Bez kategorii
Like

Sadzawka Siloah (14)

24/02/2011
393 Wyświetlenia
0 Komentarze
15 minut czytania
no-cover

  Osobliwe love story w stanie wojennym. Wszelkie postacie i zdarzenia są zmyślone, a jakiekolwiek ewentualne podobieństwo przypadkowe.   Dzień był pogodny i nawet dość ciepły, lecz smutny. Szczególnie w parku, gdzie nagie drzewa bezradnie gestykulowały kikutami gałęzi, zupełnie jakby odgrażały się postrzępionym, brudnym chmurom śpieszącym gdzieś na północny wschód. Nieczułe na tę scenerię słońce karmiło świat wesołą, niemal wiosenną poświatą. Takiej pogody nie powinno być w listopadzie. Jest nie na miejscu. Jest jak krzykliwa, kwiecista suknia na ceremonię pogrzebową. Takiej pogody nie powinno być tym bardziej dziś. To wygląda na złośliwe naigrawanie się ze stanu jego ducha. Grzegorz szedł, a raczej wlókł się labiryntem asfaltowych alejek. Nie uprzątnięte, podgniłe liście przyklejały mu się dotkliwie do podeszew. Pozbywał się ich […]

0


 

Osobliwe love story w stanie wojennym.
Wszelkie postacie i zdarzenia są zmyślone, a jakiekolwiek ewentualne podobieństwo przypadkowe.
 
Dzień był pogodny i nawet dość ciepły, lecz smutny. Szczególnie w parku, gdzie nagie drzewa bezradnie gestykulowały kikutami gałęzi, zupełnie jakby odgrażały się postrzępionym, brudnym chmurom śpieszącym gdzieś na północny wschód. Nieczułe na tę scenerię słońce karmiło świat wesołą, niemal wiosenną poświatą.
Takiej pogody nie powinno być w listopadzie. Jest nie na miejscu. Jest jak krzykliwa, kwiecista suknia na ceremonię pogrzebową.
Takiej pogody nie powinno być tym bardziej dziś. To wygląda na złośliwe naigrawanie się ze stanu jego ducha.
Grzegorz szedł, a raczej wlókł się labiryntem asfaltowych alejek. Nie uprzątnięte, podgniłe liście przyklejały mu się dotkliwie do podeszew. Pozbywał się ich gniewnymi szurnięciami.
Wbrew strofie Elliota prześladującej go od dwóch dni, jego świat kończył się i z hukiem i ze skowytem.
Dziś właśnie rano z hukiem wyleciał z gabinetu Majora i to zdawało się definitywnie rozwiązywać problem jego kariery zawodowej. Grzegorz szedł na dywanik spokojny, bo chociaż nie wiedział, do jakiego stopnia posunie się Konrad, to przecież nie miał żadnych złudzeń, co do jego intencji. Istotnie, posunął się on daleko. Tak daleko, że Grzegorz przestał go w myślach nazywać świnią, czując, że wyrządza krzywdę zwierzakom tego gatunku.
Lecz to nie rewelacje Konrada doprowadziły Szefa do białej gorączki, lecz sam Grzegorz. W gabinecie nie odezwał się ani razu. Stał i odbierał burę jak uczniak. Jego wzrok zdradzał wyraźnie nieobecność duchową, co można znieść w przypadku urwisów, lecz żadną miarą w rozmowie dwóch oficerów SB. Grzegorz wiedział, że nic nie jest w stanie tak rozjuszyć Majora, jak podobna postawa, nie umiał jednak temu zaradzić. Myślał o Marcie, zresztą też bez wyraźnego na to przyzwolenia ze strony umysłu. Wyglądało to tak, jak gdyby ktoś w nim podejmował decyzję, o czym ma teraz myśleć. Gdzieś w połowie burzliwego krwotoku słów Majora zdecydował ostatecznie, że pójdzie i odtąd czekał już tylko cierpliwie, kiedy „audiencja” się skończy. Jej wynik nie interesował go absolutnie, nie było go, dla niego nie było żadnej rozmowy, podobnie jak nie ma żadnej podróży dla pasażera codziennie dojeżdżającego zatłoczonym tramwajem do pracy – jest tylko czekanie na właściwy przystanek.
Pamiętał, że dziwił się nawet, czemu Szef tak krzyczy. Przeszkadzało mu to nieco w koncentracji; przygotowywał właśnie scenariusz spotkania z Martą. W pewnej chwili przymknął oczy, chcąc wyobrazić sobie jej twarz, której coraz bardziej był głodny, lecz ujrzał jedynie obolałą twarz matki, której spękane od gorączki wargi, potykając się, szeptały różaniec.
Rozmowa z Szefem (raczej jego monolog) przyniosła Grzegorzowi jeden tylko pozytyw: dowiedział się, że Marcie osobiście nic nie grozi. Po prostu, znajdując się w szoku, który spowodował swoim niefortunnym wtargnięciem, straciła panowanie i kogoś tam wsypała, niechcący, oczywiście.
Godzinę później czatował już przed szkołą. Przenikliwy dźwięk dzwonka spuścił ze smyczy sforę rozwrzeszczanych, gnających po schodach na złamanie karku dzieciaków, która przebiegła obok niego jak rój rozjuszonych pszczół. Nagle zrobiło się cicho. Marta pojawiła się w drzwiach po kilku minutach. Idąc ze spuszczoną głową, minęła go ukrytego za pniem topoli.
– Marta – szepnął raczej, niż zawołał.
Usłyszała. Podniosła głowę i spojrzała na niego. Uradował się, bo był przygotowany na ukłucie żądłami gniewu, tymczasem spojrzenie było smutne i beznamiętne.
Zatrzymała się przed nim w wyczekującej pozie, więc zaczął mówić. Prędko, w oba­wie, że ona się rozmyśli, odklepał przygotowany scenariusz jak poranny pacierz i zatrzymał się, zbity z tropu brakiem jej reakcji. Po chwili zaczął mówić dalej, jeszcze bardziej go­rączkowo i widząc jej nijakie, jakby nieobecne spojrzenie poczuł, że ogarnia go szewska pasja. Wtem zreflektował się, że ta rozmowa jest przecież dokładną repliką porannej „au­diencji”, tyle że teraz on wypełniał niejako rolę Szefa. Zamilkł bezradnie. Marta patrzyła na niego długo i uważnie. Po kilku minutach splunęła mu pod nogi, odwróciła się i poszła, na powrót opuściwszy głowę.
Nie gonił jej. Stał i patrzył, jak ślina u jego stóp powoli wsiąka w ziemię. Potem ruszył w przeciwną stronę. Szedł ruchliwymi ulicami miasta, niby ślepiec obijając się o niezliczoną ilość przechodniów, którzy odwracali się, mierząc gniewnym wzrokiem jego zgarbioną sylwetkę.
Te kilka godzin bezładnej wędrówki przywiodło go w końcu tutaj, do parku, gdzie co krok czyhały wspomnienia codziennych spacerów z Martą. Codziennych aż do przed­wczoraj. Wczorajsze zdarzenie odgrodziło go od tego czasu, opadając znienacka niby krata w starym zamczysku. Mimo to z uporem krążył po alejkach, chłonąc przestrzeń przesyconą jej obecnością. Ta ławka, gdzie rozmawiali, krzew, który potrąciła, aby opry­skał go rosą i uciekła, gubiąc kryształowe kropelki śmiechu… Katował się tymi wspomnieniami niczym średniowieczny biczownik.
Ziąb ciągnął coraz większy, bo listopadowe słońce skłaniające się ku zachodowi nie miało już tej mocy. Spojrzał w górę. Górujący nad koronami drzew krzyż pobliskiego kościoła skrzył się złotem, oddając światu blask słońca.
Postawił kołnierz i wbił wzrok w czerń asfaltu. W parku było prawie pusto, więc zas­ko­czyło go to, że znów zderzył się z jakimś facetem. Wybąkał odruchowo „przepraszam” i już chciał go wyminąć, gdy kątem oka spostrzegł, że tamten zachowuje się jakoś inaczej. Spojrzał nań uważniej.
Przed nim stał ksiądz Kurdupel.
Trwali tak może z minutę, mierząc się wzrokiem. Grzegorz przytomniał powoli jak po długim śnie. Ksiądz ubrany był w czarną jesionkę i takież spodnie. W jego spojrzeniu dostrzegł wpierw kilka błysków, jakby gniewu, lecz z upływem czasu zmieniały się one coraz bardziej w smutek i bezradność. Chciał iść dalej, czując napływającą skądś falę go­rąca, której nie rozumiał, jednak wzrok duchownego sparaliżował go całkiem. Nie wytrzy­mał tego spojrzenia. Gdyby to była wściekłość, agresja, furia… Z łatwością dotrzymałby czoła. Wszystko, tylko nie smutek. Wszystko, tylko nie bezradność.
Spuścił wzrok. W tym samym momencie Kurdupel zaczął mówić. Słowa wypowiadane z wysiłkiem spadały na Grzegorza jak ciężkie krople deszczu.
– Gdy spotykam takich jak pan… czuję, jak trudnym wyzwaniem jest dla mnie chrześcijaństwo.
Grzegorz ogarniał chwilę buntującym się umysłem sens powiedzianego. Zmęczo­nym wzrokiem spojrzał na księdza. Tamten musiał chyba coś odnaleźć w tym spojrze­niu. Ru­szając, delikatnie dotknął ramienia Grzegorza i powiedział głosem, w którym było teraz ciepłe wzruszenie.
– Niech cię Bóg prowadzi, chłopcze.
Patrzył za oddalającą się sylwetką małego księdza. Ciepło ostatnich słów jakoś go upo­korzyło. Kurdupel nie wspomniał nic o Marcie. Może i chciał, lecz zmienił zamiar. Albo to miało wystarczyć.
Poczłapał dalej. Dotarł nad sadzawkę, przysiadł na skraju ławki i patrzył bezmyślnie, jak dwójka małych dzieci rzuca łabędziom okruchy chleba. Obserwował ich beztroską, pełną dziecięcego zapału krzątaninę i wiedział, że jest ona z tamtego świata, ze świata, od którego odcięło go niefortunne wydarzenie w pokoju Konrada. Nie mógł tego znieść. Spojrzał w górę.
Górujący nad koronami drzew krzyż pobliskiego kościoła skrzył się złotem, oddając światu blask słońca.
Wysoko nad krzyżem dostrzegł klucz ptaków, pewnie dzikich gęsi, odlatujących do ciepłych krajów. Śledził ich lot aż do chwili, gdy w polu widzenia znalazło się słońce. Jego blask wdarł się weń z agresywnością właściwą światłu. Zamknął oczy. Natychmiast, z szyderczą usłużnością pamięć podesłała mu obraz młodej, pokiereszowanej twarzy. Dwie strużki krwi płynące po czole zbiegały się ku sobie, tworząc nad otwartymi, pogodnie spoglądającymi oczami zastygającą z wolna literę V.
Zerwał się i ruszył ścieżką wzdłuż sadzawki. Dzieci z tamtego świata odbiegły już, a na miejscu ich zabawy gromadka wróbli pracowicie wydłubywała okruchy chleba.
Tamten świat… Czuł jak los zakpił sobie z niego, wpuszczając doń, dając pokosztować i odcinając na powrót z jątrzącą raną w świadomości. On, przykuty do skały Prometeusz, po cóż sięgnął takiego?
Po miłość.
Po normalne życie. Po normalny świat.
Los? Jaki los? Może…
Może Bóg.
Bóg.
Jeśli Bóg, to czemu? Czy ma coś przeciw miłości? Przeciw normalnemu życiu? Przeciw normalnemu światu? On? Bóg Miłości?
Nie. Nie ma go. Albo, jeśli już jest, nie może być Bogiem Miłości. Jaki Bóg Miłości robiłby sobie z niej kpiny?
Nagle zobaczył jego matkę. Szła spiesznie, w czarnym płaszczu, zgarbiona, wcześnie postarzała. Jej zgaszone oczy wbite w upstrzoną jesiennymi liśćmi alejkę wyglądały do­kładnie tak, jak wtedy, u niego w gabinecie, gdy przyszła prosić…
Bóg Miłości. Cóż może zaoferować Bóg Miłości kapłanowi świątyni nienawiści?
Z wewnątrz dobiegło go echo słów Kurdupla.
„Niech cię Bóg prowadzi, chłopcze”.
Usiadł na ławce, zapalił papierosa, zaciągnął się mocno i wydmuchując stożkową smu­gę dymu spojrzał w niebo.
Górujący nad koronami drzew krzyż pobliskiego kościoła skrzył się złotem, oddając światu blask słońca.
Tamten świat…
Wyrzucił ze złością papierosa i skulił się, chowając głowę w kolana. Wyszeptał, a raczej chciał wyszeptać, bo ścisk w gardle nie pozwolił mu na to.
– Boże. Do ciężkiej cholery. Na co czekasz.
 
0

tsole

Niespelniony, choc wyksztalcony astronom. Zainteresowania: nauki scisle (fizyka, astronomia) filozofia, religia, muzyka, literatura, fotografia, grafika komputerowa, polityka i zycie spoleczne, sport.

224 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758