– Zacznę na pozór banalnie, ale nawiązując do Twojej ostatniej książki „Humaniści w sieci Historii”- czym dla Lecha Przychodzkiego jest „humanizm”?
Lech L. Przychodzki: Humanizm? Na pewno nie mierzę go ilością przeczytanych książek, nawet, gdy ktoś powołuje się na „Biblię”, Dantego, Wielką Rewolucję Francuską czy „Dziady” Mickiewicza. Ba, nawet, gdy cytuje A. de Saint-Exupéry’ego, który (całkiem prywatnie) był dla mnie wielkim humanistą. Jeno – dlaczego był? Prawdopodobnie dlatego, iż prócz czytania i pisania pięknych i mądrych książek – potrafił żyć z pasją!
– Czyli „pasja” jest tym słowem–kluczem w humanizmie?
L. L. P.: Na pewno jednym z kilku takich słów. Wojtek Kajtoch ukuł kiedyś termin „myślak”. Humanista musi umieć myśleć. Ale nie schematycznie. Przed schematami nauczania i wyciągania wniosków choćby z naszych własnych doświadczeń przestrzegał prof. Bauman w „Razem osobno”. I jak mniemam sobie, miał rację. Ludzie bez pasji raczej humanistami nie bywają. Pasje bowiem służą nie tylko zaspokojeniu ego – dają łączność, tę prawdziwą, z innymi i zmuszają niejako do współuczestnictwa w życiu owych innych. Społecznicy wszelkiej maści to wszak pasjonaci.
– I to właśnie pasjonatów uczyniłeś bohaterami swej nowej książki…
L. L. P.: Większość z jej bohaterów to twórcy. Nie znam żadnego twórcy dużej miary, który jednocześnie nie traktowałby swej sztuki inaczej, niż jako sposób na życie. Często łączony z innymi pasjami.
– Pytam, bo na kartach książki próbujesz ów humanizm przedstawić z dala od ideologicznych konotacji tego słowa. Co wg Ciebie zyska humanizm, pozbawiony narośli mitologii czy ideologii?
L. L. P.:Polska to dziwny kraj. Kiedyś, po latach, przyjechała tu nasza koleżanka, od lat skrzypaczka jazzowa. Wyjechała do USA mając lat 12, długo tu nie była i jej zasadniczo powtarzalną reakcją na polskie nonsensy było: „Nie rozumiem”. Ona nie szukała tu ani ideologii, ani mitologii. Chciała poznać zwykłe życie i… nie mogła. Jedni albo cierpieli za miliony, drudzy pili na umór, bo „komuna ich skrzywdziła”! Nie lepiej powiedzieć uczciwie: „Piję, bo lubię?”. Takim właśnie zlepkiem absurdalnego, zmitologizowanego cierpiętnictwa z konieczną walką o jakąś ideę jawi się Polska przybyszom. Dżungla symboli, dat, postaci… Nie do przebrnięcia!
Stąd tak ważką postacią wśród bohaterów „Humanistów…” jest profesor Wyrwa. On wszak był i żołnierzem Gór Świętokrzyskich i więźniem UB/NKWD i uciekinierem z Polski, i – wreszcie – uznanym w środowisku emigracji uczonym i publicystą. Prof. Wyrwa jest głębokim patriotą, ale daleko mu do rozpamiętywania. Tak klęsk, jak i zwycięstw. Jego droga, to myślenie o tym, jaką Polskę zafundujemy sobie jutro! Byle na uczciwych zasadach. Imponderabilia nade wszystko. Bez nich „elity” narodu nie są elitami, a naród „ciemnieje” w oczach.
– W latach PRL-u aktywnie udzielałeś się na polu opozycji antykomunistycznej. Na pozór wydawać by się mogło, że tacy właśnie ludzie znajdą swą najlepszą przestrzeń po roku 1989. Dlaczego zatem Lech L. Przychodzki to wciąż ktoś na styku kultury oficjalnej i undergroundu?
L. L. P.: Wracając jeszcze na moment do mitologii… Sam takie mity kiedyś (lata 70. XX w.) współtworzyłem. Wtedy to było praktycznie potrzebne – ruch kontestacyjny „rozdymał” swoje zasługi – fikcyjne i autentyczne – by stworzyć wrażenie siły większej, niż naprawdę nią był. Z jednej strony to działało na aparat bezpieczeństwa, który także naddawał rangi naszym protestom, z drugiej pozwalało szarym Kowalskim uwierzyć, że opór trwa! I zwykli ludzie czuli się nieco lepiej. My też – fajnie być „bohaterem”, tylko… trzeba z tego wyrosnąć! Niektórzy nie wyrośli, jak „Major” czy Skiba. Choć w przypadku Krzyśka potrzeba bycia popularnym przerodziła się w potrzebę medialnego gwiazdorstwa, dla którego zrezygnował właściwie ze wszystkiego, co robił przed 1989 r.
Co zaś tyczy się undergroundu i przestrzeni po 1989 roku – już w 2. czy 3. numerze „Ulicy Wszystkich Świętych” (przełom 89/90) poddawaliśmy w sporą wątpliwość prawdziwość zmian po-okrągłostołowych. Na pewno nabijaliśmy się z Pani Minister Kultury, która by „poznać potrzeby kulturalne Polaków” chciała… ruszyć w teren! Skoro się ma 50 lat i nadal się nie wie, czego ludziom potrzeba, to lepiej w teren nie ruszać!!! Nawet Pani Minister może dostać po pysku. Tortem, na przykład… Przestrzeń obywatelską usiłowaliśmy w latach 1990-1992 ustanawiać, tworząc prywatną prasę. Co szybko okazało się niemożliwe, bo wydawcy dbali głównie o swoje interesy i walka o jakiekolwiek sprawy naprawdę społeczne – ich nie obchodziła. Oni nakładali kaganiec naczelnym, naczelni zespołom… Szansą dla społeczników była Polska Partia Zielonych, ale i tam interesy „wierchuszki” (Bryczkowski i Fura) były sprzeczne. Tylko szeregowi członkowie wierzyli w cel.
– I to się chyba nie zmienia mimo upływu lat, przeżywanych już w „demokracji”…
L. L. P.: „Naczalstwo” załatwiało swoje porachunki sprzed 1989 r. i starało się zwyczajnie ustawić. To, jak nabrano dobrych, poczciwych ludzi w kampanii wyborczej 1991 r., obrzydziło mi nie tylko Zielonych – ale wszelkie partie. Od których trzymam się teraz zdecydowanie jak najdalej.
– Czyli jak rozumiem, cała tajemnica humanizmu Lecha Przychodzkiego to… trzymanie się jak najbliżej CZŁOWIEKA ?
L. L. P.: „Człowiek” to wcale niebrzmi dumnie. Choć powinno! A. de Saint-Exupéry napisał w „Cytadeli” – „Będę walczył o człowieka choćby przeciwko niemu samemu”. Ja aż takich wymagań sobie nie stawiam. Ale jeśli komuś da się pomóc – czemu nie…
– Na przykład biedaszybnikom?
L. L. P.: Gdyby nie media – biedaszybnicy już kilka lat temu zostaliby spacyfikowani przez lokalne władze. Mało skrywana sympatia prasy (a zwłaszcza ekip TV MDR Leipzig czy naszego Polsatu) doprowadziła do tego, iż prezydent Kruczkowski musiał zacząć traktować górników z biedaszybów nie jak przestępców, a jak ludzi, którzy podstawowe prawa obywatelskie jednakposiadają!
Nie da się ukryć, że na samym początku o biedaszybnikach pisała wyłącznie niezależna prasa wolnościowa, dopiero potem odważyły się media mainstreamowe.
– Na czym polega fenomen biedaszybników z Wałbrzycha?
L. L. P.: Na tym, że oni naprawdę są fenomenem. Czymś nieprzekładalnym na warunki nie-polskie. W Berlinie, podczas forum BUKO 29 (2006 r.), Niemcy nie mogli zrozumieć, czemu wałbrzyszanie kopią z narażeniem życia, zarabiając plus minus tyle, co dziewczyny przy kasie w hipermarkecie. Pytanie się powtarzało: „To czemu nie zajmiecie się, panowie, czymś innym?”. Na co Romek Janiszek ze Stowarzyszenia „Biedaszyby” miał gotową odpowiedź: „Czym, staniem za rogiem z cegłówką w ręku i nożem za pazuchą?”. I Niemcy byli zdumieni. Ich rzeczywistość nie zna aż takiej skali bezrobocia. Zresztą szlag mnie trafia na analizowaniezjawiska biedaszybów. Tam trzeba żyć! Co prawda sam aktualnie „analizuję” (książka, mam nadzieję – pisana z Agnieszką Brytan i Romkiem Janiszkiem – kiedyś wyjdzie), ale w tej książce mówią głównie mieszkańcy Wałbrzycha, Boguszowa-Gorc czy Nowej Rudy. My staramy się… milczeć!
– Czyli dochodzimy do punktu dość przewrotnego – szczególnej roli ciszy, czy raczej milczenia w… opisywaniu świata?
L. L. P.: To trochę tak, jak z wielokropkiem u Norwida. Daje do myślenia! Oczywiście „myślakom”, tym, co już i tak myślą. Ale też – potrafią współ-odczuwać. Sam rozum tworzy jedynie technikę. Chwile milczenia – autora, bohaterów i czytelnika – to czas na dojście do sedna. Jak w zen. Ale wszak jestem taoistą, a zen ma początek w tao (śmiech).
– A czego najbardziej się obawiasz?
L. L. P.: Czego się obawiam? Najbardziej ze wszystkiego – głupoty! Zwłaszcza głupoty tych, którzy z racji piastowanych (z partyjnego klucza, nie na zasadzie selekcji pozytywnej) stanowisk, potrafią nam każdego dnia „umilić” życie. Toteż staram się być między ludźmi, różnymi – jedni mają profesorskie tytuły, inni zawodówki – ale jednoczy ich wewnętrzna dobroć, która daje siłę. To promieniuje – pozwala innym żyć nieco lżej.
– A co najbardziej napawa Cię nadzieją?
L. L. P.:Przede wszystkim to, iż wbrew opinii znajomych „myślaków” (mojej własnej niekiedy też), wciąż spotykam ludzi nie tylko głęboko mądrych, ale też głęboko dobrych. I niekoniecznie są to ludzie w wieku podeszłym. Niekiedy – całkiem młodzi. W nich nadzieja. A prawdziwe elity zawsze były… elitarne, czyli nieliczne. Ważne, by były!
– To dobra pointa! Dziękuję za rozmowę.
L. L. P.: Takoż ukłon w pas, czapką do ziemi… Lubelskiej! (śmiech)
Na zdjęciu: czeski anty-atomista Pavel Vlček (z prawej) oraz dwu wybitnych reportażystów: czeski (Antonín Pelíšek – w środku) i polski (Lech L. Przychodzki – z lewej)
Rozmawiał: Marek Gajda
www.bezjarzmowie.info.ke
Mieszkam w Krakowie. Jestem redaktorem Interia 360 i staram się pomagać chorym. Piszę tu "gościnnie" ze względu na sentyment, ale też mam tu jednego z Przyjaciół, którym jest nikt inny, jak Tomek Parol. DO jest moją pasją, ale też motywacją, ktrej nie będę ujawniać. Należę do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich z racji j/w. Pasję łączę z dziennikarstwem.