„Nad zalewem straszy” – informowały podczas wyborów samorządowych 2006 roku banery Platformy Obywatelskiej, wykipiwające „prawicowego” prezydenta Pruszkowskiego.
Pod rządami pana Żuka, a przed nim prezydenta Wasilewskiego (obaj PO) żyjemy już czas jakiś i chyba niewiele się w tym względzie zmieniło. Zalew Zemborzycki to nadal nie najczyściejszy rejon Lublina, podobnie jak okolice dworców (zwłaszcza Głównego PKS), pętli autobusowych etc., etc.
Niedawno wróciłem z podróży na Śląsk i do Małopolski. Kilka spostrzeżeń, czy raczej porównań, nasuwa się na pierwszy rzut oka.
Po pierwsze stajemy się ogólnopolskim skansenem młodzieńców, ogolonych na łyso, paradujących przez ¾ roku w krótkich spodenkach (teraz na szczęście nie próbują, zima zbyt ostra i dla mało pojemnych mózgów) i posługujących się językiem już tylko podobnym do polszczyzny. Dominacji podobnych indywiduów poza Kozim Grodem nie zaobserwowałem już nigdzie. Nawet na Górnym Śląsku, gdzie jeszcze 2-3 lata temu taki widok był codziennością.
Młodzież w ukraińskich dresach ma po prostu szansę na zakup podobnego ubrania na bazarach. Kosztuje to niedrogo i umożliwia poczucie grupowej solidarności – większość nastolatków chodzi ubrana tak samo. Trochę to przypomina „ludowe” Chiny z epoki Przewodniczącego Mao, ale skoro uczniowie i studenci czują się dobrze w roli elementu większej, biernej masy – to nasza raczkująca demokracja może czuć się uprawomocnioną.
Podobnie z odtwarzaczami MP3. Pojazdy komunikacji publicznej i ulice Lublina pełne są wciąż owych „indywidualistów”, którzy chronią się przed trudną rzeczywistością przy pomocy prymitywnej, „łupanej” muzyki. W dodatku zmuszając innych do jej tolerowania, bo mają zwyczaj słuchać głośno.
A w takim autobusie linii 820, z Tarnowskich Gór pod katowicki Empik tak młodzi jak starzy… czytają. Nie mass-medialne gazety, tylko książki! Różne, co prawda, ale jednak. I dotyczy to nie tylko braci studenckiej – a szerokiej gamy społecznej, od górników przez inżynierów po ekspedientki hipermarketów.
Niestety, „wrzeszczane” rozmowy przez telefony komórkowe przynależą już całemu obszarowi Polski. Gorzej, iż doprawdy nie interesuje mnie, jaką zupę gotuje właśnie pani Józia na podstawie dyktowanego telefonicznie przepisu ani też, kto podpadł na budowie groźnie wyglądającemu i zdrowo podpitemu panu Gienkowi. Ileż w tym konkretnych nazwisk, adresów i – niestety – przekleństw.
Samo „miasto Lublin” straszy wybitymi szybami przystanków MPK, bazgrołami na murach (pokolenie ideowych twórców graffiti wydoroślało, ich następcy „uwieczniają” bez polotu swój pobyt w jakimś miejscu zaledwie mało artystycznymi podpisami – tagami), wypluwaną na chodniki gumą do żucia czy korkami samochodowymi, które w godzinach szczytu powodują, iż (przynajmniej w okolicach Centrum) lepiej i szybciej chodzi się piechotą.
To, co udaje na Podzamczu dworzec PKS, woła o szybką zmianę całej koncepcji terenu. Byle nie na kolejne „galerie” i supermarkety. Jest ich już wystarczająco dużo nad Bystrzycą i wbrew zachodnim zasadom wcale nie na obrzeżach miasta. Swoimi rozmiarami (plus place parkingowe) rozrywają i tak sztuczną tkankę przestrzeni blokowisk LSM-u czy Czechowa. Chyba też już tylko w Lublinie młodzi ludzie zbierają się w okolicach hipermarketów, by pokrzyczeć, pokląć – słowem zademonstrować swoją obecność. Nic to, że głupio i po chamsku.
Reszta kraju przestała traktować okolice wejść do wielkich sklepów jako miejsca spotkań. Owszem, starsi rozmawiają niekiedy na ławkach wewnątrz magazynów handlowych, które w myśl liberalnych założeń mają się stać w przestrzeni miejskiej ersatzemhelleńskiej agory, ale nic poza tym.
Spytał mnie niedawno kolega, pracujący w Brukseli jako rzecznik prasowy jednej z agend Unii Europejskiej: „Dlaczego o Lublinie w ogóle się nie słyszy? Takie Kielce, a zwłaszcza Rzeszów, wciąż są obecne w świadomości unijnych urzędników. Wysyłają granty, organizują wymiany, potrafią „sprzedać” walory turystyki i przemysłu”. Lublin przemysłu się pozbył, turystów zachęcić nie umie. Wyższe uczelnie, których niby bez liku, nie mają większego wpływu na życie miasta i regionu. To akurat widać gołym okiem.
Daleki jestem od formułowania diagnoz. Być może w grę wchodzi brak zakorzenienia tak pracowników naukowo-dydaktycznych, jak władz. Być może specyficzna, oparta na samozadowoleniu, optyka władz patrzenia na rangę ośrodka i jego mieszkańców.
Wystarczy sięgnąć do Wikipedii, która nie zawsze pretenduje do naukowej dokładności, ale też znana jest z obiektywizmu ocen. W dziale Ludzie związani z Lublinem brak przecież wielu postaci, uznawanych przez lokalny establishmentza sztandarowe. Redaktorzy Wikipedii przybliżają za to tych, o których w Lublinie zapomniano lub o jakich… nigdy nie słyszano.
Rzecz w odbiorze – owa internetowa encyklopedia zamieszcza tylko hasła nośne i znaczące. W Polsce. Lubelski punkt widzenia nikogo tam nie interesuje.
I chyba dobrze, bo jak widać wartości potrafią bronić się same. A bez nich żaden samorząd, żadne mniej lub bardziej obywatelskie społeczeństwo nie zbuduje niczego na trwałe. Miastu nad Bystrzycą wciąż brak wizji całościowego rozwoju. Wymiana nawierzchni ulic (w dodatku przy zastosowaniu miernej jakości asfaltu) rezygnacji z perspektywicznego myślenia zastąpić nie może.
Dla bezjarzmowie: Andrzej Filus
http://www.bezjarzmowie.info.ke/test/?p=3315
Mieszkam w Krakowie. Jestem redaktorem Interia 360 i staram się pomagać chorym. Piszę tu "gościnnie" ze względu na sentyment, ale też mam tu jednego z Przyjaciół, którym jest nikt inny, jak Tomek Parol. DO jest moją pasją, ale też motywacją, ktrej nie będę ujawniać. Należę do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich z racji j/w. Pasję łączę z dziennikarstwem.