Bez kategorii
Like

Smoleńsk czas zakopać (esej na Święto Niepodległości)

11/11/2011
367 Wyświetlenia
0 Komentarze
33 minut czytania
no-cover

Jaki narodowy mit zbudujemy? Do jakiego się odwołamy?

0


W Święto Niepodległości wszyscy powinniśmy się zastanowić, na czym polega nowoczesny patriotyzm? Czym jest twór o archaicznie brzmiącej nazwie „naród”? Co będzie spoiwem łączącym pokolenia Polaków żyjących dzisiaj, czy w niedalekiej przyszłości? Do czego powinniśmy się odwoływać jako wspólnota? A może byty takie, jak „państwo” i „naród” – w świecie zatomizowanych jednostek, podążających każdy po własnej orbitali – nie są nam już potrzebne?

Σ

11 listopada 2011r. Pan Bóg uraczył nas piękną pogodą. Jestem właśnie świeżo po spacerze, w jesienne popołudnie. Przechadzałem się ulicami moje małego miasteczka. Wypatrywałem narodowych flag, powywieszanych na balkonach, oknach, czy przy drzwiach. Doliczyłem się kilkunastu, może kilkudziesięciu. Ten najprostszy przejaw przywiązania do kraju (w zasadzie nic nie kosztujący) dla większości z nas jest ciągle wysiłkiem ponad miarę. Iluż pokusiło się nań. Dwa, trzy… może pięć procent?

Współczesna Polska niewiele ma wspólnego z narodem zamieszkującym te tereny przed 1939r. Zerwano ciągłość historyczną. O ile ojcami niepodległej Polski byli (w różnych sferach i stopniu) Piłsudski, Dmowski, Daszyński, czy Paderewski, o tyle patronami wyrosłego z PRL-owskiego bagna ludu jest już ktoś zupełnie inny. Jednym z nich jest prymas Wyszyński, drugim Komunistyczna Partia Polski. W 2011r. Polska jako naród jest podzielona pomiędzy spadkobierców patriotyzmu opartego na wartościach religii katolickiej, a dziedziców komunizmu. Z tego względu tak ciężko znaleźć dzisiaj powiązanie do tezy o walce pomiędzy trumnami dwóch polskich mężów stanu, czy zarysować podział polityczny, w jakim się oni ukonstytuowali (na narodowców, piłsudczyków, socjalistów itd.).

Jest to sytuacja o tyle smutna i niepokojąca, że jeszcze do niedawna Polacy byli w stanie wykreować coś wielkiego, poprzez stworzenie „Solidarności”. Idei, zgodnie z którą miejsce w państwie znalazłoby się dla socjalisty, etatysty i kapitalisty. Dla prawicowca, liberała i mniejszości wszelakich (jak pisał Jarosław M. Rymkiewicz: nie interesuje mnie, czy jesteś feministką, konserwatystą, czy liberałem; interesuje mnie to czy jesteś wartościowy dla Polski). Ideał Polski Solidarnej, wzniesiony w sierpniu 1980r. odszedł do lamusa. Po trudnych, ale koniecznych przemianach 1989r. prym oddano Polsce Niczyjej. Ideałowi państwa, uosabiającego dojną krowę, z którego wszyscyśmy powinni czerpać, ale już nie poić. Wahadło odbiło w stronę dziedzictwa postkomunistycznego. Do wartości (a raczej antywartości), jakimi za PRL wykarmiono rzesze rodaków. Dzisiaj plon z tego ziarna jest nader obfity.

Ileż symboliki jest w fakcie, że właśnie w Święto Niepodległości polscy piłkarze – po raz pierwszy w historii – rozegrają towarzyskie spotkanie bez godła narodowego, a za to z logiem PZPN? Odpowiedzialny za ten afront członek prezydium stowarzyszenia stwierdził, że orła nie ma, bo trzeba jakoś zarabiać. Ten symboliczny zbieg okoliczności dość dobrze rozrysowuje nam, jak dzisiaj większość Polaków rozumie miejsce i funkcje państwa. Odwrotnie niż właśnie patriotyzm nakazuje: nie pracujemy, aby państwo wzmacniać, tylko wzbogacamy się jego kosztem.

Σ

Ponad dwie dekady po odzyskaniu niepodległości widzimy, że Polacy są zagubieni. Po śmierci papieża – osieroceni, zapracowani, a jednocześnie zachłyśnięci konsumpcją eurodobrobytu. Gotowi poświęcać wiele, aby ustatkować się na własnej zagrodzie. A jednocześnie zupełnie niezainteresowani Polską, wypłukani z narodowej godności i troski o dobro wspólne (albo na okoliczności te obojętni). Nie jest to łatwy do opisania stan rzeczy. A już na pewno nie miły dla oka.

Ostatnie wybory (prezydenckie i parlamentarne) dobitnie pokazały, że upokorzenie „Smoleńskiem” – tak w formie wyjaśniania sprawy, jak i patrząc z perspektywy zobrazowania katastrofy zagranicą – niespecjalnie kogokolwiek w Polsce obchodzi. Na chwilę obecną Polacy – ukontentowani własnym korytkiem – odstępują od spraw wspólnych i społecznikostwa (jakże popularnego w międzywojniu). Tym bardziej nie widzą jakiegokolwiek interesu w rozwikłaniu „pisowskiej katastrofy”. Granie w tę nutę, czy – jak stwierdzają członkowie szefostwa PiS – mówienie, że trzeba w końcu wygrać, bo „my mamy rację” – jest syzyfową pracą. Wnioski nasuwają się same – „Smoleńsk” należy zamrozić, wyrzec się go, odstawić w zapomnienie. Piszę o Smoleńsku, pora wyjaśnić dlaczego?

Dzisiaj „katastrofa pod Smoleńskiem” kojarzy się głównie (co z bólem przyznać należy) z „moherami spod Krzyża”, Macierewiczem i teoriami spiskowymi (co z tego, że niesłusznie?). Polacy patrząc na Smoleńsk stosują coś, na wzór terapii, syndromu wyparcia, czy relatywizacji win. Zachowują się jak ktoś, komu skrzywdzono osobę bliską. „A tak, sama się o to prosiłaś – rzece ojciec do okradzionej córki – Mówiłem, żebyś na siebie uważała”. Psycholog potwierdzi, że ze względu na postawę bliskich, ofiara np. zgwałcenia generuje w sobie przeświadczenie o przyczynieniu się do czynu. A zachowanie najbliższych, którzy – wiedząc, że sami nie uchronili jej przed czynem – próbują przerzucić nań odpowiedzialność i tym samym odjąć win sobie, to dla psychologii poniekąd aksjomat.

Ze „Smoleńskiem” jest podobnie. Przecież nikt nie jest na tyle nierozgarnięty, aby przyjąć za pewnik wersję, że sama obecność gen. Błasika w kokpicie, była przyczyną zderzenia się samolotu z ziemią (czy zejście tupolewa poniżej poziomu 100m). Ale na chwilę obecną ludzie wolą kupić wersję z cudzą odpowiedzialnością, aby wyplątać się z własnych przewin. Zbydlęciały Palikot, prawiący wszem i wobec, że „wszyscy na pokładzie samolotu byli pijani” jest właściwym antidotum na posmoleńską traumę (a jednocześnie dobrą odpowiedzią na meandry sprawy). Polacy nie chcą czuć winy, nie mają ochoty pamiętać. Wolą się podśmiewać, z „łajzy Protasiuka”, co nie potrafił wylądować (a przecież taki „bohater Wrona” potrafił, więc jak widać tamten był niedoszkolony i głupi).

Σ

Piszę o „Smoleńsku” w dniu polskiej niepodległości, gdyż sam się zastanawiam jaką rolę w przyszłości 10 kwietnia i narodowe rekolekcje z nim związane odegrają w życiu narodu. A wspominam o tym w momencie, w którym Polacy jako naród pozostają w kryzysie tożsamości, pozbawieni poczucia własnej wartości, wstydzący się za swój kraj, niepotrafiący wykreować własnego narodowego mitu.

Nie jest to sytuacja, aż tak znowu nieznana badaczom historii Polski i Polaków. Analogii można doszukiwać się w postawie narodu polskiego po przegranym w 1864r. powstaniu styczniowym. Okres smuty i „długiej nocy narodu polskiego”, również połączony był z wszechogarniającym potępieniem dla insurekcyjnego zrywu, apatią i beznadziejnością. Nie przybierał on oczywiście tak zwyrodniałych form, jakimi zaszczycił po Smoleńsku rodaków Palikot, ale w odpowiedniej skali znaleźć można podobieństwa. Powszechnie wówczas twierdzono, że bezsensownym było zamachiwanie się powstańczą siekierą na carskie słońce. Naród pogrążył się w apatii i demoralizacji. Opisywane w opowiadaniach Żeromskiego („Rozdziobią nas kruki, wrony…”; „Wierna rzeka”, „Zmierzch”) precedensy odzierania powstańców z gaci, przez zdeprawowanych chłopów (czy ogólnej deprecjacji tej grupy społecznej), nie należały do rzadkości. Naród nie był skonsolidowany. Brakowało mitu scalającego. Nie mogła nim być Pierwsza Rzeczpospolita, gdyż ta, w zbiorowej świadomości nie istniała już w kształcie z końca XVIII w. (odrodzona w 1918r. Polska nie była monarchią konstytucyjną, z suwerenem w postaci ludu szlacheckiego, tylko republiką wolnych i równych obywateli). Rozwarstwienie społeczne pęczniało. Kwitły patologie, tak w miastach, jak i na wsi (patrz: opis katastrofalnego położenia robotników w „Ziemi Obiecanej”). A jednocześnie przywiązanie do narodu politycznego było kwestią płynną. Polska wieś była w tym czasie polska tylko w określeniu położenia geograficznego. Chłopom było zupełnie obojętne, czy nad nimi stał „pan”, czy „car” (w raczej chyba car, w kontekście ukazu uwłaszczeniowego z marca 1864r.).

W takie właśnie bajoro wsiąkali polscy inteligenci na przełomie wieków XIX i XX. Wspominany tu wcześniej Żeromski, Brzozowski, a także politycy: Dmowski, Balicki i Piłsudski. W przetrącone społeczeństwo, rozwarstwione ekonomicznie, bytowo i intelektualnie. Pompowane od kilku dekad bezwartościową myślą pozytywistyczną. I to w niesprzyjającej koniunkturze międzynarodowej. Wkraczają oni w okres, nazywany w historii „najdłuższą wojną narodu polskiego”. Wkraczają… i to z jakim efektem!

Okazuje się, że w niewiele ponad pół wieku po postyczniowej hekatombie Polacy są już na tyle dojrzałym narodem, aby wyrwać zaborcom ziemie pod macierzyste państwo. Własnymi siłami! Bez pomocy NATO, czy „bezpieczeństwa energetycznego unii europejskiej”. Nie przez furiacką szarżę, czy bomby rzucane carom do karoc. Ale przez umiejętne upolitycznienie mas, krzewienie polskości w każdym domu, rodzinie, Polaku. O ile jeszcze w 1910r. Stefan Żeromski z grymasem na twarzy opisuje polskie chłopstwo, jako bezwzględnych maruderów i szabrowników, o tyle to samo chłopstwo, już w niecałe dziesięć lat później ani przez chwilę nie ma wątpliwości, po czyjej stronie stanąć w wojnie obronnej 1920r. Z tego samego zdemoralizowanego społeczeństwa, które pluło na powstańców i przeklinało ich przywódców, wyrósł narybek zasilający legiony Piłsudskiego, czy towarzystwa paramilitarne („Sokół”, czy „Strzelec”). Jeśli jeszcze pod koniec wieku XIX w. Polakom było zupełnie obojętne, czy w Warszawie urzęduje prezydent, czy generał – gubernator, byle tylko w mieście działała kanalizacja, o tyle w pół wieku później warszawiacy (a zwłaszcza młodzież warszawska) nie ma wątpliwości, do kogo stolica należy i jak zbudowanymi wcześniej kanałami się posługiwać. Polska i polskość w okresie popowstańczej traumy, były śmiesznostką, idiotyzmem i prehistorią (ludność kongresówki wolała oddawać się idei pozytywistycznego „postępu”, a do polskości wstyd było się przyznać). Tymczasem pokolenie urodzonych w niepodległej Rzeczpospolitej („Kolumbowie”; czy ktoś jeszcze pamięta, że z tego pokolenia wywodził się nasz papież?) już dość wyraźnie pokazuje, ile znaczy dla nich Polska. I że za jej wolność nie zawahają się przelać krwi. Że tylko „wyjątkowe upodlenie ducha / szyję ludzi wolnych zgina do łańcucha”.

Tak, to te same narody, te same Polski, ci sami ludzie. To właśnie w Polsce (i Polakach) jest najpiękniejszego i jednocześnie najtragiczniejszego. Potrafimy wznieść się na heroizm i wielkość, która inne narody potrafią wdeptać w ziemię. A zarazem jako naród jesteśmy w stanie z pasją zatracić się w najbardziej kretyńskim szaleństwie.

Jaki czas nadszedł dla nas u progu 2012r.? Gdy polscy mężowie stanu u zarania XX w. rozliczali ze osiągnięć pozytywizm, doszli do przerażającego odkrycia. Praca organiczna i ślepa wiara w postęp nie miały żadnego przełożenia na spoistość narodu. Społeczeństwo było rozwarstwione jak wcześniej, a poszczególni obywatele po dorobku nie widzieli doprawdy żadnego powodu, aby nie oddawać carowi pokłonów w trosce o ochronę parweniuszowskiego majątku. I rychło okazało się też, że jedynym mitem (złączem), do którego Polacy mogą się odwołać, jest… mit powstania styczniowego! Że wśród zlepku ludzi żyjących nad Wisłą, tylko powstanie coś dla nich znaczy, że jest przedsionkiem polskości. Nic innego, tylko powstanie.. wcześniej zaplute, a teraz wskrzeszone. Powstanie, z militarnego punktu widzenia oczywiście bezsensowe, obudowane później specyficzną pamięcią. Jako zryw, w którym polski szlachcic bije się ramię w ramię z polskim chłopem (tak E. Orzeszkowa w „Nad Niemnem”; i co z tego, że było to ordynarnym fałszem, gorszym niż „Braveheart” Mela Gibson’a); zryw w którym nieźle prosperujący w ramach autonomii Polacy odrzucają układność Wielopolskiego i dość dobitnie pokazują carowi Aleksandrowi II, że nigdy nie zniżą „szyi do łańcucha”. Polacy –  miłujący wolność jako wartością najwyższą, bez której nie mogą funkcjonować, budować szczęśliwego życia prywatnego i zbiorowego. I to nawet po zaszczepieniu ideałami europejskiego realizmu, posiadając w autonomii nawet kadłubowy rząd.

Gdy w 1919r. weterani powstania styczniowego zostali zrównani w prawach z żołnierzami Wojska Polskiego, stali się jednocześnie wzorcem dla przyszłych obrońców stolicy, podczas bolszewickiej nawały. Nikt nie miał prawa „bohaterów walki o wolną Polskę” obśmiewać za bezsensowny bój, czy zamachiwanie się siekierą ku słońcu. Już później, w czasie gdy Druga RP wygenerowała nowoczesne państwo (robotnicy z powieści Reymonta mieli już konstytucyjnie zagwarantowany ośmiogodzinny dzień pracy), mit styczniowej insurekcji upadł. Jednakże swoją rolę w życiu narodu odegrał „na piątkę”. W czasie nadchodzącego kryzysu (nie tylko gospodarczego, ale przejawiającego się również w sferze społecznej i politycznej) Polakom potrzebny jest również jakiś mit.

Jaki mit wybierzemy?

Σ

Prywatnie bardzo bym pragnął, abyśmy odwoływali się do chwil wielkości. Do etosu „Solidarności”, do papieża-Polaka, czy jakiejś legendy o Polakach, którzy własną pracą potrafią zbudować u siebie coś na miarę czasów. Jeśli spojrzymy na Finów, Niemców, czy Francuzów, to zauważymy, ze narody te dość świadomie wygenerowały własne spoiwa narodowe. U tych pierwszych jest nim koncern Nokia, który pozwoli wybić się niewielkiemu kraikowi na technologiczną potęgę. U Niemców ciągle działa przekonanie, że są oni strażnikiem europejskiej kultury, którzy swoją wyższość w tej materii muszą przelać na inne narody mniej ucywilizowane (a poza tym sprawować materialną pieczę nad Starym Kontynentem). Francuzi po dziś dzień garściami czerpią z wydarzeń rewolucji oświeceniowej. Uważają siebie za misjonarzy wolności i nowoczesnego państwa. Jeśli dołączymy do tego grona Amerykanów, to przekonamy się, że jako naród widzą oni swoją rolę jako krzewicieli demokracji i praw człowieka na świecie. Mit złączający nie jest więc jakąś rzeczą niezwykłą u narodów.

W Polsce odwołania takiego brakuje. Dość szybko, bo już na początku lat ’90 wartości solidarnościowe odrzucono, a niedoszłych „kombatantów” (jak prześmiewczo zaczęto nazywać działaczy opozycyjnych) wyszydzono i zmarginalizowano. Z tego haniebnego dokonania rozliczyć prędzej, czy później przyjdzie ich demiurgów. Papieża – Polaka, którego to właśnie polska ziemia wydała na świat, część społeczeństwa przyjmuje z niechęcią. Głównie przez wyobrażenie Ojca Świętego, jako przedstawiciela klerykalnego ucisku. A to za sprawą coraz modniejszego i coraz mniej przebierającego w słowach i czynach antyklerykalizmu. Zresztą, papieża już za życia zdeformowaliśmy na miarę Kremówkowego Starca. Mit „wielkiej Polski”, która bez pomocy zewnętrznej, własnymi siłami odzyskała przed ponad dziewięcioma dekadami niepodległość, również musiał zostać utrącony. Spora bowiem część elit, wyhodowana w PRL na tradycji endeckich fobii (głównie z racji pochodzenia), nie przełknęłaby faktu, że to Dmowski i Piłsudski w równym stopniu przyczynili się do niepodległej Polski. PiS – chyba, jako jedyny – próbował narodową tożsamość odbudować o mit Powstania Warszawskiego. Zrywu, który co prawda kosztował Polaków wiele, ale uwierzytelniał naszą (przynajmniej moralną) wyższość.

Z miejsca uciąć można również argument, że kult śmierci i przegrana nie mogą być podstawą do cementowania nowoczesnego narodu. Owszem, mogą. Doskonałym na to przykładem, jest los Irlandczyków. Narodu, który w XIX w. doznał administracyjnego ludobójstwa, w postaci Wielkiego Głodu. Po wielu latach, nikt już w Irlandii nie wstydzi się tego, że pochodzi z „Zielonej Wyspy” (przeganiającej w rozwoju gospodarczym dawnych ciemiężycieli), a jednym ze spoiw dla targanego przez kilkaset lat okupacją narodu jest właśnie wspomnienie dziewiętnastowiecznego głodu (jako symbolu irlandzkiej niezłomności). Pytanie tylko, czy takie odwołanie jest właściwe?

Czy poza powstaniami, odrzuconą „Solidarnością” i Janem Pawłem II coś jeszcze nam pozostaje? Nowoczesność, sprawne państwo, tolerancja, społeczeństwo wierzące w wartości, postęp technologiczny? Obawiam się, że nic z tych rzeczy. Dorobkiem dwudziestolecia wolnej Polski jest prezydent potrafiący sensownie wypowiadać się tylko zdaniami prostymi; premier – gotowy utopić w łyżce wody politycznego rywala, byleby tylko zaspokoić swoją (z natury rzeczy niezaspakajaną) ambicję oraz lider opozycji, dla którego brzeżne granice debaty wyznacza milczenie przybocznych, partyjnych eunuchów. Niewiele lepiej wygląda zrzut ekranowy państwa. Postniewolniczego grajdołu, niezdolnego zaspokoić tak podstawowych potrzeb swoich obywateli, jak budowa elementarnej infrastruktury (drogi i koleje), systemu emerytalnego, czy zdrowotnego. O bezpieczeństwie lotu Pierwszego Obywatela nie wspominając. Mit doskonałego i nowoczesnego państwa, jakim mógłby być mit Drugiej RP został odrzucony (ze względów opisanych powyżej). Jednakże w międzywojniu, w przeciwieństwie do współczesności, mieliśmy się czym pochwalić. W ciągu kilku lat wznieśliśmy największy port morski w Europie (Gdynia), a w niecałe trzy lata udało się Polsce stworzyć przemyślną konstrukcję pn. Centralny Okręg Przemysłowy. Jakąś formą odwołania do międzywojnia jest właśnie PiS. Ale nieudolność czerpania z tego mitu jest wprost proporcjonalna do indolencji samego prezesa, któremu zdolności budowniczego zwyczajnie brak.

Wydaje mi się, że nadchodzący kryzys przetrąci nam wszystkim karki. Wprowadzi posuchę, załamanie dotychczasowych wzorców, zmiany. Ciężko będzie tak przeczołgane społeczeństwo zjednoczyć pod jakimkolwiek sztandarem. Potrzebny będzie na ten czas spiż. Co może się nim stać? I warto sobie w tym miejscu zadać pytanie, kiedy to ostatni raz naród był scalony, a Polacy przeistoczyli się w naród z prawdziwego zdarzenia?

Tak, dobrze się państwo domyślacie. Tym spoiwem będzie katastrofa smoleńska. Opluwana, wyśmiewana i zelżona. Katastrofa, której obecnie to same ofiary są w społecznym odbiorze winne jej powstaniu. Ale jutro… Jutro nasze dzieci zaczną pytać. Zaczną się ciekawić o tego „małego prezydenta”, którego warszawiacy tak licznie witali w drodze powrotnej do swojego Pałacu. O prezydenta, który w tak męczeński sposób zginął w samolocie. I nie jestem pewien, czy dzieci – z natury rzeczy wierzące w bajki – tak łatwo uda się omamić stwierdzeniami, że „w takich warunkach w ogóle nie powinien był lecieć”, że „naciskał generał, bo wszedł do kabiny”, że „nikt nie naciskał na pilotów i Ci nie wiedzieli co zrobić, więc w końcu rozbili samolot”, że „trzeba było oddać śledztwo Rosji, bo tak sobie tego ona zażyczyła”, że „oderwała skrzydło brzózka – ale to nie wina Tuska”, że „ziemię przekopano na metr w głąb”, że „już w tym miesiącu wrak z powrotem trafi do Polski”, że…

Kiedy się to wydarzy? Za miesiąc, rok, dekadę? W jakiej perspektywie potrzebne nam będzie to lepiszcze? Ciężko prorokować. Zawsze istnieje nadzieja, że jako naród się skonsolidujemy i wzniesiemy coś, z czego będziemy dumni (a wtedy „Smoleńskowi” oddamy sprawiedliwość i właściwe miejsce w historii). Sądząc jednak po polityce okresu „późnego Tuska” marne są na to szanse.

Σ

W wywiadzie jakiego udzielił Robert Leszczyński (od Palikota) Igorowi Janke w Hummerze zaraz po ogłoszeniu wyników wyborów, stwierdził on, że musiał się jako dziennikarz muzyczny zaangażować w działalność publiczną, gdyż „należało powstrzymać Jarosława Kaczyńskiego”. Przed czym? „Przed ustawieniem „Smoleńska” w centralnym punkcie polskiej historii, którą dotychczas wyznaczały rok 1980 („Solidarność”) oraz 1989 („Okrągły Stół”). Leszczyński jeszcze tego nie rozumie, więc mu wyjaśnijmy. Ideały Sierpnia zostały zatracone, obśmiane i wytrącone z trybów (jakże wymowna jest w tym kontekście śmierć Anny Walentynowicz właśnie w Smoleńsku), podglebie wartości celowo przekonwertowano. Okrągły stół stał się zaś umową elit ponad społeczeństwem i przeciw społecznemu mandatowi. Te wartości już nie obowiązują. Nic dzisiaj dla Polaków nie znaczą. Nie są żadną siła konsolidacyjną. Jeśli dzisiejszy „niekwestionowany historyczny przywódca” – Lech Wałęsa, jeszcze wczoraj był synonimem „rządów autorytarnych” i „przyspieszaczem z siekierką” (podobnie Stefan Niesiołowski), to chyba oczywistym jest, że mit „Solidarności” i Okrągłego Stołu nie istnieje. U boku budujących go polityków wyrosła siła polityczna, w całości kontestująca pookrągłostołowy ład. Jeśli do tego wszystkiego dodamy pedagogikę wstydu, jaką karmieni są Polacy od przeszło dwudziestu lat (przepraszanie za Jedwabne w imieniu „narodu sprawców”), to doprawdy trudno sobie wyobrazić dumny z siebie naród, budujący otwarte i tolerancyjne społeczeństwo. Leszczyński więc jest w „mylnym błędzie”.

Na chwilę obecną żywioł narodowy wzniecany jest w chwilach jakże dalekich od marzeń. Podczas występów Małysza (zakończył karierę w marcu 2011r.; co dalej?), czy w czasie przegrywanych kolejno meczów reprezentacji piłkarskiej. I z tego względu, do czasu narodowego przebudzenia „Smoleńsk” trzeba schować i zakryć. Zapomnieć, pielęgnować tradycję o nim tylko w domowym zakątku. I niewiele ponad to. Wszelkie próby Jarosława Kaczyńskiego, na siłę nadawania nazwom ulic imienia jego brata, czy wznoszenia pomników ku jego czci, są karkołomne. I okazać się mogą przeciwskuteczne. Zwolennicy PiS-u zachowują się w dzień powszedni tak, jak powinni zachowywać się właśnie w dzień Święta Niepodległości, tj. na co dzień poświęcać się ojczyźnie, a tylko od święta prezentować swój ponadprzeciętny patriotyzm. Na chwilę obecną jest odwrotnie. I dopóki się to nie zmieni, katastrofa smoleńska pozostanie „pisowską katastrofą”, niestety.

Ale, wierzę również w to, że nadejdzie pora, w której Lech Kaczyński i reprezentująca go elita dopomni się swojego miejsca w historii. I jeżeli naród dojrzeje do tego, miejsce na narodowym panteonie im zafunduje. A jeśli dobrze odrobimy lekcję, którą sprezentowali nam Ojcowie-Założyciele Drugiej Rzeczpospolitej, to uda nam się wykreować lepszy mit i lepsze państwo. Koniunktura międzynarodowa ciągle nam sprzyja. Do tego czasu… „Smoleńsk” czas zakopać.

0

sed3ak

o polityce (a reszta wyjdzie w praniu)

14 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758