Finis Poloniae
19/06/2012
0 Wyświetlenia
0 Komentarze
12 minut czytania
Gąsiorowski Wacław
Wstęp
…..aż spotkałem człeka przyjaznego, któremu na imię było Rumun. I otwarłem przed nim serce i wyciągnąłem ku niemu ręce i okazałem ślady łańcuchów niewoli i rozerwałem łachmany wygnańcze i okazałem rany i roztoczyłem przed nim obraz wczorajszej potęgi ziemi mej ojczystej i powiadałem o jej dzisiejszej niemocy i uciemiężeniu. A słowa moje brzmiały i skargą i bólem i żałością i goryczą.
Rumun słuchał mnie i współczuł, aż gdym mu rzekł, iż dwadzieścia miljonów piersi żywych jęczy na hańbę ludzkości w okowach najeźdźców, — człek ten przyjazny zdumiał się i zapylał, żali nie błądzę, żali nie potroiłem w uniesieniu liczby mych współbraci.
Poruszony zwątpieniem Rumuna, zakląłem się na świadectwo prawdzie.
Rumun zachmurzył się, wyraz współczucia znikł z jego oblicza.
— I jest was dwadzieścia miljonów?
— Tak, dwadzieścia miljonów jednego ludu, jednego zawołania, jednej krwie, jednej tęsknicy! — odpowiedziałem hardo.
I wy wy… nie macie…
— Oto już sto lat mija, jak targamy…
— I jest was dwadzieścia miljonów! I nie jesteście wolni!!…
— Tak, i oto dowód…
— Żeście niegodni!— rzekł zimno Rumun i odszedł.
I krew nabiegła mi do oczu i chciałem rzucić się za potwarcą i chciałem wtłoczyć mu w gardło nikczemne wyrazy, lecz ochłonąłem, ileże wspomniałem na podłe pochodzenie Rumuna. Ro czyż godziło się mnie, synowi narodu tak dumnego, tak wielkiego, zważać na słowa jakiegoś wołocha mieszańca, półcygana-włóczęgi? Bo czyż nie uchybiłbym imieniowi memu, gdybym ja, sarmata z Sarmatów, od tysiąca lat złotemi głoskami na kartach dziejów ryty, uniósł się gniewem na parwenjusza historyi, dorobkiewicza niepodległości, a niedawno jeszcze nietylko bisurmańskiego poddańca, ale i dziadów moich mizernego sługę!?…
I uśmiechem pogardy zbyłem obelgę i ruszyłem w świat dalej…
A przecież niegodziwe słowa Rumuna brzmiały mi w uszach wciąż ponurem, nieskończonem echem, a przecież, niby złowrogie widmo, jawiło mi się oblicze onego człeka, ł broniłem się nienawistnym przywidzeniom i krzepiłem ducha mego sarmackiego krynicami ożywczych pieśni o ziemi mej i koiłem go wawrzynami praojców i hołubiłem proroctwami wieszczów i kunsztownymi wywodami statystów — daremnie. Słowa „żeście niegodni" wpijały mi się w mózg i darły go. I zdało mi się, że cygan-mieszaniec czary na mnie rzucił, a złem mnie opętał.
I poszedłem do starca – rodaka i wyznałem się. Starzec głowę skłonił i rzekł:
— Twój ból jest i moim bólem — alem oto już ku mogile się pochylił, a nie śmię doń się przyznać… nie waż się i ty.
I poszedłem do męża-rodaka w pełni sił i wyznałem się. Mąż głowę skłonił i rzekł:
— Twój ból jest i moim bólem — lecz oto niemocen jestem doń się przyznać… milcz i ty.
I poszedłem do młodzieńca-rodaka i wyznałem się. Młodzieniec głowę skłonił i rzekł:
— Twój ból jest mi przeczuciem, jest tein, co się we mnie poczyna… ale przyznam się doń wówczas dopiero, gdy wyrosnę na męża. Czekaj i ty, podczas daj, niech się łudzę jeszcze.
f/iic ważyłem się, i milczałem, i czekałem; aż oto prysły ostatnie więzy woli, aż oto ból zerwał pęta i spływa i skargą, i żalem, i goryczą i nadzieją.
A imię bólu tego nie jest ani program, ani par-tya, ani religja, ani kasta, ani morał, ani polityka, ani literatura, ani amhicya, ani przesąd, ani podburzanie, ani gniew, ani nienawiść, ani zapalczy-wość, ani twórczość…
Ból ten wraca do ziemi, z której się począł. Ból ten nie jest cierpieniem jednego za miljony, lecz cierpieniem miljonów.
„Choć wiem, żo słowa te nie zadrżą długo"
„W serca, — gdzie nie trwa myśl ani godziny"
„Mówię — bom smutny — i sam pełen winy!"
NA SAMOBÓJCZEJ MOGILE.
Sto dziesięć lat mija, gdy rozegrał się ostatni akt ponurej tragedy i upadku Rzeczypospolitej Polskiej i wykreślenia jej z szeregu państw europejskich.
Sto dziesięć lat mija, gdy, po maciejowickim rozgromię, po ostatnim błysku świetlanym w dniu majowej Konstytucyi, padło w gruzy dziedzictwo piastowe, padło cicho, bez łomotu, bez jęku…
Tak — bez jęku! Ho napróżno dziejopisowie nasi imionami prawych synów chcą ocalić rdzeń narodu od potępienia, napróżno szlachetne porywy garści usiłują podnieść do znaczenia rozpaczliwej walki całego ludu, daremnie usprawiedliwiają obojętność przewagą liczebną zaborców, daremnie rozpowiadają o podejściach dyplomacyi i zdradach,— tragedya upadku Rzeczypospolitej leżała i leżeć będzie zawsze w samolubstwie i apatyi jej obywateli.
Ani niefortunna wojna 1792 roku, ani rok 1793 z warszawską rewolucyą, wypędzaniem Rosyan i wieszaniem zdrajców, ani wojna Kościuszkowska 1794 r., ani dramatyzowanie bitwy maciejowickiej nic a nic bezecności współczesnych Polaków nie umniejsza.
A ten liczny stosunkowo poczet imion prawych synów Polski, które nam ostatnie lata panowania Stanisława Augusta przekazują, raczej potępieniem jest nowoczesnego narodu polskiego niż chlubą. Ho im więcej wykryjemy cnót, dzielności i wielkości w Rejtanach, Kilińskich, Puławskich, Głowackich, Kościuszkach czy Madalińskich, tem więcej hańby i potępienia dla tych, których nawet te cnoty, la dzielność i wielkość bohaterów nie zdolną była dźwignąć, wyrwać sobkostwu, zwadzie i niedołęstwu.
Co ostatecznie podkopało byt polityczny narodu polskiego, o ile tu przyczynili się magnaci, pankowie, szlachta, czy królowie, ustrój Rzeczypospolitej wogóle, czy knowania ościennych mocarstw to może być przedmiotem (i było już wielokrotnie) bardzo głębokich rozpraw. Rozprawy te wolno, w miarę lotności i fantazyi, wywodzić lak dobrze z bezdzietności ostatniego z Jagiellonów, jak i z przedwczesnej śmierci Ratorego, tak dobrze z odrzucenia przez Władysława IV korony moskiewskiej, jak i z Sasów, lak dobrze z „familii", jak i ze StaŁ nisława Poniatowskiego wprost. Rozprawy takie mogą nie mieć końca tak samo, jak nie ma początku łańcuch następujących po sobie wypadków dziejowych. Rozprawy takie mogą pouczyć, mogą być drogowskazem i przykładem, mogą być życiorysem pięknym i gorącym dla Rzeczypospolitej lecz dla współczesnych pogrobowców mają znaczenie wtóre, i leże ich życie, ich bytowanie zaczyna się dopiero lam, gdzie wznosi się mogiła politycznej samodzielności Chrobrowego Królestwa, gdzie zaczyna się szumnie nazywana „walka o niepodległość".
U nas podotąd panuje wręcz odmienne przeto konanie, a może upodobanie. Przy hańbiąco małej znajomości historyi ojczystej, na co w poszczególnych zaborach różne składają się i składały przyczyny aż do naszego własnego lenistwa włącznie, zawsze t uporczywie zwracamy oczy ku czasom hołdów pruskich, wypraw do Moskwy, tureckich potrzeb, Wierzynków, Zawiszów, Czarneckich i Sobieskich. Z całą świadomością upijamy się literaturą piękna, apoteozującą rycerskość praojców, upijamy się tak zajadle, że, miast wzmacniać duclia, słabniemy, że, zapatrzeni w dal wieków, tracimy z oczu rzeczywistość. A dalej, w następstwie tego oszołomienia, dochodzimy do takiego stanu podniecenia, że nie jesteśmy zdolni czytać „Sejmu czteroletniego* Kalinki, że „Pamiętniki Kitowicza przyprawiają nas o wstręt, że lada zimniejsze dzieło, sięgające do czasów rozbiorowych lub porozbiorowych, przejmuje nas odrazą, że te tylko wielbimy, które, bodaj kosztem prawdy, żywią naszą pychę.
I stąd, nasyciwszy się świtami racławickich zuchów i męzką postacią Naczelnika, odrazu radziśmy przejść do legionów Somosierry i Raszyna, ledwie tyle czasu znajdując, aby z całych sił zadać kłam pomawianiu Kościuszki o okrzyk niaciejowicki „finis Poloniae“…
Na wypełnienie zaś lat, dzielących Maciejowice od legionów i jakiegoś Raszyna, mamy w przecięciu piękny, a z grozą przejmujący, obraz ukrzyżowania Polski…
Tymczasem Polska, w trzech czwartych częściach swego ludu, conajmnicj nie troszczyła się o swój los,… i tak dalece, że, choć Kościuszko nic