Bez kategorii
Like

Byłam członkiem komisji wyborczej

11/10/2011
439 Wyświetlenia
0 Komentarze
13 minut czytania
no-cover

Obiecałam relację – zatem „kobyłka u płota” 🙂

0


 

Obiecałam napisać moją relację z pracy w obwodowej komisji wyborczej.
Zatem – dość dziwnie zaczęło się jeszcze przed dniem wyborów. Zostałam wpisana na listę członków komisji w biurze PiS-u. Zgłosiłam się, bo…trzeba dać coś z siebie… W poprzednich wyborach byłam mężem zaufania, więc tym razem – miałam być członkiem komisji. OK. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie pani z urzędu z informacją, że tego i tego dnia odbędzie się pierwsze organizacyjne zebranie osób, które będą pracować podczas wyborczego dnia 9 października. Oczywiście stawiłam się na to spotkanie i…na samym początku ta pani powiedziała, że została przydzielona przez Urząd Miejski do tej komisji, a że jeszcze nigdy nie uczestniczyła w pracy takiego „tworu”, to będzie tylko(?) wiceprzewodniczącą…(!). Może ktoś już brał udział w pracach w komisjach? – padło pytanie. Zgłosiły się 3 osoby, ale jedna stwierdziła, że ma duże doświadczenie i może i chce być przewodniczącą… Grzecznie przystaliśmy na to, choć nieco zdziwieni. Po tym pierwszym akcie, pani z UM zakończyła to zebranie i nakazała przybycie do lokalu na godz. 6.00 rano w dniu zero.
9 października przyszłam około 15 minut wcześniej. Lokal był już otwarty, materiały przywiezione (w tym wszystkie karty do głosowania), panie przewodniczące w działaniu… Kilku członków komisji też na miejscu. Jacyś ludzie, których nie umiałam zidentyfikować… Ruch, krzątanina – trochę to mnie zdziwiło, ale jeszcze nie najbardziej. Lokal był przygotowany, ale ustawienie mebli dość nieciekawe(o tym później).
Około 6.00 przewodniczący czy ktoś inny, zadecydował, by zacząć rozpakowywać karty do głosowania. Chaotycznie – każdy zabrał się do działania i robił to, co uważał za stosowne. Urna, którą sobie wcześniej obejrzałam, stała otwarta. Zaabsorbowana rozpakowywaniem, liczeniem  i układaniem kart, kątem oka zobaczyłam, że na salę weszła mąż zaufania z ramienia PiS. Ucieszyłam się, bo miałam nadzieję na wsparcie (o tym też później).
Nie udało mi się zauważyć momentu, w którym urna została zaklejona… Nie poproszono nas o zebranie się do tego aktu sprawdzenia i zaklejenia. Nie zrażona sądziłam, że mąż zaufania to widziała. W każdym razie, nie podpisałam się na taśmie na otworze urny!
 Do godziny 7.00 sala i komisja przygotowana była do przyjęcia pierwszych wyborców, choć jeszcze nie wszystkie karty były opieczętowane. Kilka osób z komisji wyszło, by stworzyć niejako drugą zmianę po 14.30, a my zajęliśmy się obsługą wyborców. Pani wiceprzewodnicząca na naszych oczach (widzieliśmy ją wszyscy będący w komisji oprócz…męża zaufania; ta siedziała (!) tyłem do „zaplecza” gdzie zorganizowano kącik dla „szefowych”) pieczętowała pozostałe karty do głosowania. Spokój, skupienie i ciche rozmowy – tak upłynęła większość czasu wyborów. Były chwile, kiedy trzeba było np. korygować zachowania czy to wyborców, czy to ich towarzyszy, niemniej spokojnie. Było i tak, że w pewnym momencie trzeba było zacząć sprawdzanie kart, bo wśród nich były wadliwe – te zostały odłożone.
Bardzo nieprzyjemnymi chwilami były, natomiast, uwagi zgłaszane przez panią przewodniczącą szczególnie do męża zaufania! Funkcję tę pełniła młodziutka osóbka spięta, zapewne, wagą swej roli. Przewodnicząca to kobieta bardzo pewna siebie, stanowcza i władcza. Usłyszałam (mi też się dostało, a jakże) tonem odpowiednio "nastrojonym" na połajankę, reprymendę o to, że mówię do męża zaufania. Tym mocniej odczułam niewłaściwość zachowania przewodniczącej, bo niczego złego nie mówiłam, ot zwykłe towarzyskie rozmówki. Ta nie słyszała nawet co mówiłam, ale…poczuwała się do napomnienia mnie. Tylko…”melodia, melodia” tego…! Zwłaszcza, że jestem już panią w sile wieku, a pani przewodnicząca pewnie dwa razy młodsza ode mnie. Bon ton, choćby…Powiedziała coś, co mnie szczególnie poruszyło: „mąż zaufania dla mnie to…mgła; ja jej nie widzę; ona mnie nie interesuje; pani (to do mnie) też tak powinna ją traktować…”. Piękne słowa, czyż nie?!
Pani przewodnicząca od czasu do czasu głośno wydawała polecenia nie zawsze, że tak powiem „akuratne”, instrukcje, które winny być wydane nie w chwili, kiedy je wydawała… Dobrze ilustruje to moment, kiedy jeszcze przed zamknięciem lokalu przed 21.00, kiedy ja jeszcze obsługiwałam wyborcę, przewodnicząca instruowała część komisji na temat tego, jak dalej mamy pracować, jak będzie odbywać się zliczanie głosów itp… Kiedy wydałam ostatnią kartę wyborcy, podeszłam do „gromadki” słuchających członków komisji i poprosiłam o powtórzenie tego, czego nie mogłam wcześniej wysłuchać. Mina i ton jakim łaskawie raczyła mi powtórzyć kwestie specjalnie dla mnie wyartykułowane powtórnie, świadczyły wyraźnie o niezadowoleniu urażonej ważności… Potem to widziałam w innej sytuacji (to za chwilę).
Po zamknięciu lokalu zaordynowano otwarcie urny. Głośno powiedziałam, że najpierw należy zarządzić odłożenie wszelkich długopisów. Zdziwienie! Zebrałam, zatem sama, pokazując, że odkładam w jakieś tam miejsce. Słyszałam słowa, że przecież trzeba zapisywać liczby itp… Na razie jednak, pisaki leżały. Urna została otwarta, karty wysypane i…wszyscy poza paniami przewodniczącymi i mężem zaufania, zabrali się do segregacji kart. Pani przewodnicząca zasiadła (my schylaliśmy się po karty leżące na podłodze) przy stole, na którym układano karty do senatu. Zaczęła je segregować! Sama! Przy dalszych czynnościach członków komisji, doszła do niej pani wiceprzewodnicząca. Obie zliczały i segregowały te głosy. Tymczasem mąż zaufania krzątała się przy kartach do sejmu. Kiedy już karty zostały posegregowane na partie (w skrócie), zaczęłam razem z jednym z członków komisji segregować na poszczególnych kandydatów. Wtedy stanęła nade mną mąż zaufania i zaczęła patrzeć mi na ręce! Przecież jestem członkiem komisji poleconym przez PiS, więc już bez słów dawałam znaki mężowi zaufania, by pilnowała pań liczących głosy do senatu. Bez skutku!!! Mąż zaufania stała tyłem do liczących senackie karty!
Kolejna sprawa – „szefowe” zaczęły szykować raport – okazało się, że kart jest o 22(!) za dużo w stosunku do wydanych. Strach w oczach pań…Urażona ważność. Niepewność. Komisja zmęczona – każdy czeka na koniec, a tu…taaaki pasztet! Zdziwiła mnie bezradność tej tak pewnej siebie kobiety. Podpowiedziałam, że trzeba sprawdzić ilość podpisów na kartach spisu wyborców, bo może niedokładność tam się umiejscowiła. Pierwszy odruch przewodniczącej – po co? Było sprawdzane. Ktoś poparł mój pomysł – sprawdzono. Okazało się, że dwa podpisy były niepoliczone, bo trudno było rozróżnić… Komisyjnie wprowadzono zasadną korektę. Pozostało 20! Niezgodność dotyczyła kart do senatu! Znowu powiedziałam – trzeba sprawdzić. Znowu pani przewodnicząca niepyszna! (tu właśnie znowu ta szczególnie zakłopotana mina) W końcu sama liczyła, a tu trzeba ją sprawdzać?! Zabrałam się za sprawdzanie – dołączył jeden pan i pani. Na stercie kart naklejona „sklerotka” z napisaną długopisem(!!!) liczbą 362. Zapomniałam napisać tu o tym, że długopisy „rozeszły się” przy zliczaniu po ludziach bez najmniejszej uwagi Przewodniczącej. Zaakceptowano. Sama byłam bez szans, więc liczyłam tylko na młodą męża zaufania (hmmm?). Na końcu pobytu w lokalu przewodnicząca zachwalała swój długopis jako najładniejszy!!! Bez żenady…
Wracając do 20 głosów – przeliczyliśmy tę stertę niby 362 głosów – było 342! Niby wszystko OK. Tak też myślałam początkowo. Jeszcze wychodząc z lokalu tuż przed trzecią nad ranem. Dopiero w domu, wspominając to co zdarzyło się z tymi 20 głosami, przypomniałam sobie słowa pani wice-…, która w momencie, kiedy usłyszała – „342” , powiedziała: „mi się od początku zdawało, że wcześniej było 342”. Znamienne słowa!!! Tylko te dwie panie liczyły głosy, jedna sprawdzała drugą, zatem…która zadecydowała o napisaniu „362” choć „wcześniej było „342”? Po co tak napisał? Czy był jakis powód, by tak napisać? Jeśli był, to jaki? … …
Tak czy siak, niczego to chyba nie zmienia w sumarycznych efektach głosowań, niemniej pokazuje klimat, jaki panował w komisji. Pokazuje też, jacy ludzie samozwańczo zawłaszczają sobie miejsca, w których mogą decydować za innych. Nawet takie mini mini  „stanowiska” jak przewodnicząca…kilku osób!   😉
Acha, jeszcze coś – mąż zaufania chyba nie wytrzymując presji przewodniczącej, wyszła wcześniej, bo…oczy ją szczypały…
0

AnnaZofia

Zwykla Polka, architekt,

360 publikacje
40 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758