Przed kilku dniami popełniłem na „3 obiegu” mały artykulik wspomnieniowy p.t. „Czy przedszkole to więzienie?” Jak do dzisiaj nikt go nie skomentował. Nie wiem, czy temat był obojętny, czy zbyt abstrakcyjny jak na dzisiejsze czasy? Mimo to, niezrażony chciałbym trochę pociągnąć temat wychowania i kształcenia na trochę wyższym poziomie, to jest szkoły podstawowej. Chodziłem do siedmioletniej, męskiej szkoły podstawowej (szkoły podstawowe koedukacyjne były wówczas nowoczesnym eksperymentem (coś jak obecne przedszkola gender) i rzadkością w tamtych czasach.
Jak na obecne warunki panował tam straszny terror i dyscyplina. Uczniowie musieli chodzić w granatowych ubrankach z obowiązkową tarczą z numerem i nazwą szkoły na rękawie, kłaniać się nauczycielkom i nauczycielom i praktycznie wszystkim starszym osobom łącznie z cieciem, pardon panem lub panią woźną i mieć dla nich szacunek. Tarcza musiała być też przyszyta do odzienia wierzchniego, co było sprawdzane przy wejściu do szkoły. W starszych klasach niektórzy kombinowali ze szpilkami i zatrzaskami, ale takie sztuczki w momencie wykrycia były surowo karane, zwłaszcza jak sprawdzający nauczyciel pokłół się szpilkami. W dodatku uczeń nie miał prawa przebywać na ulicy sam po godzinie 22 i grzecznie stosował się do uwag zwracanych mu przez starsze osoby. W ogóle nie było możliwości, aby młodzik w takiej sytuacji „odpyskował” starszemu. Zamordyzm i tyle. Ale po szkole, po przebraniu w „cywilne łachy” to już w zasadzie hulaj dusza! Zabawy z kolegami w podchody, gra w piłkę, turnieje w „zośkę”i coś, co dzisiaj nazwalibyśmy grami miejskimi. Podobnie zresztą (choć już nie z takimi rygorami) było gdy do szkoły podstawowej chodziły moje dzieci. Ale po pierestrojce nastała także w szkołach „wolność”, z czego nawet nie zdawałem sobie sprawy, bo moje dzieci poszły do liceum i na studia. Przypadkowo zderzyłem się pierwszy raz z tą „wolnością”, gdy poszedłem do byłej szkoły podstawowej syna, aby załatwić jakąś sprawę. W drzwiach wejściowych prowadzących do szatni na niskim parterze (główne wejście z jakiegoś powodu zamknięto – może było za szerokie?) drogę zastąpił mi ochroniarz i przyglądając mi się podejrzliwie zaczął wypytywać: Skąd? Po co? Do kogo? Na jak długo? itp. Nie wiem, może wziął mnie za dealera narkotykowego, skoro nie rodzic, a do szkoły się chce dostać. W końcu mnie przepuścił i wszedłem do szatni. Nagle usłyszałem jakiś jazgot i przerażające wycie wydobywające się z kilku młodych gardeł. Sytuacja zaraz się wyjaśniła. Otóż schodami bez żadnego nadzoru pędem zbiegali uczniowie trzymając w rękach szwedzkie ławeczki do gimnastyki. Ławeczki zamiast odłożyć spokojnie pod ścianą ciskali z rozmachem, tak że wybijali w ścianach dziury. Sypał się tynk, a oni wrzeszczeli z ukontentowania. Ja też wrzasnąłem: „Co się tu wyrabia?” I wtedy jeden zadziorny kogucik sięgający mi do piersi przyskoczył do mnie z pięściami i zapytał zaczepnie : „A co?”- „A to!” – odpowiedziałem i podsunąłem mu swoją pięść pod nos. Zaskoczony, obejrzał się za siebie, ale ponieważ jego koledzy wyraźnie nie kwapili się iść w jego ślady zaczął się wycofywać. Jeden tylko z bezpiecznej odległości odszczeknął się: „A co?- wolno nam- a pan nam nic nie zrobi!”. „Słuchajcie szczeniaki” – odparłem. „Ja chowałem się w czasach politycznej niepoprawności i jak wam dam po mordzie i z kopa przyłożę, to zaraz wam rozum do głowy wróci i szacunek do starszych”. I o dziwo ucichli i spokornieli. Pytałem później dyrektora, co się w tej szkole porobiło, a on mi tłumaczył, że nie tylko w tej szkole, ale we wszystkich, że brak etatów i że uczniowie mają coraz więcej praw, a oni nauczyciele coraz mniej. „A ochroniarz” zapytałem? „ To nie jego sprawa. Ma pilnować, aby do szkoły ktoś nie wnosił narkotyków” – „ To dlaczego nie ma psa?” – zapytałem. Ale widząc malujący się obraz beznadziejności na twarzy dyrektora przestałem go dalej męczyć i rozmowa zeszła na inne tory. Przy okazji dowiedziałem się, że w szkole nie ma już prac ręcznych nie robi się na lekcjach doświadczeń fizykochemicznych, biologicznych, że mało dzieci ćwiczy na gimnastyce, ale za to zagraniczne języki stoją u nich wysoko. W tym momencie przypomniałem sobie, że w naszej siódemce była doskonale wyposażona pracownia fizykochemiczna, w której uczniowie (w podstawówce!) robili na lekcjach doświadczenia. Były lekcje muzyki, był chór, były zajęcia praktyczne, a od gimnastyki zwalniało tylko świadectwo lekarskie. Podobnie zresztą było w liceum. Dziewczyny uczyły się takich seksistowskich zajęć, jak szycie i gotowanie, a chłopcy najczęściej (przynajmniej w naszym liceum) mogli rozwijać swoje zainteresowania (np. modelarskie). Dziś podobno nie robi się zajęć praktycznych, bo uczniowie mogliby sobie zrobić krzywdę – „…i kto by wówczas odpowiadał?” – zapytał mnie retorycznie pan dyrektor. Za drugim razem zderzyłem się ze szkolną „wolnością”, gdy odwiedziłem zespół szkół handlowych, z którym współpracowaliśmy przed laty szkoląc uczniów w naszej firmie. W pierwszym momencie myślałem, że pomyliłem budynki. Otóż po korytarzach przechadzały się, lub rozmawiały w grupkach wymalowane i wystrojone jak na bal albo na wybieg dla modelek „pannice” w kusych spódniczkach i głębokich dekoltach. Zapytałem znanego mi z wcześniejszej współpracy dyrektora: „Co się u was stało przez te parę lat. Niech się pan nie obrazi, że tak powiem, ale w pierwszym momencie miałem wrażenie, że wszedłem do szkoły dla tirówek, a nie szkoły handlowej!”. – „No nic nie możemy zrobić – odparł dyrektor – bo rodzice tak chcą i koniec! Wolność! Najgorzej to mamy z tymi dziewczętami z zawodówek. Nawet mieliśmy w jednej klasie bunt chłopców skarżących się, że dziewczęta rozpraszają ich uwagę swoim wyglądem i nie mogą się oni skupić na lekcjach i nie tylko. – Cóż poradzić. Wolność!” – powiedział i rozłożył ręce w geście bezsilności.
Żurek Janusz
Z urodzenia (1949) optymista, z wykształcenia inżynier elektryk (AGH), z zawodu elektronik, z poglądów liberalny (wolnościowy) konserwatysta.