O idolach prawicowych i idolach młodzieżowych
02/03/2011
428 Wyświetlenia
0 Komentarze
13 minut czytania
Nie wiem skąd to się bierze, ale mam w sobie głębokie pokłady niewiary w człowieka. Nie ma to postaci jakiś mglistych przeczuć, myśli pojawiających się nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd zmierzających, zawsze wybucha w mojej głowie jako pewność niczym nie zachwiana. Mocne przekonanie, że oto ten pan czy ta pani nie powinni zajmować piastowanych przez siebie stanowisk, bo mają coś do ukrycia lub po prostu kłamią. Często przekonanie to pojawia się w wyniku tak zwanych okoliczności zewnętrznych, ale nie zawsze. Równie często nie potrafię tych swoich pewności niczym umotywować. Tak się nieszczęśliwie w życiu moim składa, że nie mogę nigdy związać się na dobre i złe z jakimś układem koleżeńsko biznesowym, który dawałby mi oparcie i pewność, […]
Nie wiem skąd to się bierze, ale mam w sobie głębokie pokłady niewiary w człowieka. Nie ma to postaci jakiś mglistych przeczuć, myśli pojawiających się nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd zmierzających, zawsze wybucha w mojej głowie jako pewność niczym nie zachwiana. Mocne przekonanie, że oto ten pan czy ta pani nie powinni zajmować piastowanych przez siebie stanowisk, bo mają coś do ukrycia lub po prostu kłamią. Często przekonanie to pojawia się w wyniku tak zwanych okoliczności zewnętrznych, ale nie zawsze. Równie często nie potrafię tych swoich pewności niczym umotywować.
Tak się nieszczęśliwie w życiu moim składa, że nie mogę nigdy związać się na dobre i złe z jakimś układem koleżeńsko biznesowym, który dawałby mi oparcie i pewność, że czynię właściwie, a nawet jakby nie to chłopaki mi pomogą. Nie mając tej pewności muszę robić rzeczy inne, które są jakimś tam zastępnikiem. A to dom przenieść, żeby mieć gdzie mieszkać, a to książki wydawać, a to bloga prowadzić i pisać gdzie się da. Nie jest to życie łatwe, ale ma jedną niezaprzeczalną zaletę – jest nią całkowita i absolutna wolność wypowiadanych myśli. Przez owo zgubne przyzwyczajenie jak sądzę nie mogę właśnie nawiązać opisanych w początku tego akapitu relacji. Bywa ta moja przypadłość czasem określana jako chamstwo, ale częściej słyszę brawa. Kiedy swego czasu wyrzucano mnie z roboty za weredyczne usposobienie właśnie, które sprowadziło się wówczas do tego iż na uwagi naczelnej dotyczące mojego tekstu odrzekłem iż nie mogę ich nanieść na kolumnę albowiem pochodzą z języka, którego nie znam, wpisano mi w dyscyplinarkę frazę; za chamski i arogancki stosunek wobec przełożonych. I bądź tu człowieku uprzejmy.
Tak to się w moim życiu właśnie plecie. Kiedy widzę kogoś, kto czyni coś absolutnie nie licującego z deklarowanymi aspiracjami i celami szczytnymi natychmiast wskazuję punkt ów palcem i wygłaszam kilka uwag. Nie specjalnie wyszukanych, żeby była jasność. Dawno temu, jako bardzo młody człowiek, jeszcze student, pracowałem w archiwum prasowym dziennika „Życie”, myślałem już wtedy o pisaniu, ale widząc dokładnie w jaki sposób traktuje się tam dziennikarzy nie związanych z układami koleżeńsko biznesowymi nie zdradzałem tych swoich chętek. Miałem także w pamięci wiedzę dotyczącą dobrych pomysłów, brzmi ona – jeśli masz dobry pomysł, ukryj go i czekaj aż będziesz mógł sam tę ideę zrealizować. Pracowałem więc w archiwum prasowym przy wycinkach. W pomieszczeniu, gdzie siedzieliśmy były schody, a pod nimi zgromadzono całe stosy pism sportowych ukazujących się w Ameryce Południowej. Otworzyłem kiedyś na chybił trafił jedno z takich pism. Gdzieś w środku znajdowały się kolumny z nazwiskami piłkarzy, rzędy drobniutkich literek bez jednego zdjęcia. Niektóre nazwiska były pogrupowane w tabelkach. Każda z tych mikroskopijnych linijek była podkreślona kolorowym ołówkiem, niektóre niebieskim, a inne czerwonym. Wziąłem inne pismo – to samo, wziąłem kolejne – to samo. Wyciągnąłem na chybił trafił kilka ze środka olbrzymiego stosu – tam także były podkreślone nazwiska. Sięgnąłem na sam spód pryzmy południowoamerykańskich magazynów piłkarskich – tam też były podkreślone dwoma kolorami nazwiska. Jak się później okazało podkreśleń tych w znanych tylko sobie celach, dokonał ówczesny naczelny dziennika „Życie” Tomasz Wołek. Pan ów uchodził w tamtych czasach za „wielką nadzieję białych” człowieka, który zatrzyma „Gazetę Wyborczą” i stworzy wokół siebie prawicowy ruch konserwatystów, czy jakąś inną podobnie nazwaną bzdurę, którą będą emocjonować się frustraci. Myślę, że byłem wtedy jedną z nielicznych osób mających świadomość, kim naprawdę jest Tomasz Wołek i jakie chętki mieszkają w jego głowie. Wszystko przez te magazyny piłkarskie. Po redakcji snuli się wtedy tacy ludzie jak Bronisław Wildstein i inni, znani dziś i wielcy, robili oni wrażenie istot świadomych tego co się dookoła dzieje, a mimo to wierzyli temu Wołkowi i uważali go za kogoś kto ma potrzebne kwalifikacje do tego by stać na czele koncernu medialnego. Jak to się skończyło nie muszę tłumaczyć. Od tamtych trudnych dla mnie dni ufam tylko własnym zmysłom i własnemu rozsądkowi. Jak mam jakieś wątpliwości – bo któż ich nie ma – to dzwonię wtedy do Pradziadka.
Tego rodzaju przygody spotykały mnie również wcześniej. W jeszcze młodszej młodości i w dzieciństwie. Jako jeden z nielicznych w gronie kolegów nie przeżywałem żadnej fascynacji muzycznej. Nie interesowały mnie zespoły i wykonawcy muzyki młodzieżowej, przez co zyskałem opinię dziwaka. Miało to swoje dobre strony, moja mama prenumerowała bardzo dużo gazet, w których były tak zwane plakaty czyli zdjęcia wielkoformatowe tych wszystkich szarpidrutów i brudasów. Wymieniałem je na różne potrzebne mi rzeczy, na książki na przykład, a ludzie którzy oczadziali wtedy w związku z tą muzyką i tymi zespołami proponowali mi transakcje sami, byle tylko mieć na słomiance nad łóżkiem przyczepionego jakiegoś Piekarczyka czy innego fajansiarza.
Najciekawsze z mojego punktu widzenia było to, że zdjęcia zespołów, znajdowały się nie tylko w tak zwanych gazetach młodzieżowych, tam – rzekłbym było ich wręcz najmniej – pomijając tygodnik „Razem”. Najwięcej plakatów znajdowało się w pismach takich jak „Nowa wieś”, „Zarzewie”, „Zielony Sztandar”. Było to oczywiste korzystanie z koniunktury nakręconej przez „nie wiadomo kogo”. Nie miałem wtedy pojęcia o tym kto tak naprawdę rządzi naszym krajem i jakie ma plany wobec obywateli, słyszałem coś o jakiejś partii i komunistach, ale cóż to znaczyło wobec przygód Pana Samochodzika, którymi się wtedy emocjonowałem. Po prostu nic. Wydawało mi się jednak podejrzane, że takie „nowoczesne” i „świetne” zespoły pokazują się w tak „wieśniackich” gazetach jak „Zielony sztandar’. Nie zajmowałem się więc tymi sprawami. Nie znaczy to jednak, że nie dawałem się nabierać systemowi, wsiąkłem przecież całkowicie w tygodnik „Na przełaj”, który sprzedawał miast plakatów prawdziwe i szczere emocje młodych ludzi. To mi się podobało przez długi czas. Wróćmy jednak do muzyki. Pewność co do roli jaką zespoły młodzieżowe miały odegrać w kulturze polskiej zyskałem w chwili gdy dowiedziałem się, że w stanie wojennym odbyły się dwa jedynie festiwale w kraju – Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze i ten w Jarocinie. Było to dość późno, ale jak to mówią – lepiej późno niż wcale.
Sprawą najbardziej frapującą w tych całych zespołach było to w jaki sposób oceniali owe formacje towarzysze partyjni. Otóż oni przeważnie milczeli lub wzorem starych ciotek widzących pierwszy raz miniówkę na tyłku siostrzenicy robili wielkie oczy i żegnali się Krzyżem Świętym. Było to zwykle znakomicie zagrane, podobnie jak znakomicie odgrywali swoją sympatię dla młodzieży i jej spraw towarzysze młodsi skupieni wokół organizacji harcerskiej na przykład. Ci mogli się nawet w swojej fascynacji młodzieżą posunąć do tego iż pili razem z tą młodzieżą alkohol i proponowali jej bez krępachy stosunki płciowe. Ważne jest w tym wszystkim to, że nie było oficjalnej akceptacji dla zespołów i obsceny oraz chamstwa przez nie lansowanego, ale nie było także zakazu. Zespoły grały same z siebie dając ludziom młodym poczucie, że są wolni jak taczanka na stepie. I tak trwało to złudzenie do momentu wręczenia karty poborowej.
Słowo „promocja” pojawiło się dużo później, w czasach kiedy towarzysze partyjni byli już na Karaibach, lub w najgorszym razie na Majorce.
Co się zmieniło dzisiaj w tej sprawie? Oto w opublikowanym przez Agnieszkę Romaszewską w salonie24 tekście mamy opis zjawiska dość kuriozalnego. Zespół o trywialnej nazwie „Gówno” nie dostał dotacji z budżetu miasta Białystok na swój koncert. Zespół jest garażowy i „niezależny”, żeby była jasność. W obronie tegoż zespołu „Gówno” stanął – jakaż niespodzianka – dziennikarz lokalnego dodatku Gazety Wyborczej. Władze miasta – jak rozumiem – mają obowiązek wspomagać finansowo undergroundowe formacje, bo jak nie, to przyjdą dziennikarze i zrobią z nimi porządek? O to chodzi? Tego kochani nie wymyślili by nawet towarzysze z KC, nawet Albin Siwak by na to nie wpadł. Cóż ja mogę rzec w tym momencie? Najlepiej przypomnę słowa znanej piosenki – niech żyje wolność, wolność i swoboda, niech żyje zabawa i dziewczyna młoda!!!!! Niech żyje wolność, wolność i swoboda, niech żyje zabawa i dziewczyna młoda!!!!