Moja praca w zakładzie inwalidów niewidomych.
Pracowałem w Spółdzielni Inwalidów. Niewidomych. Byłem elektrykiem. Jednym z dwóch. Mój współpracownik był ode mnie dużo starszy. Do tego był bratem prezesa tej spółdzielni. Oraz kolegą naszego bezpośredniego szefa. Poza tym był wyjątkowym łamagą. Inwalidów też jakoś nie polubiłem. Wcześniej im współczułem, później mniej.
Taka sytuacja: wchodzi do baru niewidomy i się za kimś uważnie rozgląda. Widocznie nie znalazł, bo sobie poszedł. Albo inna: wyszedłem na wieczorny spacer. Droga była polna. Usłyszałem ryk motocyklowego silnika. Na wszelki wypadek zszedłem na pobocze. Motocykl szybko śmignął obok mnie. Kierowca nawet nie miał na głowie kasku. Jego rude włosy powiewały swobodnie na wietrze. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że znałem tego kierowcę. Pracował w tym samym zakładzie co i ja. Był niewidomy.
Zaraz jak się przyjąłem do tego zakładu to dostałem komplet nowoczesnych i drogich narzędzi. Gdy się zwalniałem nie miałem już nic. Nawet śrubokręta. Wszystko mi ci inwalidzi ukradli.
Ponieważ to była spółdzielnia, a pracownicy udziałowcami, od czasu do czasu odbywały się zebrania. Niedługo po swoim zatrudnieniu poszedłem na jedno z nich. Pierwszy i ostatni raz. Stwierdziłem, że nie mają poczucia humoru.
Była dyskusja nad hymnem zakładu. Zrobić nowy czy zaadoptować jakąś starą melodię? Nie namyślając się długo wypaliłem: starą – „Znamy się tylko z widzenia”. W zakładzie niewidomych! Nikt się nie śmiał. Nazajutrz straciłem resztki …no, resztki.
Wezwała mnie sekretarka prezesa. Nie miał u siebie w gabinecie światła. Wszystkie żarówki się przepaliły. Dodam, że prezes też był niewidomy. Trochę się co prawda zastanawiałem po co niewidomemu światło, ale nie pytałem. Dość już powiedziałem na zebraniu.
Po skończonej pracy prezes się mnie spytał pogodnie: „długo będzie działać?”. A ja znowu bez zastanowienia, wesoło: „zobaczymy!”.
U kierownictwa byłem przegrany.
K. tak jak o tym wspominałem, był moim współpracownikiem i miał koneksje. Już pierwszego dnia mojej tam pracy nie obyło się bez schodów i mogę mówić o wielkim szczęściu, że w ogóle przeżyłem.
Poniedziałek. Pierwszy dzień tygodnia, pierwszy dzień po weekendzie i pierwszy dzień mojej pracy.
K wcześniej, w piątek, wykonywał jakąś drobną pracę murarską. Wmurował w ścianę kątownik. Przez weekend wszystko zaschło. Tak jak już o tym pisałem był poniedziałek. W zakładzie panowało wielkie poruszenie. Bo K. razem z kątownikiem przymurował też do ściany drabinę. Tak ten kątownik jakoś przełożył, że obejmował on także jeden ze szczebli drabiny.
Wszystkich to bardzo rozbawiło. Do śmiechu nie było tylko winowajcy. Do pomieszczenia z wmurowaną drabiną zachodziły całe pielgrzymki, żeby zobaczyć to na własne oczy. A on jak gdyby nigdy nic, pogwizdując, wziął piłę i wyswobodził drabinę.
Ja o tym nie wiedziałem. I spytałem się jego o jakąś banalnie prostą sprawę. Na serio. A on pomyślał, że sobie robię z niego jaja. I rzucił we mnie młotkiem. Na szczęście nie trafił. Ale sobie pomyślałem, że musi być jakiś niezrównoważony.
Potem poszliśmy razem naprawiać jakąś maszynę. Ja niosłem, tak na wszelki wypadek, rozkładaną drabinę.
K. stał przed maszyną i się zastanawiał. Doszedł do wniosku, że przyczynę awarii należy szukać pod spodem. Ponieważ sam był za gruby, to ja się tam wcisnąłem. Zapytałem się jeszcze tylko czy wyłączył bezpieczniki zasilania. Oczywiście. I tak mnie p… potrzepało, że nie wiedziałem jak się nazywam. Bezpieczniki co prawda wyłączył, ale od innej maszyny.
Bardzo mnie przepraszał za pomyłkę i w ogóle. Powiedział, że to na dzisiaj koniec. Niestety, nie był.
Chciałem wziąć na ramie drabinę, którą ze sobą przyniosłem. Więcej nie pamiętam. Bo K. położył na niej metalową pokrywę od bezpieczników. Te parę kilogramów żeliwa spadło mi na głowę.
Znowu przepraszał za ten mały incydent. A ja przez jakiś czas nawet nie wiedziałem kim jest, ani czego ode mnie chce.
Drugi dzień się zaczął niewiele lepiej. Poznałem nowych kolegów. Byli z „transportu”. Tak to się nazywało. Do ich obowiązków należało min. dostarczanie materiałów na stanowiska pracy, rozładowywanie nowo dostarczonego itp.
Właśnie przyjechał samochód pełen rolek kabli. Spytali mnie czy mógłbym im pomóc. Jako elektryk czułem się nawet w obowiązku pomocy. W końcu to był materiał dla mnie. Tak przynajmniej wtedy myślałem.
Oni mi ten kabel podawali, a ja nosiłem go pod wskazane miejsce. Poza teren zakładu. Byli ze mnie bardzo zadowoleni. Dopiero pod sam koniec się zorientowałem, ze go kradną, a ja im pomagam. Ale samochód był już pusty.
Był też u nas wtedy praktykant. Miałem się nim zająć. Kierownik mnie z nim posłał bym mu pokazał jak się wymienia wyłącznik w pewnej maszynie. Pokazałem.
Ponieważ zapomniałem wziąć z sobą noża i poza tym się spieszyłem, izolację ściągnąłem zębami. Przymocowałem ten wyłącznik do maszyny i zapytałem:
– Potrafiłbyś tak?
– Nie.
– Przecież to bardzo proste.
– Ale nie pod napięciem!
Spojrzałem. Faktycznie – napięcia nie wyłączyłem. 380V.
Minęło pół roku. Byłem sam na warsztacie. Popołudniowa zmiana. Z nudów rzucałem nożem w drewnianą szafę na ubrania. Nagle nóż mi się tak niefortunnie wymsknął, że zamiast w szafę trafiłem w lustro i je pobiłem. Chociaż wcześniej myślałem, że nie jestem przesądny, zmartwiłem się. Siedem lat nieszczęść.
Gdy tak stałem zastanawiając się czy jestem przesądny czy też nie, wszedł kolega. W paru słowach mu wytłumaczyłem w czym tkwi problem. Powiedział:
– Fatum przechodzi na tego kto spojrzy pierwszy w te rozbite kawałki lustra. Postawisz trzy piwa i masz problem z głowy. Ja w nie zajrzę.
Nawet długo się nie zastanawiałem. Cena nie wydawała mi się wygórowana. Postawiłem.
Po tygodniu już nie był tak zadowolony z układu. Powiedział mi wprost, ze się nie opłacało.
Zaczęło się już drugiego dnia wieczorem. Pracował wtedy na pierwszym piętrze. Na parterze miał biuro jego kierownik. Okna z obu pięter wychodziły na zewnątrz i na płynącą w dole rzekę. Było gorąco. Pić się chciało i to bynajmniej nie wody. Ale skąd wziąć forsę gdy kieszenie puste? Pomyślał o kablu elektrycznym. Wkoło leżało pełno 100m. rolek. Tylko jak je wynieść niepostrzeżenie z zakładu?
Pomyślał i wpadł na pomysł. Rzuci teraz na zewnątrz przez okno, zabierze po skończonej pracy. Tak też zamierzał zrobić, lecz nie wszystko poszło po jego myśli.
Jak już o tym wspominałem wieczór był gorący. Kierownikowi też było gorąco. Wychylił się przez okno by złapać trochę więcej świeżego powietrza. I tedy dostał tym spadającym kablem. Uderzenie nie dość, że było mocne to i niespodziewane. Stracił równowagę i wypadł prze nie. Do rzeki. Mało się nie utopił, a kolegę zwolnili dyscyplinarnie. Jednak jego kłopoty nie trwały siedem lat. Wkrótce wpadł pod samochód, który go rozjechał na śmierć.
Wracając do K. Miał niezły patent by uchodzić za pracusia, a ja lenia.
W pocie czoła coś naprawiałem. On stał obok gapiąc się bezmyślnie w okno. Zobaczył nadchodzącego kierownika. Kazał mi szybko wyjść spot maszyny, a sam zajął moje miejsce. Wszedł szef. Spojrzał na mnie z wyrzutem:
– Pomógł byś chociaż trochę. Przecież to już starszy człowiek. Nie wstyd Ci?
W tamtej chwili nie dość, że mi nie było wstyd, ale i bym z chęcią udusił tego biednego, starszego człowieka.
K. poszedł na urlop. Zostałem w zakładzie sam. Myślałem, że sobie trochę od niego odpocznę. Nic z tego.
Popsuła się sterowana numerycznie maszyna. Wziąłem się za jej naprawę myśląc, że się wreszcie wykażę. Sprawa była skomplikowana. Wymagała skupienia i czasu. Kierownik stał nade mną, z niecierpliwości przestępując z nogi na nogę. W końcu powiedział:
– Ściągniemy z urlopu K. Naprawi.
Zaprotestowałem. Uśmiechnąłem się pod nosem na samą myśl, że K. coś mógłby naprawić. Poza tym już kończyłem.
Kierownik jednak po niego zadzwonił. Przyszedł gdy już skończyłem. Lecz i tak cała zasługa jemu przypadła. Kierownik nie krył zadowolenia:
– Wystarczyło żeby przyszedł K. i zaraz wszystko wraca do normy.
Westchnąłem. Dla mnie ta norma była niestety nienormalna.