W mroźny zimowy poranek wołyńską kolonię Parośla opanowuje sotnia banderowców pod dowództwem Hryhorija Perehijniaka ps. "Dowbeszka-Korobka". Sotnia prowadzi ze sobą sześciu jeńców – Kozaków w służbie niemieckiej ujętych poprzedniego dnia podczas potyczki w pobliskim miasteczku Włodzimierzec. W potyczce zabito jednego Niemca i trzech Kozaków.

Mieszkańcy Parośli nie stawiają oporu – w kolonii nie ma bazy samoobrony, zresztą wówczas jeszcze ich nie organizowano. Przybysze udają partyzantów sowieckich, jednak czynią to tak nieudolnie, że tylko wzbudzają podejrzenia Polaków. "Sowieci" rozchodzą się po domach, żądają ugotowania sobie obiadu. Nikt nie odmawia – partyzanci budzą grozę swoim uzbrojeniem, w tym siekierami i nożami zatkniętymi za pasy. Mieszkańcom nie wolno wyjść z domu bez asysty wartownika.

Tuż przed obiadem napastnicy rozprawiają się z Kozakami więzionymi w domu rodziny Kołodyńskich. Z relacji Witolda Kołodyńskiego: W tym czasie dowódca (…) poszedł do sypialni, do Kozaków. Po chwili wyprowadzili jednego Kozaka kierując się do pokoju dużego. Słychać było odgłosy rąbania i nieludzkie jęki. Po kilku minutach szedł następny Kozak, a my słyszeliśmy podobne do poprzednich jęki i odgłosy. Tak było aż do ostatniego Kozaka (…)

Po rozprawie z Kozakami napastnicy zasiadają do obiadu. Dochodziły nas śmiechy, rozmowy, jedzenie – relacjonuje W.Kołodyński.

Po obiedzie, około godziny 15 do sypialni wszedł dowódca z miną bardzo zadowoloną, za nim kilku bandytów rozebranych do koszul, roześmianych. Dowódca powiedział nam: "Musicie się położyć, my was powiążemy, żeby Niemcy was nie skrzywdzili za przetrzymywanie i karmienie partyzantów".

Do Polaków trafia ta argumentacja. Niemcy nie wyciągali konsekwencji wobec "zabezpieczonej" w ten sposób ludności.

Tak powiązanych Polaków sotnia "Korobki" morduje siekierami. Ginie 149 osób czyli cała ludność kolonii wraz z przypadkowo przebywającymi w Parośli osobami. Przeżywa 12 ciężko rannych osób, w tym 12-letni wówczas W.Kołodyński i jego siostra Lila.

Jeszcze raz W.Kołodyński: Byliśmy bardzo zziębnięci, zdrętwiali, zalani krwią. Lila wstała i pomogła wstać mnie. Widok, który naszym oczom ukazał się, był straszny. Nie do objęcia umysłem ludzkim, tym bardziej umysłem dziecięcym. Rodzice mieli głowy rozrąbane na pół. Mamy długi warkocz był odcięty. W głowie ojca pozostawiona siekiera (…) W kołysce najmłodsza Bogusia, w wieku 1,5 roku, uderzona była siekierą w czoło. Przez dłuższy czas była w konwulsjach, które miotały kołyską.


Tak wyglądała "pierwsza akcja UPA" sławiona w ukraińskich nacjonalistycznych opracowaniach. Oczywiście mówi się w nich tylko o ataku na Włodzimierzec. Straty niemieckie pęcznieją tam do nieprawdopodobnej liczby 63 zabitych.

Akcja ta przekonała dowództwo banderowców, że ich oddziały są zdolne do samodzielnego przeprowadzania czystek etnicznych na wzór niemieckich pacyfikacji.


Zabici mieszkańcy Parośli zostali pochowani we wspólnej mogile. Wykopany dół okazał się za mały, więc trzeba było usypać kurhan, by grób pomieścił wszystkich zabitych. Był to trzeci kurhan w Parośli. Pierwszy krył ofiary najazdu tatarskiego, drugi grypy hiszpanki. Po tym napadzie Parośla przestała istnieć.


Hryhorij Perehijniak, nieślubny syn służącej z Galicji, samouk bez ukończonej szkoły, przeżył swoje ofiary o niecałe 2 tygodnie. 22 lutego 43r. zginął w potyczce z Niemcami.


Pisząc tę notkę korzystałem z:

Grzegorz Motyka, "Ukraińska partyzantka 1942-1960", Warszawa 2006

Władysław Siemaszko, Ewa Siemaszko, "Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945", Warszawa 2000.

 

Tekst pochodzi ze strony blog Mohorta