Janusz Palikot był przedwczoraj u Julii Tymoszenko. I nigdy chyba tak bardzo nie było widać, jakim jest politykiem niszowym i jak sztucznym jest produktem. Sam ujawnił nam swą znikomość, śmieszność i ograniczoność.
Palikot poleciał do Tymoszenko w towarzystwie Guy Verhofstadta i jeszcze jednego eurodeputowanego z frakcji liberałów. Prawdopodobnie wychodził sobie to miejsce obietnicą wstąpienia, po ewentualnie udanych wyborach w 2014 roku, do ich klubu. To, czy tak się stanie, nie ma, co jasne, wiele wspólnego z obietnicami Palikota – oszukał tak wiele osób, że Verhofstadt nie będzie ani pierwszy, ani ostatni, i wcale nie jest mi go żal. Jak się bowiem do domu zaprasza żula, to nie można mieć pretensji, że znikają nam srebrna zastawa.
Ale mimowolną ofiarą stała się też sama Tymoszenko. Kiedy odwiedzał ją Paweł Kowal, jako pierwszy unijny polityk, wszystko było jasne – specjalista od Ukrainy, ceniony europoseł, były wiceminister spraw zagranicznych dużego kraju. Kiedy miesiąc później był u niej Jacek Protasiewicz, też można się było cieszyć – wiceszef PE, szef Delegacji PE ds. kontaktów z Białorusią, poważny gość. Ale jak do jej celi wjechał Palikot, to pozwoliłem sobie na twitterze na frywolny żart, że boję się zapytać z jakim gadżetem wszedł do Julii. Wizyta tego błazna na pewno nie pomoże Tymoszenko, a może nawet jej zaszkodzić, jeśli ktoś życzliwy doniesie Ukraińcom, z jakim pajacem przyszło się jej spotykać i u kogo prosić o pomoc. Miejmy jednak nadzieję, ze ukraińskie służby specjalne są bardziej brutalne, niż inteligentne.
Ale Janusz Palikot zaszkodził także sobie – bo nigdy nie było tak bardzo wyraźnie widać, jakim niepoważnym politykiem jest. W zderzeniu z tym problematem, z całą jasnością ukazał się nam, jako pajac właśnie, gadżeciarz, tandetny performer, chuligan polityczny i trefniś. W obliczu poważnego konfliktu politycznego, z poważnymi konsekwencjami międzynarodowymi, lider Ruchu wypadł w całej swej bladości, sztuczności i śmieszności. Najgorsze zaś było to, jak starał się uniknąć losu błazna udającego króla, jak bardzo zależało mu na tym, by choć raz ktoś go serio potraktował. Jednak wszyscy w Polsce przyjęli jego kijowską wyprawę tak, jak należało ją przyjąć – z zażenowaniem, z pobłażliwością, z ironicznym uśmieszkiem.
Sam Palikot zresztą po powrocie od razu potwierdził, ze tak właśnie należy go traktować – w pewnym wywiadzie powiedział, że wszystko na Ukrainie wygląda inaczej, niż sobie to przedstawiał (może dla kogoś, kto ma taką wiedzę, jak on, rzeczywiście obejrzenie tego w realu przyniosło taki skutek), a politycy ukraińscy wcale nie są tacy prorosyjscy. Na dowód tego drugiego twierdzenia zadenuncjował premiera Azarowa, który – według słów Palikota – przez całą rozmowę przekonywał ich jak bardzo jest antyrosyjski! Proszę sobie wyobrazić, jak zareagowałby ów biedny Azarow, gdyby się dowiedział, że w parę godzin po tym, jak rozstał się z pewnym polskim politykiem, ów polityk publicznie zdradza tego typu szczegóły ich konwersacji. W ten sposób ukraiński premier stał się kolejną ofiarą kijowskiej misji wybitnego geopolityka, Janusza Palikota.
Rzadko się zdarza, by ktoś jedną wizytą zaszkodził tym, z którymi jechał, tym, których odwiedzał, tym, którzy na to pozwolili i wreszcie – samemu sobie. Palikotowi to się udało. Takie są jednak skutki, kiedy mieszczanin udaje szlachcica.