Witkiewicz, czy Mackiewicz?
29/03/2012
412 Wyświetlenia
0 Komentarze
19 minut czytania
Niejaki „nikander” twierdzi, że Stanisław Ignacy Witkiewicz utrzymywał, iż Polska to kraj, w którym na aplauz może liczyć jedynie „stado błaznów i cyrkowych hecarzy”.
Wszystko to być może, bo Stanisław Ignacy Witkiewicz cieszył się w Polsce sporym zainteresowaniem, przynajmniej w pewnych kręgach – głównie jednak dla swojej ekstrawagancji. „Ciekawe kto to mógł być? – pytał Antoniego Słonimskiego Antoni Sobański – Pan o cienkich nóżkach, sporym brzuszku i pięknej głowie, który w łaźni śpiewał kobiecym głosem angielskie piosenki?” Nie tylko zresztą piosenki. Jednym z wyczynów Witkacego była pierwsza próba wprowadzenia filmu mówionego. Podówczas w Polsce, a w każdym razie – w Zakopanem były tylko kina nieme, w których za parawanem przygrywała na fortepianie jakaś pani. Pewnego razu Słonimski z Augustem Zamoyskim i Witkacym poszli do takiego kina. Witkacy objął rolę kobiecą i zaczął piskliwym głosem wykrzykiwać: „Ryszardzie, czy stłamsisz mnie i porzucisz z dzieckiem? – Nigdy – odpowiedział mu głębokim basem Słonimski – nie porzucę cię, dopóki nie zgnije najdrobniejszy korzonek mego drzewa ginekologicznego!” – I tak dalej. Wreszcie zdenerwowana pianistka wyszła zza parawanu i oświadczyła: albo ci panowie – albo ja. Seans przerwano, wezwano policję, a wtedy Witkacy postawił sprawę na gruncie towarzyskim. – Pan się nam nie przedstawił! – powiedział do policjanta. Ten stuknął obcasami i oznajmił , że nazywa się Pieniążek. Witkacy mruknął: „Witkiewicz”, August Zamoyski – „Zamoyski”, zaś Słonimski, którego relację tu przytaczam – żeby nie obniżać poziomu przedstawił się jako „Sienkiewicz”. Policjant był zgorszony i zasmucony: „to panowie mają u nas własne ulice, a nie potrafią zachować się w bioskopie?!” Warto jednak podkreslić, że popularność Witkiewicza ufundowana była na jego ogromnej ekstrawagancji. Ale ekstrawagancja wyklucza stadność, tymczasem „nikander” przypisuje Witkiewiczowi pogląd, że w Polsce na aplauz może liczyć jedynie „stado” błaznów. Czy aby na pewno zrozumiał Witkacego, czy może tylko przypisał mu produkt fermentacji własnego umysłu? Zresztą Stanisław Cat-Mackiewicz prezentuje opinię zupełnie odmienną od przedstawionej przez „nikandra” opinii Witkiewicza. Mackiewicz twierdzi, że w Polsce najbardziej szanowany, żeby nie powiedzieć – uwielbiany, jest patetyczny dureń. Myślę, że na poparcie tej opinii można by przytoczyć jeszcze więcej przykładów, niż na poparcie opinii Witkiewicza. Nie będę przytaczał nazwisk, bo jeden proces sądowy na razie mi wystarczy – zresztą każdy może znaleźć wymowne przykłady na własną rękę. „Nikander” podparł się opinią Witkiewicza, żeby zachęcić czytelników do głosowania na listę kabotynów, na której podarował mi łaskawie drugie miejsce. Oczywiście jestem mu bardzo wdzięczny bo jak to mawia się w naszym fachu – dobrze, czy źle, byle z nazwiskiem – chyba, że ktoś swego nazwiska się wstydzi i jak „nikander” – ukrywa za pseudonimem. Na pewno ma uzasadnione ku temu powody, więc nie ma innej rady, jak ten wstyd uszanować.
Kto ma rację – Witkiewicz, czy Mackiewicz? W jaki sposób można to sprawdzić? Testem popularności wydają się wybory parlamentarne – zatem prześledźmy ich wyniki. W pierwszych wolnych wyborach w roku 1991 Unia Polityki Realnej, z której kandydowałem, wprowadziła do Sejmu zaledwie 3 posłów, wśród których ja akurat się nie znalazłem. W wyborach w roku 1993 – nie wprowadziła ani jednego. W roku 1997 sukces odniosła Akcja Wyborcza „Solidarność” i Unia Wolności, które utworzyły koalicję. W roku 2001 – ponad 40 proc. głosów uzyskał SLD, w roku 2005 wybory wygrało Prawo i Sprawiedliwość przed Platformą Obywatelską, a w roku 2007 – Platforma Obywatelska przed PiS-em. W roku 2011 znowu wygrała PO przed PiS-em i Ruchem Palikota. Już ten pobieżny przegląd pokazuje, że Witkiewicz chyba nie miał racji, zwłaszcza w kontekście sporządzonej przez „nikandra” listy kabotynów. Wprawdzie ostatni sukces Ruchu Palikota wskazywałby, że coś się w tym kierunku zmienia, ale jedna jaskółka nie czyni jeszcze wiosny. Już prędzej można by przyznać rację Mackiewiczowi tym bardziej, że i bieg wydarzeń też wskazywałby raczej na preferowanie przez nasze społeczeństwo lubiących patos durniów. Ale może być również i tak, że racji może nie mieć ani jeden, ani drugi. Podczas promocji książki kolegi Krzysztofa Czabańskiego o ruskiej agenturze w Polsce zabrałem głos i dziękując autorowi za dzieło wyraziłem nadzieję, że na tym nie poprzestanie i obdarzy nas kolejną książką – tym razem o agenturze amerykańskiej w strukturach naszego państwa – bo chyba jest o czym pisać – a ponieważ organizatorzy nalegali, by każde wystąpienie kończyć pytaniem, zapytałem, czy w ogóle możliwe jest bycie u nas skutecznym politykiem nie będąc niczyim agentem. Na to porwał się jak oparzony pan red. Lis oświadczając, że moje pytanie jest nietaktowne, ponieważ na sali siedzi Jarosław Kaczyński. Odparłem, że moje pytanie byłoby nietaktowne, gdyby Jarosław Kaczyński był politykiem skutecznym, ale, jak widzimy, tak nie jest – co skądinąd dobrze o nim świadczy. Myślę, że podążając tym tropem doszlibyśmy do znacznie lepszych rezultatów poznawczych, niż ekscytując się zaproponowaną przez „nikandra” listą kabotynów. Zresztą widać, że prawie nikt się nią nie ekscytuje, bo zapewne wszyscy rozumieją, że w ten żałosno-nieudolny sposób jej pomysłodawca chciał tylko dokuczyć Korwinowi-Mikke i mnie za poglądy i argumentację, które go złoszczą, ale z którymi chyba nie bardzo może dać sobie rady. Ale „daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia” – bo takie bezsilne złorzeczenia to raczej powód do satysfakcji.
Znacznie większe namiętności rozbudził felieton poprzedni – o antysemityzmie i sprawiedliwości społecznej. Jeden z Czytelników napisał mi nawet list z prośbą, bym przedstawił swój pogląd na podkreślaną w nauce społecznej Kościoła, przynajmniej przez niektórych autorów, zasadę powszechnego przeznaczenia dóbr w konfrontacji z głoszoną przez mnie zasadą nieingerencji władzy publicznej we własność prywatną. Z przyjemnością to czynie nie tylko ze względu na zbliżające się Święta Wielkanocne, ale również dlatego, że i na tym tle pojawilo się sporo nieporozumień, wynikających z interpretowania zasady powszechnego przenaczenia dóbr na sposób socjalistyczny, żeby nie powiedzieć – bolszewicki.
Zasada ta głosi, że Pan Bóg stworzył świat dla wszystkich, a nie tylko dla bogatych, czy urodzonych w latach parzystych, więc każdy człowiek ma prawo korzystania ze stworzonego przez Boga świata. To oczywiście prawda – ale musimy wziąć pod uwagę tzw. rzadkość, to znaczy – okoliczność, że podaż dóbr jest mniejsza od kierowanej pod ich adresem ludzkiej pożądliwości, a w związku z tym musimy zastanowić się, na jakiej właściwie zasadzie ludzie mają swoje prawo do korzystania ze świata realizować – żeby przy tym nie tylko nawzajem się nie stratowali, ale również – żeby nie podeptali „dóbr”. Możliwe są dwa sposoby. Pierwszy – że nawet kiedy własność pozostaje prywatna – to władza publiczna powinna przychody z własności przejmować, a następnie rozdzielać między potrzebujących – według potrzeb. Słabym punktem tej metody jest brak motywacji do wydajnej pracy; dlaczego mam się starać, dlaczego mam wypruwać sobie żyły, skoro władza publiczna tak czy owak zabierze mi wszystko co wypracowałem i w najlepszym razie odda tylko tyle, ile wypadnie na mnie ze średniej arytmetycznej? Żyją jeszcze ludzie pamiętający desperackie próby stworzenia namiastki kategorii zysku np. w postaci tzw. „systemu bodźców materialnego zainteresowania”, opracowanego w schyłkowym okresie Gomułki przez Bolesława Jaszczuka – co nawiasem mówiąc skończyło się rozruchami i masakrą w grudniu 1970 roku. Dlatego też przy tej metodzie własność prywatna nieuchronnie ewoluuje do postaci tzw. nudum ius, czyli nagiego prawa, z którego wypłukana została wszelka treść w postaci decyzji co do sposobu jej wykorzystania i wykorzystania płynących z niej pożytków. W konsekwencji zarządzanie gospodarką przechodzi w ręce urzędników – co wydaje się rozwiazaniem absurdalnym już na pierwszy rzut oka. Cóż bowiem umieją urzędnicy, jaką opanowali sztukę? Tylko jedną: sztukę wyszukiwania posad z którymi wiążą się wysokie dochody, ale bez jakiejkolwiek odpowiedzialności. Powierzanie akurat takim ludziom zarządzania gospodarką wydaje się najbardziej karygodną lekkomyślnościa tym bardziej, że w takiej sytuacji konsekwencje błędnych decyzji nie obciążają tego, kto je podejmuje, tylko podatników. To zaś zachęca do marnotrawstwa i lekkomyślności, ktorej dowody mamy chociażby w postaci kosztownych stadionów i innych wynalazków tytanów myśli. Ale te mankamenty wielu ludzi nie zniechęcają; jednych dlatego, że liczą na dobry fart, że to oni się obłowią kosztem innych – a innych dlatego, ponieważ myślą, że trzeba te nonsensy znosić w imię altruizmu. Ponieważ stopień znajomości społecznej nauki społecznej Kościoła jest u nas, powiedzmy sobie, dość powierzchowny, a poza tym jej tłumaczeniem maluczkim zajmują się często ludzie wierzący może nie tyle w Boga, co w socjalizm, to ta socjalistyczna interpretacja zasady powszechnego przeznaczenia dóbr jest dość rozpowszechniona. Pamiętam, jak pewnej niedzieli w mojej dawnej parafii na Czerniakowie odbywało się 40-godzinne nabożeństwo, w ramach którego ksiądz wygłaszał opinie na różne tematy, ubierając je w formę modlitwy. Między innymi prosił Pana Jezusa, by sprawił, aby powszechny udział we własności był proporcjonalny do jej rozmiarów. Im większa własność, tym więcej na użytek wspólny. Po nabożeństwie w rozmowie z księdzem wyraziłem nadzieję, że Pan Jezus jednak nie wysłucha takich bolszewickich modlitw – a na jego zgorszone zdziwienie wyjaśniłem, że skoro większa konfiskata jest dobra, to jeszcze większa – jeszcze lepsza. Najlepsza byłaby zatem stuprocentowa – no a to jest program bolszewicki.
Ale jest również wolnorynkowa interpretacja tej słusznej zasady. Najlepiej wyraził ją Jerzy Gilder w książce „Bogactwo i ubóstwo”, która była ulubioną lekturą Ronalda Reagana, a którą wydaliśmy w podziemu w latach 80-tych. Gilder poswiada, że zasada powszechnego przeznaczenia dóbr realizuje się nie poprzez państwową dystrybucję, tylko wtedy, gdy właściciel inwestuje. Inwestując, kosztem swojego majątku składa innym ludziom dar; na przykład – zakłada sklep w miejscu, gdzie dotąd sklepu nie było, albo buduje fabrykę wichajstrów. Wcale nie ma gwarancji zysku, nie ma nawet gwarancji zwrotu nakładów. Kiedy ma nadzieję zysku? W warunkach gospodarki rynkowej tylko wtedy, gdy trafnie odgadł potrzeby tych innych ludzi, tzn. kiedy do sklepu sprowadzi towary rzeczywiście tym ludziom potrzebne i kiedy wichajstry będą odpowiadały gustom konsumentów. W warunkach gospodarki reglamentowanej byłby w sytuacji korzystniejszej – bo poprzez zmowę z urzędnikami na szkodę konsumentów, może zmusić ich do kupowania w swoim sklepie po cenach dyktowanych – ponieważ władza może nakazać likwidację wszytkich innych sklepów w okolicy – albo wprowadzając zakaz importu wichajstrów zagranicznych lub zaporowe cła – zmusić wszystkich do kupowania wichajstrów produkowanych w tej konkretnej fabryce. Zatem o ile wolny rynek jest korzystny dla konsumentów, o tyle jest mniej korzystny dla inwestorów. Dlatego inwestorzy, którzy na rynku już się usadowili, często skłonni są politycznie popierać zwolenników reglamentacji. W gospodarce wolnorynkowej inwestujący właściciel może być wynagrodzony zyskiem jeśli trafnie odgadł potrzeby konsumentów. Jeśli nietrafnie – i na przykład produkował chleb z cementu, to nie tylko nie osiągnie zysku, ale straci to, co zainwestował. A co to znaczy, że trafnie odgadł potrzeby konsumentów? Ano to, że ze swojej własności zrobił taki użytek, iż zasada powszechnego przeznaczenia dóbr została zrealizowana – bo każdy konsument mógł wejść w posiadanie jakiegoś dobra.
Jak się okazuje, można zrealizować podkreślaną w nauce społecznej Kościoła zasadę powszechnego przeznaczenia dóbr bez uciekania się do metod bolszewickich, albo prowadzących do bolszewickich konsekwencji. Wbrew zatem opiniom ludzi, którzy swoje urojenia traktują jako jedynie słuszne prawdy wiary katolickiej i ośmielają się odmawiać inaczej myślącym prawa do uczestnictwa w Kościele, nie ma żadnej sprzeczności między nauką społeczną Kościoła, a wolnym rynkiem. Taka sprzeczność i obawiam się, że chyba nieusuwalna, jest między społeczną nauką Kościoła a pychą. Pycha bowiem, to po prostu inna nazwa głupoty i nie bez powodu właśnie Kosciół katolicki umieścił ją na pierwszym miejscu wsród grzechów głównych.
Stanisław Michalkiewicz