wiadomo było od początku, że dotknie on takiego kraju jak Polska, który zajmuje się w znacznym stopniu przetwarzaniem towarów na potrzeby innych gospodarek (co oznacza, że import jest napędzany późniejszym eksportem, którego warunkiem sine qua non jest istnienie popytu zewnętrznego). Czytelnicy takich stron jak Kryzys Blog wiedzieli, że greckie problemy nie będą mogły zostać pozamiatane pod dywan, jak to drzewiej bywało.

W Polsce warunki polityczne dla realizacji niezbędnego sprzątania tej stajni Augiasza, którą stał się przez ostatnie lata polski system prawny i polityczny, były wprost idealne — przynajmniej teoretycznie, zakładając, że taki reformatorski rząd przetrwałby pierwszą ripostę grup interesu będących beneficjentami obecnej biurokracji. Rząd, posiadając — za wyjątkiem większości konstytucyjnej — pełnię władzy (sejm, senat, prezydenta), zawiódł na całej linii. Podjął się działań pozornych, ze swoistą fanfaronadą przezywając je reformami — jak w przypadku marnawych pakietów deregulacyjnych czy „reformy” OFE, mającej na celu wyszarpanie funduszom emerytalnym pieniędzy wcześniej ustawowo skonfiskowanych obywatelom. Temat reform systemowych był przez ostatnich kilka lat de facto martwy (chyba tylko za wyjątkiem prof. Krzysztofa Rybińskiego, konsekwentnie i aż do bólu lobbującego na rzecz własnej wizji odpowiedzi na kryzys). Zamiast nich rząd zrobił wszystko, aby rozrosła się biurokracja i jej uprawnienia, o takich drobnostkach jak gigantyczne przyspieszenie wzrostu długu publicznego nie wspominając.

Stało się tak za milczącym przyzwoleniem najbardziej wpływowych obserwatorów i komentatorów życia publicznego. Teraz, gdy kryzys stał się rzeczą odczuwaną niemal przez każdego z nas, obudzili się oni z przyjemnego letargu i od razu zasypali nas propozycjami, ujmując to delikatnie, takimi sobie (w jednym artykule ujął je portal Wyborcza.biz). Można je podzielić na etatystyczne, interwencjonistyczne (rozwodnione i niebezpośrednie, ale jednak) i te, które drepczą — acz nie posuwają się zbyt daleko — mniej więcej w dobrym kierunku.

 

Benzyną gaśmy ogień

Do pomysłów etatystycznych niewątpliwie zaliczyć należy podwyższenie podatków (na czele z VAT) i obcięcie ulg podatkowych (w tym dla rolników). Część ekonomistów radzi, aby podwyższyć składkę rentową, co jest doskonałym pomysłem, jeśli chcemy dodatkowo zachęcić przedsiębiorców do zwolnień i ogłaszania upadłości. Inni pragną, aby ujednolić podatek VAT na przykład na poziomie 19%, obniżając go tym samym dla niektórych, aby zrzucić go na barki innych. Nawet fałszywie zakładając, że podatek sumarycznie by nie wzrósł (wg prognoz przytaczanych przez FOR, kosztowałby podatników dodatkowo ok. 21,5 miliarda złotych), to spowoduje to jedynie przetasowania w cenach dóbr na rynku tak, aby obciążenia podatkowe ostatecznie i tak spadły na producentów, eliminując ich z rynku i godząc w produktywność kraju. Murray N. Rothbard pisał o tym problemie następująco (M. N. Rothbard,Interwencjonizm czyli władza a rynek, Warszawa 2009, s. 128-129):

 

Jednym z najstarszych problemów związanych z opodatkowaniem jest próba odpowiedzi na pytanie: Kto płaci dany podatek? (…) [Powyższy] problem nie sprowadza się do pytania, kto płaci podatek bezpośrednio, lecz kto go płaci na dłuższą metę, tzn. czy bezpośredni podatnik może go „przerzucić” na kogoś innego. Z przerzucaniem mamy do czynienia wtedy, gdy bezpośredni podatnik może podnieść cenę produktu, który sprzedaje, aby wynagrodzić sobie podatek, tym samym „przerzucając” go na nabywcę, albo gdy jest w stanie doprowadzić do spadku ceny produktu, który kupuje, „przerzucając” tym samym podatek na innego sprzedawcę.

(…)

Pierwsze prawo odnoszące się do zasięgu opodatkowania można sformułować krótko i radykalnie: Żadnego podatku nie można przerzucić w przód. Innymi słowy, żaden podatek nie może zostać przerzucony przez sprzedawcę na nabywcę i dalej na ostatecznego konsumenta. (…) Uważa się, że każdy podatek nałożony na produkcję lub sprzedaż zwiększa koszt produkcji i w rezultacie podnosi cenę płaconą przez konsumenta. Jednakże cen nie determinują nigdy koszty produkcji, lecz raczej ma miejsce mechanizm odwrotny. Cenę dobra determinuje jego całkowity istniejący zasób i krzywa popytu na nie na rynku. Lecz podatek nie ma na krzywą popytu żadnego wpływu. Każda firma ustala taką cenę sprzedaży, by uzyskać jak najwyższy przychód netto, a każda wyższa cena, przy danej krzywej popytu, doprowadzi po prostu do spadku przychodu netto. Dlatego podatków nie można przerzucać na konsumentów.

To prawda, że w pewnym sensie podatek może zostać przerzucony w przód, jeśli w jego wyniku nastąpi zmniejszenie podaży dobra i związany z tym wzrost ceny na rynku. (…) [Lecz jeśli] „przerzucanie” wiąże się z wypadnięciem niektórych producentów z interesu, to (…) należy je raczej zaliczyć do kategorii innychskutków opodatkowania.

 

W sytuacji, kiedy przedsiębiorcy i ich pracownicy mają problemy ze znalezieniem źródeł dochodu, bo ich kontrahenci i przełożeni nie wywiązują się lub nie mogą się wywiązać ze swoich zobowiązań, dalsze przyduszanie ich inicjatywy i skłonności do pracy jest zabójcze dla gospodarki (czyli dla wszystkich za wyłączeniem — ale tylko w krótkim okresie, a i to nie w pełni — budżetówki). Oczywiście, zgodnie z wywodem Rothbarda, skoro w pierwszym momencie ceny dóbr konsumpcyjnych się za bardzo nie zmienią, to przedsiębiorcy będą bardziej skłonni schować do skarpety lub przejeść własny majątek, zamiast niepotrzebnie go inwestować. Kto wie, może nawet krótkoterminowo konsumpcja by wzrosła (kosztem oszczędności — bo inflacja — i inwestycji — bo podatki)? Gdyby tak się stało, błędnie interpretowane statystyki PKB mogłyby być nawet dla rządu korzystniejsze. A państwo ochoczo zagarnięte w podatkach pieniądze mogłoby zmarnować na — nie bójmy się nazwać rzeczy po imieniu — idiotyczne pomysły, takie jak choćby projekty z serii 

style=”outline: none; text-decoration: none; color: rgb(30, 144, 255);”>Wujec Dobra Radaczy dysfunkcjonalne programy pracy dla seniorów, nie tylko dalej rozciągając swoją władzę, ale też wpływy do urzędniczych kieszeni.

Nota bene, kłopoty seniorów wprost wynikają z ustawodawstwa rzekomo chroniącego ludzi starszych przed zwolnieniem. Skoro nie wolno zwolnić pracownika od momentu, gdy do emerytury pozostały mu dwa lata, to — aby uchronić się przed ryzykiem ewentualnego spadku produktywności takiego zatrudnionego — dla sukcesu swojej firmy, czyli własnego i swoich pracowników, powinien (pomijam sympatie czy sentymenty pracodawcy) zwolnić go jeszcze przed rozpoczęciem tegoż okresu ochronnego. To znaczy, zwolnić go nie dlatego, że faktycznie zaistniała niezdolność do wypełniania przezeń jego obowiązków (tak byłoby w gospodarce nieuregulowanej), lecz tylko dlatego, iż istnieje taka możliwość — a dokładniej wartość oczekiwana kosztów związanych z jego dalszym utrzymywaniem staje się wyższa niż przewidywany zysk z jego pracy. Tym samym gospodarka traci potencjał tego pracownika,niezależnie od faktycznego wystąpienia jego niezdolności do pracy. Co gorsza, po zwolnieniu człowiek taki może nie znaleźć nigdzie zatrudnienia na etacie, bo tylko szaleniec zatrudni go w ciemno, bez możliwości wycofania się z takiej umowy. Ludzie orientujący się w obecnej sytuacji rynkowej doskonale wiedzą, że czasem firmy zwalniają pracowników etatowych, a następnie, nadal potrzebując ich usług, zatrudniają ich ponownie na umowy zlecenia czy o dzieło (osobiście znam takie przypadki). To oczywiście nie wszystkie regulacje zniechęcające do zatrudniania — dorzućmy tu choćby kwestie urlopu chorobowego, wychowawczego, ustawy „chroniące” kobiety w ciąży (przepisy te skutecznie utrudniają młodym kobietom znalezienie pracy) i inne szkodliwe dla społeczeństwa[1] aktywności „ochronne” państwa.

To samo dotyczy oczywiście ludzi młodych, którzy jako pracownicy bez doświadczenia wymagają nakładów szkoleniowych zbyt dużych, aby pracodawcy opłacało się płacić im więcej, niż wynosi ustawowa płaca minimalna. Między innymi stąd bierze się wysokie (sięgające w Polsce 27%) bezrobocie wśród ludzi młodych, na co remedium miały być specjalizujące uczniów całkowicie nietrafione reformy szkolnictwa, a także szkolenia realizowane przez państwo (tu zapytam: które szkolenie pracownika jest lepsze z punktu widzenia uczestników rynku — to wymyślone przez urzędnika i zlecone firmie szkoleniowej należącej do znajomego królika czy to przeprowadzane bezpośrednio przez pracodawcę na miejscu pracy?). Takich biurokratycznych porażek jest oczywiście więcej niż 

style=”outline: none; text-decoration: none; color: rgb(30, 144, 255);”>rozmiary internetu pozwalają przytoczyć.

 

Centralizmem zbudujemy gospodarkę

Kolejną grupę po etatystycznych stanowią koncepcje interwencjonistyczne. Od kilku tygodni widać napór rozmaitych grup interesu et consortes tłumaczących zawzięcie, jak wspaniałym pomysłem jest obniżka stóp procentowych przez RPP (przykłady: 12 i 3). Obniżka stóp to interwencjonizm w czystej postaci, oznaczający zwiększenie podaży kredytowego pieniądza w obiegu. Taka sama (choć na nieporównywalnie większą skalę i po latach faszerowania systemu bankowego zastrzykami „stymulującymi” gospodarkę) wesoła działalność wywołała kryzys finansowy i doprowadziła do obecnych problemów strefy euro. Te kwestie z dziedziny austriackiej teorii cyklu koniunkturalnego zostały już omówione szczegółowo gdzie indziej, dlatego przejdźmy do kolejnych interwencjonistycznych pomysłów. Takim jest koncepcja jednego z ekonomistów, aby „zagwarantować”, że pieniądze z OFE nie przejdą do ZUS. Ta wątpliwa „gwarancja” byłaby oczywiście całkowicie jałowa, gdyż jej udzielenie nie ma najmniejszego nawet wpływu na prawdziwe, czyli budżetowe, pochodzenie środków trafiających do ZUS. Wielkość kwot mu przekazywanych nie zależy przecież w żadnym razie od wysokości składek zabieranych podatnikom, lecz wyłącznie od aktualnych potrzeb tego molocha — pieniądze podatników idą li tylko na pokrycie bieżących zobowiązań emerytalnych i na prowizje dla urzędników; jako takie nie są odkładane na żadnych zmyślonych przez politycznych demagogów „prywatnych kontach”. Nie ma więc znaczenia, czy nazwiemy te środki „pochodzącymi z OFE” czy „zebranymi z podatków dochodowych”, bo i tak ich wielkość zależy wyłącznie od możliwości budżetu i arbitralnej decyzji urzędników ustalających potrzeby ZUS. Oczywiście ta propozycja nie byłaby interwencjonistyczną, gdyby miała polegać na zwrocie tych pieniędzy ich prawowitym właścicielom. Niestety, tego oczekiwać nie możemy.

 

Ale o co chodzi?

Pojawiają się też koncepcje trudniejsze do zaklasyfikowania, mające powierzchowne cechy rozwiązań liberalizujących rynek, ale mogące przynieść skutki wręcz przeciwne. Tak jest na przykład z pomysłem ułatwienia dostępu do kredytów przez zmiany w rekomendacjach S i T. W pierwszej chwili wydaje się on znosić sztuczne bariery w działalności banków działających w Polsce. Zamiast zaświadczenia o zarobkach wystarczać miałby — przy kwocie kredytu nieprzekraczającej 5 tysięcy złotych — dowód osobisty. Dodatkowym ułatwieniem miałoby też być zniesienie zakazu zadłużania się w przypadku, gdyby suma rat wszystkich pobranych kredytów przekraczała dotychczasowy arbitralnie dobrany próg w wysokości 50% miesięcznych dochodów. I trudno się nie zgodzić z tym, że regulacje te nie powinny występować na wolnym od centralizmu państwowego rynku bankowym. Cały kiks jednak w tym, że te sztuczne regulacje przynajmniej formalnie powstrzymują banki przed zwiększeniem akcji kredytowej możliwej tylko w piramidzie finansowej systemu rezerw cząstkowych. Bez przywrócenia prywatnej własności pieniądza (i zniesienia monopolu banków centralnych w tej sferze) zezwolenie bankom na prowadzenie luźniejszej polityki kredytowej oznacza zgodę na dalsze inflacyjne wywłaszczanie społeczeństwa. Niestety, keynesowska próba „stymulowania” wzrostu gospodarczego przez zwiększanie konsumpcji prowadzi jedynie do przejadania zasobów kapitałowych gospodarki przez przedsiębiorców zwiedzionych mirażem pozorowanej inflacyjnej prosperity. Pomysł poluzowania wymagań wobec banków wydaje się więc sam w sobie pozytywny, choć niosący konsekwencje negatywne. To jednak tylko pozór, który stanie się łatwiejszy do wyjaśnienia za chwilę.

Podobnie niejednoznaczną propozycją polskich ekonomistów jest wprowadzenie odpłatności za leczenie i studia. Z punktu widzenia praktycznego taka odpłatność znosiłaby choć częściowo dumping cenowy państwa, eliminujący z rynku prywatne przedsięwzięcia edukacyjne i medyczne — byłaby więc na pierwszy rzut oka korzystna. W obecnej sytuacji prawnej mogłaby przecież oznaczać choć częściowy powrót rynku w tych sektorach. Jeślibyśmy natomiast chcieli oceniać istotę tego pomysłu, to tylko z pozoru nie byłby on negatywny. Mogłoby się przecież wydawać, że nie ma obowiązku korzystania ze studiów i publicznej służby zdrowia, stąd wymiana między państwem a klientem jest tu dobrowolna. Nic bardziej mylnego. Pamiętajmy, że państwo za pomocą licznych regulacji skutecznie utrudnia prowadzenie konkurencyjnej działalności prywatnym jednostkom służby zdrowia i uczelniom. Wypychając prywatnych przedsiębiorców z rynku, państwo zabiera obywatelom wolność wyboru usługodawcy. Samo małpowanie przez państwo rynkowych opłat nie powinno być więc rozpatrywane jako powrót do normalności, lecz jako wykorzystywanie pozycji monopolistycznej wymierzone przeciwko „klientom” państwa. Argument ten stanie się wyraźniejszy, jeśli zaostrzymy nieco warunki eksperymentu myślowego. Proszę sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby państwo zakazało wszelkiej prywatnej działalności medycznej (także na własną rękę i wewnątrz rodziny) i jednocześnie wprowadziło „rynkowe” opłaty za leczenie. W takiej sytuacji opłaty musielibyśmy uznać za przymusowe, a więc za podatki pobierane z dołu — równoważne obecnym opłatom za znaczki skarbowe — zamiast z góry. Sytuacja mająca dziś miejsce od powyższego przykładu różni się wyłącznie co do skali, nie co do zasady.

Teraz możemy zobaczyć, dlaczego propozycji liberalizacji rekomendacji T i S również nie powinniśmy traktować jako wolnorynkowych. Otóż haczyk polega na tym, że system bankowy został skutecznie przez państwo skartelizowany i sztywno uregulowany — nie mogą się tu przebić nawet te firmy, które są identyczne z modelem piramidy finansowej rezerw cząstkowych (i ZUS), tyle że funkcjonujące poza kartelem i na małą skalę. Uczestnicy gospodarki nie mogą skorzystać z usług banków, które utrzymywałyby stuprocentowe rezerwy, bo te są natychmiast wypychane z rynku. W tym sensie liberalizacja rekomendacji jest wyłącznie wzmocnieniem prywatnych najemników państwa, których niewiele — jeśli cokolwiek — odróżnia od jego etatowych funkcjonariuszy. Inaczej sprawa by się miała, gdyby państwo uwolniło rynek bankowy (oraz edukacyjny i medyczny), zrezygnowało z obowiązkowego poboru podatków i wprowadziło prawdziwie dobrowolne opłaty za korzystanie ze swoich usług.

 

Rozwiązaniem jest wolny rynek. Rynek i wyższe podatki

Bardziej jednoznacznie pozytywne z punktu widzenia uczestników rynku koncepcje ekonomistów zobowiązują państwo do zmniejszania swoich wydatków: zawężenia grup społecznych objętych refundacją leków, zasiłkami pogrzebowymi i rentami, likwidacji przywilejów emerytalnych dla górników, redukcji uprawnień zawartych w karcie nauczyciela, a nawet rewizji rent już przyznanych przez państwo. Proponuje się też zawieszenie rewaloryzacji rent i emerytur oraz inne cięcia w wydatkach socjalnych. Wszystkie te inicjatywy są oczywiście dobre — szkoda, że nie idą dalej — ale niestety serwowane wraz z „niezbędnym” uzupełnieniem w postaci sugestii wzrostu podatków. Tak jakby głównym celem większości (acz z pewnością nie wszystkich) pomysłodawców tych rozwiązań była troska o równowagę budżetu państwa, a nie o stan portfeli tej siły napędowej gospodarki, jaką są podatnicy.

Na nieszczęście paradygmat myślenia niemal wyłącznie w kategoriach bilansu budżetowego trwale zagnieździł się mentalności przedstawicieli profesji ekonomicznej. Ekonomistom pozostały nieliczne bastiony myślenia „reformatorskiego”, takie jak mozolne licytowanie się o „właściwą” wysokość uznanego implicite za nieunikniony deficytu. Ten lichy i bezpłciowy surogat sporu o deregulację został niejako siłą inercji zaakceptowany przez specjalistów. Nic dziwnego. Wszak praca ekonomistów zajmujących się badaniem gospodarki polega dziś głównie na modelowaniu wpływu polityki państwa na wskaźniki makroekonomiczne. W kąt rzucono konstruktywne spory o sam sens dominacji (wydatki publiczne to już ponad 43% PKB kraju) administracji publicznej w gospodarce, które tak żywo interesowały elity intelektualne niespełna wiek temu. Popadliśmy w apatię, godząc się z założeniem, że wielkości państwa nie sposób ograniczyć, i pozostaje tylko błagać władze o to, aby w wielkich bólach 

style=”outline: none; text-decoration: none; color: rgb(30, 144, 255);”>zmniejszyłyprędkość wzrostu wydatków o jakieś nieznaczące grosze. Skutkiem tego nasze umysły zaprzątają w najlepszym razie pytania najzupełniej wtórne: podatki liniowe kontra progresywne (liniowe to te rynkowe — nawet gdyby miały równą stawkę 120% dochodu), efektywność poboru podatków (im mniej urzędników zbiera podatki, niezależnie od ich wysokości, tym lepiej; czy „zaoszczędzone” tak pieniądze państwo wyda na wielki stadion, czy na rozłożenie równomiernej warstwy skwarków na całym obszarze Dolnej Saksonii, to też nie jest ważne), równowaga budżetowa (różnica między dochodami i wydatkami powinna wynosić 0, a wysokość podatków mniej jest istotna), bilans handlowy (trzeba bronić nadwyżki handlowej niczym niepodległości, bo nadwyżka jest lepsza niż deficyt — tak przecież twierdzili merkantyliści), innowacyjność gospodarki (więcej pieniędzy na pomysłowość trzeba wydawać, zwiększając liczbę patentów niezależnie od ich sensowności), spłata długów międzynarodowych (kto by państwu pożyczył vel je zadłużył, gdyby swoich długów wobec innych państw nie spłacało z naszych podatków?), poziom presji inflacyjnej (bo od niej tylko wszak zależy, czy wreszcie będziemy mogli obniżyć stopy procentowe), wzrost demograficzny (wydajniejszą powinno się uczynić hodowlę małych niewolników do opłacania w przyszłości ZUS) itp.

 

Załóżmy, że bez państwa się nie da

Kwestie te konceptualnie tkwią głęboko w paradygmacie etatystycznym (i jego terminologicznych oparach), nigdy się z niego nie wyswobadzając (przeciwieństwem tego sposobu rozumowania jest to, które w krajach anglojęzycznych trafnie nazywa się myśleniemout-of-the-box). Zadawane są wyłącznie techniczne pytania dotyczące konkretnych rozwiązań funkcjonujących w obrębie systemu państwowego. W żadnym razie nie podważa się zasadności fundamentalnych metod działania państwa i jego miejsca w systemie własnościowym. Zapominamy o podstawowych pytaniach: czy jest prywatną firmą — ze swoim mieniem, zobowiązaniami i przychodami — którą od innych różni wyłącznie monopol prawny i związana z nim asymetria jego stosowania wobec siebie i swoich poddanych? Poza kwestią pozostaje pozaekonomiczny statusu urzędników państwowych; nie sugeruje się, że być może powinni być osobiście odpowiedzialni finansowo za swoje własne decyzje (tak jak za błędy w wielu przypadkach odpowiadają swoim majątkiem właściciele firm wraz ze swoimi małżonkami i dziećmi). Cóż szalonego jest w prostym twierdzeniu, że urzędnik skarbowy, który uznał, iż jakaś firma złamała prawo, powinien odpowiadać za własne decyzje własnym majątkiem, a nie zasłaniać się pieniędzmi podatników? Cóż dziwnego jest w zwykłej konstatacji, że skoro w społeczeństwie mamy popyt na pewne usługi i dobra, nazywane publicznymi, to są ludzie, którzy byliby skłonni zorganizować dobrowolne instytucje niepaństwowe realizujące te cele, gdyby im tego wprost nie zakazywać lub uniemożliwiać dumpingiem cenowym państwa? Cóż kontrowersyjnego jest w prostej obserwacji, że Hobbesowski stan natury to kompletna bzdura, której kłam zadaje każda sekunda choćby i biernej zgody obywateli na istnienie państwa?

Przede wszystkim nie wątpi się w ponadnaturalny — niemal magiczny! — charakter wyłączności związku systemu prawnego z danym obszarem geograficznym. Twierdzi się — bez cienia dowodu, a tylko na podstawie powszechności tego przesądu, nazywanego w dyskusji „przekonaniem graniczącym z pewnością” — że gdyby nie ów w niebiesiech ustanowiony porządek, wybuchłby natychmiast prawny chaos, kończący się jeśli nie ostateczną apokalipsą, to przynajmniej rzuceniem się wszystkich ludzi innym ludziom do gardeł, by je pazurzyskami rozszarpać. Ignoruje się fakt, że kłopot ten cudownie znika choćby w interakcjach systemów prawnych różnych narodów, nakładaniu się umów międzynarodowych na te systemy, a z drobniejszych przykładów także i przy standaryzacji regulaminów wewnętrznych firm, rozwiązaniach problemów z eksterytorialnością ambasad, immunitetami i kontaktami dyplomatów, czy nawet w dostrajaniu do siebie zapisów odmiennych kodeksów prawnych czy we współpracy pomiędzy rozmaitymi rodzajami sądów (vide wyroki sądów powszechnych i polubownych). Zakłada się, nie wiedzieć czemu, że organizacje utworzone na zasadzie innej niż monopol nie są w stanie wypracować żadnego trwałego standardu komunikacji poza otwartą wojną (pomimo tysięcy lat doświadczeń pokojowych związków między handlującymi ze sobą narodami vis-à-vis wojennych relacji między wojującymi ze sobą monopolami państw). Te wszystkie wątpliwości są dorozumiane, domniemane i domyślane bez głębszego zastanowienia.

To nie znaczy, że te praktyczne problemy nie istnieją, lub że są łatwe do rozwiązania. Wręcz przeciwnie — wymagają współpracujących ze sobą i wyspecjalizowanych instytucji tworzonych przez ludzi znających się na rzeczy (o co przecież tak trudno). Takie konkretne problemy warto rozwiązywać ku polepszeniu podziału pracy i ludzkiej organizacji. Nie zatrzymujmy się na tym etapie rozwoju, który doprowadzał do upadku Egiptu, Cesarstwa Rzymskiego, feudalnych Chin i europejskich despotycznych monarchii, Związku Sowieckiego.

 

Jakie reformy warto podjąć

Najbardziej palącym problemem dla podatników (przedsiębiorców i pracowników) jest nadzwyczaj ciężki los przedsiębiorców w Polsce (patrz następujące przykłady: 123456,7 i wiele, wiele innych; zdecydowanie polecam też obejrzenie przynajmniej pierwszych trzydziestu minut 

style=”outline: none; text-decoration: none; color: rgb(30, 144, 255);”>niniejszej wstrząsającej relacji), których zła sytuacja odbija się czkawką na rynku pracy. Prowadzenie jakiegokolwiek biznesu wiąże się w naszym kraju ze zderzeniem z barierą niemożliwych do pogodzenia sprzeczności prawnych i lawiną obowiązków niemożliwych do spełnienia.

Prostą i skuteczną metodą usunięcia tego problemu byłoby uznanie państwa za instytucję prywatną, mającą prawo do użycia środków przymusu wobec obywateli tylko za ich zgodą lub na terenie należącym do prywatnych właścicieli państwa (mogą to być choćby uwłaszczeni urzędnicy). W tym przypadku należałoby zadbać o przeprowadzenie powszechnego uwłaszczenia, włączając w to dzierżawców wieczystych i najemców budynków należących do gmin. Można też wprowadzić prawo do secesji od państwa dla każdej chętnej osoby. Dla tych, którzy wierzą w mit stanu natury, te propozycje mogą być zbyt radykalne, przejdźmy więc do tych mniej skutecznych z ekonomicznego punktu widzenia, aczkolwiek łagodniejszych. Otóż łatwiej byłoby zlikwidować przymus podatkowy i wszelkie regulacje działalności gospodarczej (kodeksu pracy, wszelkich koncesji, jakichkolwiek przywilejów pracowniczych i cechowych velkorporacyjnych). Oczywiście taka reforma byłaby również groźna dla biurokracji, bo dla urzędnika zamącenie prawa jest istotnym przywilejem, umożliwiającym zdobycie paragrafu na każdego — a więc władzy nad nim, wpływu na niego. Dzięki nieformalnemu prawu łaski (nieraz popartemu łapówkami) urzędnik zaskarbia sobie wdzięczność obłaskawionego, jednocześnie nadal trzymając go w szachu. W każdej chwili może bowiem zmienić zdanie, jako że, jak wiemy, prawo działa wstecz i za to samo wykroczenie można karać wielokrotnie[2].

Etatyści szybko zaproponowaliby wprowadzenie jednego „prostego” podatku tak wysokiego, aby wpływy do budżetu rekompensowały niezagrabione przez państwo środki – oczywiście zastrzegę, że tzw. proste podatki są marzeniem ściętej głowy; to wszak meandryczność podatków jest instrumentem erystycznym dla demagogów uzasadniających potrzebę ich istnienia (każdy czemuś służy, idzie na wypełnienie konkretnego obowiązku lub ma określoną „przyczynę” — mamy więc składkę na ZUS, składkę drogową, podatek dochodowy etc.). Taki podatek, nawet gdyby jakimś cudem udało się go wprowadzić, z biegiem czasu zacząłby się komplikować, skutecznie rozbrajając wszelkie reformy.

Zaznaczmy, że pierwsza propozycja — prywatyzacja państwa — nie zakłada likwidacji majątku państwa i jakichkolwiek innych nieprzyjaznych wobec urzędników działań. Niechby państwo urzędowało dalej, czemu nie? Wystarczyłoby, aby opłaty na rzecz jego usług uczynić dobrowolnymi — wtedy byśmy dopiero zobaczyli, jak proste mogą być „podatki”. Wówczas biurokracja zyskałaby impuls do oszczędności, zaczęłaby liczyć się z rachunkiem zysków i strat — jak każdy z nas. Niechby i się zadłużała w produkowanej przez siebie walucie — któż by odmówił tego prywatnej firmie emitującej własne banknoty? Inne przedsiębiorstwo zaczęłoby produkować konkurencyjną walutę w stu procentach opartą na złocie — czemu nie? Cóż by to komu szkodziło? Oczywiście, państwu można byłoby płacić w wydawanej przez nie walucie — wtedy zadbałoby o jej wartość. A gdyby nie zadbało? Któżby ją do ręki wziął?

Powstałyby firmy ubezpieczeniowe, które byłyby ostrożniejsze w inwestowaniu pieniędzy inwestowanych przez swoich klientów. Licząc się z kosztami bardziej niż Lewiatan, chcąc zdobyć klientów, oferowałyby lepsze warunki emerytalne od państwa. A gdyby komuś emerytura nie była potrzebna, gdyby liczył na własną rodzinę? Czemu nie? Czy bodziec do większej dbałości o więzy rodzinne, o poszanowanie dla starszych i świadome zakorzenianie obowiązkowości w dzieciach byłoby tak odstręczające, jak „prorodzinne” bodźce podatkowe służące wyłącznie hodowli dzieci na potrzeby ZUS?

Nawet jeśli nie zdecydujemy się podjąć fundamentalnych reform ustrojowych, i porzucimy elastyczność i rzutkość wolnego rynku na rzecz anachronicznego centralnego sterowania, nawet jeśli nie zdecydujemy się na elegancję i jednoznaczność systemu praw własności, pozostaje wiele możliwości szybkiego i znaczącego poprawienia sytuacji gospodarczej. Niestety dla biurokracji, jest jeden szkopuł: Nie istnieje obecnie żadna ogólna systemowa możliwość poprawy sytuacji gospodarczej, która by nie wymagała zmniejszenia władzy biurokracji.

To oczywiście nie jest możliwe bez odważnej konfrontacji z urzędnikami, którzy w swojej zbiorowej inteligencji są przeciętnie głupsi od zwykłego kleszcza, starającego się zachować umiar w wysysaniu krwi, aby jego żywiciel nie umarł. Żaden biurokrata z osobna nie chce stracić posady, więc każdy z zasady jest przeciwny jakimkolwiek zmianom status quo, nawet jeśli tylko one są w stanie uratować gospodarkę, a zatem i jego stanowisko. Dlatego historyczne imperia upadały raczej w płomieniach, niż w wyniku dobrowolnej zgody biurokracji na otwarcie furtki wolności. Gdy urzędnik godzi się na zmiany, to tylko wtedy, gdy ma stuprocentową pewność, że sam na tym zyska i gdy ma możność zdradzenia swoich mniej znaczących podwładnych (tak na przykład stało się wskutek reglamentowanej rewolucji w Polsce, o którą później wielu szeregowych funkcjonariuszy PRL miało do swoich przywódców pretensje, gdy stracili tak utęsknione dziś przywileje).

Odpowiedź na pytanie, czy można i czy należy liczyć na to, że w dobie kryzysu urzędnicy są zdolni zatrzymać się w swojej chciwości i żądzy władzy, powstrzymując upadek cywilizacyjny naszego kraju, to już sprawa nie ekonomii, lecz innych zgoła nauk. Tym niemniej dołączenia biurokratów do reszty pokojowo żyjącego społeczeństwa warto sobie i im życzyć.

 


[1] Dla samej biurokracji pomysły te są przydatne z trzech względów. Po pierwsze, wywołują właśnie te problemy, które mają jakoby zwalczać, zatem tworzą pozytywne (samowzmacniające) sprzężenie zwrotne (jest problem => państwo reaguje => problem się powiększa => państwo reaguje mocniej => …). Po drugie, poszerzają bezpośrednią władzę państwa nad życiem podatników. Po trzecie, biurokracja nie musi się liczyć z kosztami, bo niemalże niemożliwe jest jej bankructwo. Wzrost wydatków na pracowników nie jest zatem dla państwa kłopotem, lecz szansą na nagrodzenie posłusznego lub zasłużonego towarzysza. Koszt jego pobytu na długotrwałym płatnym urlopie opłaci podatnik.

[2] Pragnę zaznaczyć, że nie jest moim zamiarem demonizowanie biurokracji. Wielu urzędników to ludzie przesympatyczni, koleżeńscy, którzy są przekonani o tym, że państwo pełni bardzo ważne funkcje, których nikt inny nie zrealizuje równie dobrze. Tacy zazwyczaj nie zachodzą daleko, bo ich postępowanie nie jest kompatybilne ze strukturą bodźców systemów biurokratycznych. Główną skargą tych ludzi jest niemoc — niemożliwość wykonania najprostszych nawet zadań, dzięki którym stopień osiągania deklarowanych celów wzrósłby znacząco. Ten rodzaj bezsilnej niemocy charakteryzuje nie tylko biurokrację państwową, ale i inne organizacje przekraczające pewien poziom złożoności wewnętrznych procedur i relacji interpersonalnych. W szczególności łatwo zaobserwować tę cechę w większych korporacjach, istniejących jedynie dzięki swoistej sile bezwładu — efektom skali i minionej świetności. Korporacje te, o ile nie uzyskają wsparcia państwa, wkrótce bankrutują lub są przejmowane. Państwo jest na ten naturalny efekt oczyszczający w dużym stopniu odporne.

Autor: Jan Lewiński

Dodatkowo informujemy, że rozpoczynamy akcję "Sprzątamy ekonomiczne mity" w ramach wznowienia wydania ksiązki Henry’ego Hazlitta "Ekonomia w jednej lekcji". Serdecznie polecamy i zapraszamy na naszą stronę na facebooku!

0

Instytut Misesa

106 publikacje
0 komentarze
 

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758