Kolejny fragment Powrotów, które powstają w wielkich bólach, ale powstają. Tak sobie kombinuję, że do kwietnia powinny być gotowe. =================================================================== (…) Mimo że Polskie Specjalne Konsorcjum Spożywcze pracowało pełną parą, dzięki regularnym, niekończącym się zamówieniom rządowym, pomoc przekazywana do Rosji miała wyłącznie charakter propagandowy. Paczki trafiały głównie do dzieci, które miały okazję, czasami po raz pierwszy w życiu, spróbować czekolady i innych słodyczy. Kilka puszek ze słoniną i tuszonką nie było w stanie realnie pomóc ludziom, którzy w związku z wojną czasami potracili wszelkie zapasy na zimę. Rząd w Warszawie, reprezentowany przez Juliusza Poniatowskiego, Ministra Rolnictwa i Reform Rolnych prowadził intensywne rozmowy z przedstawicielami organizacji ziemiańskich w celu zorganizowania pomocy dla chłopów mieszkających na zajętych terenach w Rosji. Widmo głodu […]
Kolejny fragment Powrotów, które powstają w wielkich bólach, ale powstają. Tak sobie kombinuję, że do kwietnia powinny być gotowe.
===================================================================
(…)
Mimo że Polskie Specjalne Konsorcjum Spożywcze pracowało pełną parą, dzięki regularnym, niekończącym się zamówieniom rządowym, pomoc przekazywana do Rosji miała wyłącznie charakter propagandowy. Paczki trafiały głównie do dzieci, które miały okazję, czasami po raz pierwszy w życiu, spróbować czekolady i innych słodyczy. Kilka puszek ze słoniną i tuszonką nie było w stanie realnie pomóc ludziom, którzy w związku z wojną czasami potracili wszelkie zapasy na zimę. Rząd w Warszawie, reprezentowany przez Juliusza Poniatowskiego, Ministra Rolnictwa i Reform Rolnych prowadził intensywne rozmowy z przedstawicielami organizacji ziemiańskich w celu zorganizowania pomocy dla chłopów mieszkających na zajętych terenach w Rosji.
Widmo głodu jakie po przejściu frontu zaczęło krążyć nad rosyjskimi wsiami prowadziło do radykalizacji postaw chłopów. Jak to bywa w takich sytuacjach, potrzebowali winnych.
– Госпoдин офицер! Они убивают евреев! – Zdyszany wyrostek mający nie więcej niż 13 lat przepchał się przez grupę gospodyń, które stały w kolejce po paczki i zaczął szarpać za rękaw sierżanta Gawlikowskiego. – Tam, w Antonówce, dwie wiorsty stąd!
Sierżant Gawlikowski przekazał dowodzenie akcją rozdawania paczek jednemu z plutonowych, a sam złapał chłopaka za rękę i ruszył szybkim krokiem do sierżanta Wrońskiego, który dość dobrze radził sobie z rosyjskim.
Według tego, co opowiadał chłopak, wszyscy mężczyźni i co silniejsze kobiety z okolicznych kołchozów zebrali się, złapali za widły i cepy i postanowili pójść rozprawić się z Żydami, którzy mieszkali w osadzie w pobliżu Antonówki. Mieli, z tego co mówiły plotki, ukrywać wielkie zapasy żywności, żeby zacząć nimi handlować jak przyjdą mrozy. Chłopak, jak sam powiedział, sam też by poszedł „резать”, ale ponieważ znał z tej osady pewną Sarę, to się nie zdecydował, a nawet przyszło mu do głowy, że mogłoby się jej coś stać, więc pobiegł po pomoc.
Sierżant Wroński nie czekając na dodatkowe wyjaśnienia zabrał się natychmiast za organizowanie ekspedycji ratunkowej. Rozkazał przygotować motocykle z koszami, którymi chciał wysłać jedną drużynę szturmową z karabinem maszynowym, ale i kijami, którymi spodziewał się rozpędzić krewkich chłopów w miarę pokojowo. Dowództwo brygady – bo w międzyczasie 2 Dywizjon Pociągów Pancernych został włączony do uformowanej właśnie brygady pancernej, której dowództwo objął świeżo mianowany na stopień generalski Stanisław Maczek – nie wydało żadnych rozkazów w sprawie postawy, jaką miały zajmować polskie jednostki konfrontowane z niepokojami społecznymi na zajętych terenach. Teoretycznie porządku powinni pilnować „Własowcy”, ale było ich za mało, byli niezdyscyplinowani i nie można było na nich liczyć, więc koniec końców konieczność utrzymania porządku spadała w „gorących sytuacjach” na polskie bądź rumuńskie jednostki znajdujące się akurat na miejscu.
– Sierżancie! Co tu się dzieje? – major von Menem wyjrzał zaciekawiony ze swojego przedziału, który w składzie gospodarczym zajął po poruczniku Pfaffenhofen-Chłędowskim. – Gdzie oni mają jechać? – Zapytał pokazując na szykujących się do wyjazdu żołnierzy przy motocyklach. – I czemu z tymi kijami?
Gdy szef kompanii przedstawił sytuację majorowi błysnęła iskra w oku i powiedział:
– Ja ich poprowadzę!
Po czym szybko włożył mundur polowy, założył charakterystyczny, niemiecki hełm, przypiął pas z pistoletem, na ramieniu zawiesił pistolet maszynowy i stanął przy jednym z motocykli jednoznacznie dając do zrozumienia kierowcy, że jedzie z nim.
– Panie majorze, za pozwoleniem… – Sierżant Wroński próbował protestować. – Ja nie wiem, czy to tak można bez zgody pana kapitana…
– Wiem co robię! Będziemy z powrotem za dwie godziny najdalej. A pan niech powiadomi w tym czasie dowódcę, jest w składzie bojowym.
Chłopak, który przybiegł z informacją o próbie pogromu Żydów bał się jechać z żołnierzami na motorze, ale dokładnie wyjaśnił którędy należy jechać na miejsce.
Nowoczesne Sokoły 1000 wystartowały z hukiem silników podnosząc wielki tuman kurzu i wzbudzając sensację wśród ludzi czekających na paczki. Po chwili drużyna polskich żołnierzy pod dowództwem niemieckiego majora znikła za zaroślami i drzewami pobliskiego zagajnika.
Droga do wsi Antonówka wiodła przez niezaorane, przyprószone pierwszym śniegiem pola rozwiązanego niedawno kołchozu, który zajmował w okolicy kilkaset hektarów urodzajnej w tej okolicy ziemi. W oddali widać było jakieś krowy, które któryś z bardziej litościwych byłych kołchoźników wypędził na pole by szukały czegokolwiek do zjedzenia. Wojna całkowicie zakłóciła tryb życia okolicy, a rozwiązanie kołchozu zburzyło wszelkie zasady wypracowane tu od kilkunastu lat.
Chłopi bali się przejąć na własność kołchozowe zwierzęta czy maszyny, gdyż nie byli pewni, czy sowieci nie wrócą, a wiedzieli, że w takim przypadku byliby surowo ukarani. Przybrali więc jedyną słuszną, wedle swoich wyobrażeń, metodę działania, czyli bierność. Aby żyć, chodzili w nocy kraść zapasy z kołchozowego magazynu, lub skrzykiwali się po dwóch, trzech, by potajemnie, w nocy zabić kołchozową świnię czy krowę, zabrać mięso i oprawić z dala od niechcianych spojrzeń innych u siebie w domu. Ofiarami tego procederu szybko padły oczywiście najlepsze krowy mleczne i najpłodniejsze maciory co nie rokowało najlepiej na nadchodzącą zimę.
Przedstawicielami prawa na tych terenach byli okupujący je polscy żołnierze, ale oni mieli oczywiście inne sprawy na głowie niż zajmowanie się sprawami rozwiązanych kołchozów oraz „Własowcy”, czyli Rosyjska Armia Wyzwoleńcza, która jednak była zbyt słaba, by wprowadzić jakiś nowy porządek. Nie było nikogo, kto stanowiłby jakieś spójne, nowe prawa na tych terenach więc mieszkańcy powoływali ad hoc swoje władze i przedstawicielstwa, które próbowały zaprowadzić jako taki porządek.
W Antonówce „Własowcy” umieścili posterunek żandarmerii, wyposażyli go nawet w radiostację i skierowali doń dwóch podoficerów. Celem ich pobytu w tym miejscu nie było jednak utrzymywanie porządku czy stanowienie jakiegokolwiek prawa, tylko informowanie przełożonych o pojawianiu się niedobitków z sowieckiej armii czy prób formowania oddziałów partyzanckich, albo ogólnie jakiejkolwiek propagandy sowieckiej.
Wizja głodnej zimy, która zaczęła krążyć nad Antonówka była przyczyną powstania pomysłu wyprawy grabieżczej do sąsiedniej, położonej za lasem wioski zamieszkałej prawie wyłącznie przez Żydów. Początkowo, za czasów sowieckich, próbowano połączyć te dwie wspólnoty w jeden wielki kołchoz, ale oczywiście nie udało się to nikomu i koniec końców powstał kołchoz im. „Lenina” w Antonówce, a w żydowskiej Anatewce powstał kołchoz mleczarski im. „Karola Marksa”. Oba kołchozy oczywiście konkurowały ze sobą, co w sowieckich warunkach mogło doprowadzić tylko do jednego – głębokiej nienawiści między dwoma społecznościami. Nienawiści pogłębianej dodatkowo różnicami kulturowymi, które choć rugowane przez sowieckie władze wciąż były wyraźne. Jednak obecność sowieckiego bata utrzymywała jako taki spokój do czasu upadku komunistycznej władzy na tych terenach. Wtedy diabeł nienawiści mógł wyleźć ze swej nory.
Gdy Sokoły z drużyną interwencyjną pod dowództwem majora von Menema wyjechały zza niewielkiego lasku odgradzającego Antonówkę od Anatewki dwie strzechy płonęły już jasnym ogniem, a z oddali słychać było przeraźliwe wrzaski ludzi i zwierząt. Motocykle wjechały wprost w w tłum spiętych ze sobą ludzi, którzy okładali się kijami, kłonicami i czym kto miał pod ręką po głowach. Przepełnieni wściekłością, z żądzą mordu w oczach i jedni i drudzy próbowali zadać sobie nawzajem jak najcięższe rany wykrzykując jakieś hasła i okrzyki, wśród których dominowało „убить евреев!”.
Major von Menem pierwszy wyskoczył z motocykla, złapał w dłonie swój MP 38 i wystrzelił krótką serię w powietrze. Wbrew temu, czego można by się spodziewać, nie wywarło to większego wrażenia na spiętych w szarpaninie ludziach. Kilku najbliżej stojących, okładających się kijami obejrzało się na niemieckiego oficera z karabinem w dłoni i na chwilę przerwało bójkę, ale reszta, wśród której wcale niemałą grupę stanowiły kobiety, nadal okładała się w najlepsze czym popadnie i gdzie popadnie.
W głębi wioski widać było jednak, że wyprawa z Antonówki była dobrze przygotowana. W czasie gdy na skraju wioski trwała bójka mobilizująca większość mężczyzn z żydowskiej osady, od tyłu wkroczyły do niej co bardziej energiczne kobiety i kilkunastu starszych mężczyzn, by zająć się opuszczonymi i niebronionymi domami. Spowodowało to powstanie dwóch skupisk tłukących się ludzi, tyle, że grupa w głębi wioski radziła sobie nieco lepiej i jacyś ludzie wyprowadzali już kilka krów i owiec w stronę pól.
Major von Menem chciał zacząć wydawać rozkazy, lecz gdy nabrał powietrza do płuc stwierdził, że już nie musi nic mówić. Większość żołnierzy wkroczyła do akcji z kijami w dłoniach, zaś obsada motocykla stojącego przy jego Sokole 1000 już kierowała się w głąb wioski, w kierunku, którym on sam też pojechał.
Gdy podjechali pod płonącą stodołę stojącą przy niewielkim, ale wyraźnie bogatszym domu major kazał kierowcy zwolnić. Wyskoczył z kosza i zostawiając pistolet maszynowy pobiegł w stronę zabudowań.
Na środku podwórka dwie kobiety usiłowały kijami i widłami odpędzić starego, pewnie ponad siedemdziesięcioletniego człowieka od dużej, czarno-białej krowy, którą z desperacją trzymał nie chcąc kobietom pozwolić, by ją zabrały. W tle walił się płonący dach, a oszalałe z przerażenia kury biegały we wszystkie strony próbując uciec przed ogniem. Przywiązany do ściany stodoły pies łańcuchowy wył przeraźliwie przywalony płonącą belką. W drzwiach domu stała stara kobieta, zapewne żona starca i zawodziła głośno, co nie zwracało najwyraźniej niczyjej uwagi.
Major von Menem kilkoma długimi krokami dobiegł do szarpiących się na środku podwórka.
– Убирайтесь! – krzyknął po rosyjsku jedno z niewielu słów w tym języku, które zapamiętał. Słyszał je wciąż przy rozdawaniu paczek, gdy trzeba było odpędzić tych, którzy próbowali przychodzić po nie kilkakrotnie.
Kobiety tylko na niego spojrzały i nadal, jakby nic się nie zmieniło, okładały starca by zmusić go do puszczenia krowy.
– Zostawcie tego człowieka w spokoju! – krzyknął von Menem po niemiecku, nie bardzo wiedząc co ma dalej zrobić.
Kobiety zamarły, po czym jedna z nich podeszła do majora, podczas gdy dryga wciąż szarpała się ze starcem.
– A ty kto? Niemiec? Żyda przyszedłeś bronić? To przez tych Żydów my mamy tak źle, oni nam wszystko zabierali. Jak tu kołchoz Marksa był, to oni wszystko mieli, a my nic! Mleko mieli, a od nas siano zabierali, ziarno i słomę zabierali i kiszonkę zabierali. Wszystko zabierali, bo nasz kierownik kołchozu był ich! Żyd! I sekretarz partii był ich i tu i tam, w Antonówce. I w Briańsku też był Żyd na czele komitetu. A i w Moskwie oni wszędzie mają swoich, wszędzie to Żydy. Teraz przyszedł czas spłaty długu. Ale co ty możesz o Żydach wiedzieć, ty jesteś Германец. Wy tam u was nic o Żydach nie wiecie. Nie wiecie, jaka to paskudna rasa! To ty się stąd wynoś! – Kobieta splunęła pod nogi von Menema i odwróciła się tyłem.
Major niczego nie zrozumiał, poza tym, że z przemowy biła wściekłość i nienawiść. Złapał kobietę za ramię, ale ta odwróciła się i z całej siły uderzyła go kijem od wideł, które trzymała w ręku. Gdy zaskoczony oficer zachwiał się i próbował złapać równowagę, kobieta odwróciła widły, i z zimną wściekłością zamierzyła się na szarpiącego się z drugą kobietą przy krowie starca. Von Menem zdecydowany by nie dopuścić do tragedii sięgnął do kabury pistoletu u pasa, jednocześnie próbując jednym skokiem stanąć między widłami a starcem. Liczył na to, że na jego widok, albo przynajmniej na widok pistoletu rozwścieczona Rosjanka powstrzyma swe mordercze zapędy.
Kobieta po wykonaniu zamachu nie zdołała cofnąć się, gdy zobaczyła, że widły nie trafią w starca. Z całym impetem wbiła je prosto w piersi majora, który właśnie wydobył z kabury pistolet. Nie zdążył strzelić, gdyż broń była zabezpieczona i zabrakło mu czasu, by odsunąć zapadkę.
Gdy siedzący za kierownicą na motocyklu szeregowiec przybiegł, by pomóc oficerowi, kobiety przerażone tym, co zrobiły zaczęły szybko uciekać w stronę kłębiących się ludzi na skraju wioski. Żołnierz krzyknął do nich, by się zatrzymały, ale one przyspieszyły tylko i po chwili wmieszały się w tłum, w którym reszta żołnierzy zaprowadzała porządek. Starzec podbiegł do swojej żony stojącej wciąż przed domem i teraz oboje zawodzili, wzywając Boga by zesłał karę na złych ludzi. Pozostawiona sama sobie krowa wybiegła na drogę przestraszona ogniem i zamieszaniem.
Fragment powstającej od paru miesięcy książki. Jest nadzieja, że do końca marca będzie skończona. W Siedemnastym Korpusie Piechoty Armii Czerwonej, którego część oddziałów stacjonowała w Borkach Wielkich pod Tarnopolem, tradycyjnie pobudkę grali czterej trębacze, którzy teoretycznie mieli grać równo. Oczywiście nigdy im to nie wychodziło za dobrze i żołnierze byli budzeni kakofonią nieokreślonych dźwięków wydawanych przez trębaczy zazwyczaj nie bardzo wiedzących co mają grać. Żołnierze nienawidzili tych dźwięków, ale tradycja obowiązywała, a oficerowie na wszelki wypadek woleli nic nie zmieniać, żeby nie podpaść przełożonym. Przed przekroczeniem Zbrucza liczono na to, że jak już będą się bili, to trębacze dadzą spokój, ale okazało się niestety, że ani razu nie nie dało się odpocząć od tych potępieńczych dźwięków. Szeregowy Ostin Jahremow […]
Fragment powstającej od paru miesięcy książki. Jest nadzieja, że do końca marca będzie skończona.
W Siedemnastym Korpusie Piechoty Armii Czerwonej, którego część oddziałów stacjonowała w Borkach Wielkich pod Tarnopolem, tradycyjnie pobudkę grali czterej trębacze, którzy teoretycznie mieli grać równo. Oczywiście nigdy im to nie wychodziło za dobrze i żołnierze byli budzeni kakofonią nieokreślonych dźwięków wydawanych przez trębaczy zazwyczaj nie bardzo wiedzących co mają grać. Żołnierze nienawidzili tych dźwięków, ale tradycja obowiązywała, a oficerowie na wszelki wypadek woleli nic nie zmieniać, żeby nie podpaść przełożonym. Przed przekroczeniem Zbrucza liczono na to, że jak już będą się bili, to trębacze dadzą spokój, ale okazało się niestety, że ani razu nie nie dało się odpocząć od tych potępieńczych dźwięków.
Szeregowy Ostin Jahremow nienawidził trębaczy chyba bardziej, albo co najmniej tak samo jak lejtnanta Dobrowozowa, kompanijnego oficera politycznego. Zastanawiał się nawet kiedyś nad tym, czy gdyby miał jeden karabin i jedną kulę, i miał nimi zabić jedną jedyną osobę, to byłby trębacz czy politruk. Nie do końca był pewien ale sądził, że chyba jednak politruk. Szczególnie, że politruk był tylko jeden, a trębaczy czterech, więc zabicie tylko jednego niewiele by dało. Szeregowy Jahremow lubił spać i nienawidził, gdy ktoś mu mówił, jak ma żyć. A lejtnant Dobrowozow uparł się, by Ostinowi wyjaśniać co powinien robić, żeby inni byli z niego zadowoleni i jak powinien żyć by naśladować wzorowe życie towarzysza Lenina. Ostin wcale chyba nie chciał naśladować życia towarzysza Lenina. Wiedział, że na Kreml nigdy nie trafi, a w bajki o przykładnym życiu Wodza Rewolucji zwyczajnie nie wierzył. Naśladowanie go nie miało więc większego sensu.
Oficer polityczny miał na tyle taktu, by nie proponować żołnierzom, którzy w większości pochodzili z Ukrainy, by naśladowali towarzysza Stalina. Unikał jak ognia wszelkich dyskusji na jego temat, wiedząc jak bardzo było to niebezpieczne. Właściwie wszyscy mieli w pamięci czasy wielkiego głodu, a niewielu miało jeszcze jakieś wątpliwości co do tego, kto był jego przyczyną. Oczywiście byli tacy, którzy twierdzili, że towarzysz Stalin o niczym nie wiedział, że wprowadzano go w błąd. Ostin miał wystarczająco zdrowego rozsądku i oczywiście nigdy nie ujawniał swych uczuć przed nikim. Od tamtych, pamiętnych dni coś w nim pękło, coś się zablokowało i były tematy, o których z nikim nie będzie nigdy rozmawiał.
Piątkowy poranek rozpoczął się jak każdy – kakofonią dźwięków wydawanych przez trębaczy i wściekłymi rykami żołnierzy, którzy musieli się zrywać do porannego apelu. Choć teoretycznie miało to zostać zachowane w tajemnicy, wszyscy wiedzieli, że właśnie nadszedł dzień wymarszu, że mają ruszyć wreszcie na front. Tylko ci najmłodsi czuli podniecenie z tego powodu i opowiadali wszędzie o tym, jak to będą „faszystów bić”. Ci odrobinę starsi, mający kroplę oleju w głowie, zwyczajnie bali się, albo zastanawiali co by tu zrobić by uniknąć wyjścia w pole i nie dać się zabić.
Zbiórka na placu apelowym miała się zacząć jak zwykle, o 6:30. Dziesięć minut przed porannym apelem, na którym żołnierze mieli się dowiedzieć o rozkazach wymarszu nagły ryk syren alarmowych obserwatorów lotniczych zagłuszył wszystkie inne dźwięki porannego zamieszania w koszarach. Obsady artylerii przeciwlotniczej rzuciły się do swoich stanowisk, na których zostawiano z przyzwyczajenia po jednym, zazwyczaj najmłodszym żołnierzu. Nikt nie spodziewał się nalotów polskiego lotnictwa, więc obrona przeciwlotnicza była właściwie tylko formalnością. Większość artylerzystów zajmowała się piciem bimbru pędzonego gdzie się da, a reszta od rana szukała miejsca, w którym mogliby się przespać niezauważeni przez nikogo.
Gdy polskie samoloty przelatywały nad jednostką tylko jedna armata przeciwlotnicza była gotowa do działania, jednak nie mogła skutecznie razić ze względu na zbyt niski pułap, na którym znajdowały się maszyny. Niektórzy żołnierze próbowali mierzyć do samolotów ze swoich karabinów, jednak większość z tych, którzy nie uciekli, by się schować przed atakiem lotniczym stała po prostu patrząc w niebo. Niebo, które nagle rozbłysło tysiącami białych karteczek szybujących we wszystkich kierunkach, zasłaniających błękit i światło jeszcze ledwie budzącego się słońca. Żołnierze patrzyli jak urzeczeni na ten zaskakujący spektakl, a gdy ulotki zaczęły dolatywać do ziemi wszyscy zaczęli je łapać. Ryk wciąż wyjących syren alarmowych skutecznie zagłuszył przekazywane przez megafony rozkazy kategorycznie zakazujące zbierania i czytania tego, co jest napisane na ulotkach.
*
Żołnierze! Bracia Ukraińcy!
Zostaliście wciągnięci w awanturniczą wojnę przeciwko Polsce. Józef Stalin chce waszymi rękami zdobyć dla siebie kolejne tereny, które będzie wyzyskiwał tak jak Ukrainę, kalecząc batem i morząc głodem. Sami wiecie najlepiej, co niesie ze sobą bolszewicka Rosja – są to śmierć, głód i łzy.
Dziś do walki mają was prowadzić oficerowie, Rosjanie, którzy jeszcze nie tak dawno mordowali waszych braci, wasze matki i siostry, które chciały uniknąć śmierci głodowej! Oficerowie, którzy palili wasze cerkwie! Czy wiecie, że lejtnant Dobrowozow, oficer polityczny 3 kompanii szturmowej był w 1930 roku dowódcą oddziału, który strzelał do dzieci próbujących zerwać kilka kłosów zboża w kołchozie im. Bohaterów Rewolucji pod Kijowem? Zabił ich co najmniej troje. Czy wiecie, że kapitan Wołkow, dowódca drugiej kompanii zaopatrzenia rozstrzeliwał waszych braci zatrzymanych w więzieniu w Swierdłowsku? Nie wiecie? Zapytajcie ich o to! Zapytajcie co zrobił starszy lejtnant Suworow z czwartej kompanii z cerkwią, popem i wiernymi we wsi Jarmożka.
Dziś macie iść z tymi ludźmi walczyć w wojnie, która nie jest waszą, wojnie której nie chcieliście. Zanim wystrzelicie pierwszy nabój – zastanówcie się, czy strzelacie w dobrym kierunku! Czy strzelacie na pewno do waszych wrogów? A może wasi wrogowie nie są tam, gdzie pokazują wam wasi dowódcy? Popatrzcie w oczy kapitanowi Wołkowowi, zapytajcie co lejtnant Dobrowozow robił w podkijowskim kołchozie, zapytajcie starszego lejtnanta Suworowa o waszą matkę i siostrę, które nie wróciły z cerkwi i wtedy zdecydujcie, do kogo wolicie strzelać.
Czekamy na was po polskiej stronie z jedzeniem i ciepłymi ubraniami. Nie jesteśmy waszymi wrogami. Przyjdźcie do nas w pokoju, a wszystkich przyjmiemy.
*
Tarnopol, piątek 1 października 1939 nad ranem
Noc w okopach w połowie października nie była tym, co kapral Jacek Trznadel, dowodzący stanowiskiem ckm w okopie na przedpolu Tarnopola lubił najbardziej. Na szczęście nie padało, ale zimno było dość przejmujące, a i powietrze było przepełnione wilgocią. Kapral Trznadel stał pośrodku okopu i przytupywał pozostawiając taśmowego przy karabinie. Obiecał, że przyniesie im obu gorącej herbaty, ale najpierw musiał rozruszać zmarznięte członki, a te jakoś nie chciały zacząć się dobrze ruszać. Trznadel miał wrażenie, że stawy mu zgrzytają i stawiają opór przy każdym ruchu. Przypomniał sobie swojego dziadka, z którego tak okrutnie się naśmiewał, gdy ten nie mógł wstać z krzesła tak szybko, jak kilkunastoletni chłopak. Teraz zrozumiał…
Zastanawiał się, o której zaatakują sowieci. Codziennie miało to miejsce o innej porze, ale zawsze przed ósmą rano. Szli całymi kompaniami do ataku po czym padali zanim zdołali pokonać kilkadziesiąt metrów. Praktycznie jedynym problemem doskonale okopanych polskich obrońców były przegrzewające się lufy karabinów…
Nocą od wschodu też nadchodzili sowieccy żołnierze, lecz w całkiem innym charakterze. Z dnia na dzień, a właściwie z nocy na noc powiększała się liczba sowieckich dezerterów, którzy przechodzili na polską stronę. Byli to w większości Ukraińcy, którzy nienawidzili Stalina chyba najbardziej ze wszystkich nacji Związku Sowieckiego. Nie chcieli się za niego bić i ginąć. Przechodzili na polską stroną w tak wielkiej liczbie, że sztab armii musiał utworzyć specjalne jednostki żandarmerii do eskortowania dezerterów. Utworzono również specjalne obozy na tyłach, w których ukraińscy żołnierze mogli zostać poddani badaniom lekarskim, umyć się i zjeść – a bardzo tego potrzebowali. A gdy już przestali być głodni i wyleczyli wrzody i czyraki, które zajmowały dużą część ich ciał wszyscy, co do jednego, deklarowali chęć wstąpienia do polskiej armii by walczyć ze Stalinem.
Trznadel ruszył przed siebie, ściskając mocno menażkę, w której miał swojemu taśmowemu przynieść gorącej, słodkiej herbaty na śniadanie. Minął patrol żandarmów prowadzących czterech Ukraińców. Dezerterzy trzymali ręce nad głową, ale byli wyraźnie zadowoleni ze swojego losu. Uśmiech nie znikał z ich twarzy tym bardziej, że mijani polscy żołnierze wcale nie okazywali im wrogości.
Dziwna ta wojna – pomyślał.
– Dziwna wojna, co? – plutonowy Kozak z czwartej kompanii jakby czytał w myślach Trznadla. Stali i patrzyli za odchodzącymi jeńcami-dezerterami. – Ciekawe czy utworzą wreszcie te ukraińskie oddziały.
– Będą musieli, bo inaczej oni tu zrobią bunt!
– A słyszałeś, że dziś nie wolno strzelać? – plutonowy zadając pytanie zrobił dziwaczną minę, jakby chciał okazać całą głębię swojego lekceważenia dla głupoty oficerów wymyślających takie rozkazy.
– Jak to „nie wolno”? Co to znaczy?
– No nie wolno. Można strzelać tylko na rozkaz. Jak ruskie będą szli, to dopóki nie będzie rozkazu nie wolno nawet pisnąć.
Gdy kapral Trznadel wrócił na swoje stanowisko bojowe z herbatą dla taśmowego, wieść o zakazie strzelania do sowietów rozeszła się już wszędzie. Żołnierze nie bardzo wiedzieli co dowództwo miało na myśli i większość zapewniała, że jak przyjdzie co do czego, to wątpią, czy wykonają rozkaz. Nie zamierzają przecież dać się zabić jak wieprzki w rzeźni…
Sowieci jak zawsze zaatakowali przed ósmą. Poranna mgła już się podniosła i widać było wyraźnie sylwetki w ciemnych płaszczach w hełmach albo czapkach na głowie, z karabinami zakończonymi bagnetami w rękach. Tym razem jednak coś było inaczej niż zazwyczaj. Żołnierze nie biegli, nie krzyczeli „urrraaaaaaa!”. Szli. Szli spokojnie, a z tyłu, za nimi, nie było słychać gwizdków oficerów, którzy zawsze chcieli zmusić wojsko do biegu.
Nie nieśli karabinów tak, jak zazwyczaj atakujący żołnierze. Nieśli je jakoś inaczej, jakby prezentowali broń. Kapral Trznadel wraz ze swoim taśmowym patrzyli ze zdziwieniem na ten dziwny pochód, który odbywał się przed nimi. Nie bali się, kapral nawet nie naciągnął zamka. Patrzyli tylko.
W pewnym momencie najpierw jeden z sowieckich żołnierzy, a potem po kolei jego sąsiedzi, aż w końcu wszyscy zaczęli wyjmować z kieszeni jakieś kartki i nadziewać je na bagnety. Następnie wznieśli swoje karabiny i zaczęli powiewać tymi kartkami jak białymi flagami. Wtedy w okopach pojawili się oficerowie i podoficerowie, którzy wołali:
– Nie strzelać! Tylko nie strzelać! Sowieci się poddają! Nie strzelać!
Kapral Trznadel patrzył jak urzeczony na to przedstawienie godne najwspanialszych dramatów czy monumentalnych oper odgrywanych w teatrach. Nic nie mówił tylko stał z otwartymi ustami i ani drgnął. Nie drgnął nawet, gdy jeden z sowieckich żołnierzy doszedł aż do skraju okopu z wyciągniętą wysoko do góry ręką, w której trzymał karabin. W drugiej ręce trzymał ludzką głowę, którą rzucił wprost pod nogi dowódcy stanowiska ckm.
– Meня зовут Oстин Яхремов, а это был лейтенант Добровозов – powiedział i spokojnie odłożył na ziemię karabin z nadzianą na bagnet ulotką.