Lech Kaczyński miał prawo spocząć na Wawelu
/Wywiad J. Olszewskiego dla „Niezależna.pl”/
Sławomir Petelicki był niewątpliwie jednym z tych ludzi wywiadu PRL, którzy podjęli inicjatywę – w momencie gdy waliła się Polska Ludowa – przekierowania wywiadu ze strony Rosjan na stronę Amerykanów. Moim zdaniem jest to śmierć, której wszystkie okoliczności muszą być szczegółowo zbadane – mówi Jan Olszewski, premier rządu RP w latach 1991–1992, w rozmowie z Dorotą Kanią.
Co Pan sądzi o działaniach rządu Donalda Tuska i samego premiera w sprawie katastrofy smoleńskiej?
Przy katastrofach przyjmuje się cztery podstawowe warianty. Pierwszy to błąd pilotów czy personelu lotniska, drugi to awaria samolotu, trzeci – działanieinnych osób, czwarty – działanie sił przyrody, np. trzęsienie ziemi. Z oczywistych względów wykluczono czwarty wariant, bo mgła nie jest nadzwyczajnym działaniem natury. Wykluczenie jednak trzeciego wariantu jest niezrozumiałe. Według mojej wiedzy dziś wykluczyć możemy tylko jeszcze jeden wariant, czyli błędy załogi oraz obsługi lotniska. To błędne naprowadzanie nie miało wpływu na przebieg wydarzeń, bo piloci nie wzięli tego pod uwagę. Kluczowe jest co innego. Dlaczego, mimo że postanowili odejść na odpowiednią wysokość, nie zdołali tego zrobić? W świetle tych faktów pozostają dwa warianty: przyczyny techniczne lub działanie osób trzecich. Te dwie możliwości są równoprawne i w tych kierunkach powinno być prowadzone śledztwo.
Co jest w tej chwili najważniejsze?
Podstawową sprawą jest odzyskanie wraku, jego dokładne zbadanie, które pozwoliłoby potwierdzić jedną z tych dwóch możliwości. To, co do tej pory zrobił parlamentarny zespół Antoniego Macierewicza, oceniam bardzo wysoko.
Wersja zamachu jest zakrzykiwana – jej krytycy twierdzą, że nie było powodu, by zamordować prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
W obecnej fazie postępowania rozważanie tego problemu jest bezprzedmiotowe. Z punktu widzenia profesjonalnie prowadzonego śledztwa to pytanie trzeba będzie postawić dopiero wtedy, gdy wykluczona zostanie wersja awarii technicznej.
Jak Pan ocenia prezydenturę Lecha Kaczyńskiego?
Oceniam ją bardzo wysoko. Coś, co bez wątpienia zostanie zapisane jako historyczna zasługa Lecha Kaczyńskiego, to interwencja w momencie ataku Rosji na Gruzję. W moim przekonaniu jego działanie w tej sprawie, sposób, w jaki to przeprowadził, co udało mu się osiągnąć, odwróciło bieg wypadków. Gdyby powiódł się Putinowski zamiar, zmieniłaby się sytuacja geopolityczna w naszym regionie – moment przez Rosjan został wybrany idealnie i zapewniał im wszystkie szanse powodzenia. Ich plany pokrzyżował prezydent Kaczyński. Chociażby to dało śp. prezydentowi pełne prawo, by spocząć na Wawelu.
Po 20 latach coraz bardziej widać, jak ważny dla Polski był Pana rząd, jak bardzo fundamentalne decyzje podejmował. Co z perspektywy minionego czasu uważa Pan za działanie najważniejsze?
Najpilniejszą sprawą było wyprowadzenie Polski z obszaru szarej strefy, która powstała w tym regionie Europy. Strona rosyjska traktowała (zresztą traktuje do dziś) Polskę jak obszar swoich wpływów. Należało jak najszybciej zapewnić państwu nowe warunki trwałego, międzynarodowego bezpieczeństwa.
Jakie działania polityczne trzeba było podjąć?
Celem naszego rządu było nawiązanie kontaktów z NATO i jak najszybsze dołączenie do Sojuszu Północnoatlantyckiego. Warto pamiętać, że w momencie, gdy rząd sformułował ten postulat, byliśmy w tej sprawie odosobnieni. Tuż przed moją wizytą w Waszyngtonie, planowaną dużo wcześniej, gdzie jednym z głównych tematów było otwarcie dla Polski drogi do NATO, Lech Wałęsa oficjalnie ogłosił w Niemczech, że jest zwolennikiem tzw. NATO-bis. Kiedy próbowałem od ministra Krzysztofa Skubiszewskiego dowiedzieć się, co miałaby oznaczać ta koncepcja prezydenta, okazało się, że też nie wie. Wałęsa nie konsultował z nim swojego wystąpienia. Dzień przed wyjazdem spotkałem się z prezydentem, ale nie uzyskałem żadnego sensownego wyjaśnienia.
To oświadczenie prezydenta przed wizytą premiera RP w USA stworzyło politycznie dużo trudniejszą sytuację. Cały ciężar spoczął na mnie i musiałem naszym partnerom amerykańskim tłumaczyć dziwny pomysł Wałęsy. Mimo wszystko miałem prawo sądzić, że w podstawowych sprawach, w sytuacji oczywistego interesu państwa polskiego, będziemy działać zgodnie.
Czy zaskoczył Pana fakt, że Lech Wałęsa był zarejestrowany jako tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa?
Nie, nie było to zaskoczeniem. Zaraz po podpisaniu porozumień gdańskich, gdy tworzyła się Solidarność, mówił o tym m.in. Jacek Kuroń, powołując się na Annę Walentynowicz, a jej stanowisko w tej sprawie było jednoznaczne.
Jak Pan zareagował, gdy okazało się, że są dokumenty świadczące o tym, że prezydent Rzeczypospolitej Polskiej był zarejestrowany jako tajny współpracownik SB?
Uważałem, że ta sprawa powinna być wyjaśniona zarówno ze względu na interes państwa, jak i samego Lecha Wałęsy. Mieliśmy przesłanki, by sądzić, że komplet dokumentów dotyczących Lecha Wałęsy znajduje się w Moskwie. Podjąłem wówczas decyzję, by o wszystkim powiadomić prezydenta, że Rosjanie mogą ich używać jako elementu nacisku.
W latach 80., wykonując zawód adwokata, był Pan pełnomocnikiem rodziny ks. Jerzego Popiełuszki. Czy przypuszczał Pan, że po latach mandat społeczny uzyskają ludzie, którzy są związani z mordercami ks. Jerzego? Chodzi m.in. o Romana Kotlińskiego, członka partii Janusza Palikota. Kotliński został zarejestrowany jako tajny współpracownik SB, a po latach jako wydawca jednego z tygodników współpracował z Grzegorzem Piotrowskim, zabójcą księdza.
Wówczas, po tej zbrodni, wyobrażać można było sobie wiele, ale tak daleko moja wyobraźnia nie sięgała.
Pytam o to dlatego, że to dzięki Panu zostały otwarte esbeckie archiwa, że Antoni Macierewicz, minister Pańskiego rządu, rozpoczął proces lustracji, która bez Panów byłaby niemożliwa. Czy rzeczywiście służby specjalne miały i mają tak duży wpływ na rzeczywistość?
Jeszcze w okresie głębokiego PRL nie miałem wątpliwości, że istotą ówczesnej władzy są tajne służby. A w okresie stanu wojennego stało się to zupełnie oczywiste. W związku z tym uważałem, że jeżeli mamy odbudowywać niepodległe państwo, musi nastąpić w tym zakresie gruntowna zmiana. W 1989 r. byłem zwolennikiem opcji zerowej. Uważałem, że to jest jedyne wyjście. Tak jak to zrobiono w ówczesnej Czechosłowacji.
Czyli budowa całkowicie nowych służb?
Oczywiście, można to było i należało zrobić w roku 1990, kiedy w miejsce Służby Bezpieczeństwa powołano UrządOchrony Państwa. Dwa lata później, kiedy powstał nasz rząd, było to już niestety niemożliwe. Wprawdzie pierwszym szefem UOP został dawny działacz solidarnościowego podziemia Andrzej Milczanowski, ale ogromną większość kierowniczych stanowisk obsadzili ludzie z dawnej bezpieki. Niektórzy z nich zdążyli już w tym czasie przestawić się z pracy dla służb sowieckich na usługi dla służb NATO, które do niedawna zwalczali. Podjęte przez mój rząd próby zmiany tego stanu rzeczy mogły mieć już tylko ograniczone skutki. Np. usunięty przez nas z UOP gen. Henryk Jasik został natychmiast zatrudniony przez Lecha Wałęsę w prezydenckim Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. Powrót do opcji zerowej był już w tym momencie niemożliwy.
Pana działania wyglądały bardzo radykalnie na tle działań Tadeusza Mazowieckiego i pozornej weryfikacji służb specjalnych.
Weryfikacja, o której pani mówi, obejmowała tylko kadrowych pracowników, a nie uwzględniała np. tych, którzy działali pod przykryciem. I oczywiście nie brała pod uwagę agentury. Dlatego przygotowywaliśmy ustawę, która miała dotyczyć lustracji. Zaczęliśmy od tego, że minister Antoni Macierewicz powołał specjalny zespół, który zajął się badaniem akt dawnej SB. Te działania spotkały się z zarzutem, że na zespół składają się zbyt młodzi ludzie. Mimo fali krytyki uważałem i nadal uważam, że pracowali doskonale, choć oczywiście mogli zrobić dużo więcej, gdyby tylko mieli więcej czasu. Ich pracę przerwało odwołanie całego rządu.
Dlaczego Pan i minister Macierewicz powierzyliście badanie zasobów archiwalnych służb specjalnych PRL ludziom młodym, bez większego doświadczenia?
Uznaliśmy, że ich wiek i to, że nie byli w żaden sposób związani ze służbami PRL, stanowi ich zaletę. Mieli pełny dostęp do archiwów, a na początku otrzymali akta moje i swoich zwierzchników. Dopiero później badali akta pozostałych osób zajmujących kierownicze stanowiska w państwie. Miałem świadomość, że mogę się spotkać z niespodziankami, że wśród ministrów mojego rządu mogą być tajni współpracownicy służb PRL.
Mimo krótkiego czasu udało się jednak sporo ujawnić.
Tak, ale tylko dzięki pracy tych ludzi, o których mówiłem. Trzeba też przypomnieć, że były wówczas spore trudności – akta były niepełne, część z nich zniszczono, część wywieziono. Mieliśmy pewność, że za granicą, m.in. w Moskwie, znajdują się duplikaty dokumentów tajnych służb dotyczące ważnych osób w naszym państwie.
Czy przedstawiona Panu lista osób na stanowiskach państwowych, którzy okazali się tajnymi współpracownikami, była zaskoczeniem?
Nie do końca. Zaraz po objęciu funkcji premiera zgłosił się do mnie Andrzej Milczanowski, szef Urzędu Ochrony Państwa, i przyniósł mi listę osób, co do których istniały materiały dotyczące ich współpracy z tajnymi służbami PRL. Ta lista pokrywa się w zasadzie z listą Macierewicza. Nie było na niej oczywiście nazwiska Lecha Wałęsy.
Czy wówczas, gdy był Pan premierem, spotkał się Pan z dowódcą GROM Sławomirem Petelickim?
Nie, ale wiem, kim był. Niezależnie od tego, czy popełnił samobójstwo, czy zginął na skutek działania osób trzecich, jest to ważne wydarzenie ze względu na rolę Petelickiego. Niewątpliwie był jednym z tych ludzi wywiadu PRL, którzy podjęli inicjatywę – w momencie gdy waliła się Polska Ludowa – przekierowania wywiadu ze strony Rosjan na stronę Amerykanów. Moim zdaniem jest to śmierć, której wszystkie okoliczności muszą być szczegółowo zbadane.
Kilka tygodni temu w tygodniku „Wprost” były wiceszef ABW płk Mieczysław Tarnowski powiedział, że wyprowadzenie wojsk sowieckich z Polski zawdzięczamy Lechowi Wałęsie. Pan był w tym czasie premierem. Jak to wyglądało naprawdę?
Gdy na przełomie lat 1991 i 1992 powstał mój rząd, ta sprawa była w stanie zupełnego impasu. Prawie półtora roku toczyły się rokowania na temat warunków opuszczenia przez wojska rosyjskie baz poradzieckich położonych na terenie Polski. Zajmowała się tym specjalna dwustronna komisja, która w tym czasie miała za sobą przynajmniej kilkanaście spotkań prowadzonych od drugiej połowy 1990 r., a sprawa nie posunęła się ani o krok naprzód. Jako premier wydałem dyspozycję zdecydowanego przyspieszenia tych rokowań. Wtedy został zgłoszony przez stronę rosyjską konkretny projekt, który warunkował opuszczenie tych baz przez wojska rosyjskie. Miała to być zgoda na powołanie na tych terenach wspólnych przedsiębiorstw rosyjsko-polskich o eksterytorialnym charakterze. Oczywiście na tego rodzaju projekty nie mogło być zgody polskiego rządu. Uchwała Rady Ministrów odrzucająca tę propozycję została podjęta jednomyślnie. W tym czasie nasz MSZ przygotowywał oficjalną wizytę prezydenta Wałęsy w Moskwie, w czasie której miał zostać podpisany traktat regulujący wzajemne stosunki. W momencie gdy termin wizyty był już ogłoszony, dotarła do mnie wiadomość, że przedstawiciel naszego MSZ parafował w imieniu rządu protokół, który wyrażał zgodę na przekazanie porosyjskich baz tego rodzaju spółkom. Protokół ten miał być załącznikiem do przygotowanego i uzgodnionego projektu traktatu. Minister Skubiszewski, który w tym czasie razem z prezydentem przebywał z wizytą w Egipcie, po powrocie nie potrafił wyjaśnić, jak doszło do parafowania dokumentu mimo braku zgody rządu. Na moje żądanie odbyło się w tej sprawie spotkanie z prezydentem Wałęsą z udziałem marszałków sejmu i senatu. Ustalono, że parafowany już protokół nie może być przyjęty.
Co by się stało, gdyby Rosjanie nie przyjęli do wiadomości odstąpienia przez Polskę od tego protokołu?
Wybuchłby skandal międzynarodowy. Wałęsa chciał jednak, by zostawić mu „wolną rękę”. Powtarzał: „Ja to jakoś załatwię”. Specjalnie pojechałem z nim na lotnisko i przed wejściem do samolotu jeszcze raz przypomniałem mu o uchwale rządu, i tak się pożegnaliśmy. Po czym jak wróciłem do Kancelarii Rady Ministrów, przyniesiono mi komunikat z wypowiedzi Andrzeja Drzycimskiego, rzecznika prasowego prezydenta. Okazało się, że przed odlotem oświadczył on dziennikarzom, iż nie ma żadnych zastrzeżeń rządu do dokumentów, jakie prezydent ma podpisać w Moskwie. Zrozumiałem, że Wałęsa nie czuje się związany stanowiskiem rządu. W tej sytuacji podjąłem decyzję o przesłaniu prezydentowi w zaszyfrowanej depeszy uchwały Rady Ministrów.
Ostatecznie skończyło się na podpisaniu protokołu w dość dziwnej formule, z której nic nie wynikało, ale – co najważniejsze – nie było mowy o zachowaniu baz rosyjskich czy ich przekazaniu jakimś przedsiębiorstwom. Uznałem, że jest to wspólny sukces polskiej strony. Niestety, nigdy nie dowiedzieliśmy się, jak w ogóle mogło dojść do parafowania przez nasz MSZ tego dokumentu. Natomiast Wałęsa natychmiast po powrocie z Moskwy ogłosił, że złoży wniosek o odwołanie rządu Olszewskiego.
Także wszelkie apele oświadczenia i "kodycyle" niejakiego Wajdaka, czy innych użytecznych idiotów można spokojnie spuścić strumieniem spłuczki klozetowej. A nie zaprzątać sobie nimi głowy i pisać "mądre" rozprawy na ten temat.
"My musimy komunizm wyniszczyć, wyplenić, wystrzelać! Żadnych względów, żadnego kompromisu! Nie możemy im dawać forów, nie możemy stwarzać takich warunków walki, które z góry przesądzają na naszą niekorzyść. Musimy zastosować ten sam żelazno-konsekwentny system. A tym bardziej posiadamy ku temu prawo, ponieważ jesteśmy nie stroną zaczepną, a obronną!". /Józef Mackiewicz dla mieniących się antykomunistami/