Nie oglądałam przez ok. dwa miesiące polskiej TV, ani żadnej innej z wiadomościami
Nie oglądałam przez ok. dwa miesiące polskiej TV, ani żadnej innej z wiadomościami, a jedynie bajki dla dzieci. Przez ten czas nie rozmawiałam też z nikim poważnie o polityce.
Wiem, śmiesznie to czytać, kiedy wszystkim wiadomo, że ja i poważna rozmowa o polityce, to jak … (tu daję pole do fantazji dla ewentualnych komentatorów).
Mam nadzieję, że czytelnik jednak rozumie, że pod „polityką” rozumiem całokształt bieżących zdarzeń, które niebawem wpłyną i na mój osobisty los, obywatelki, Polki.
Zdarzało się jednak, że miewałam krótki czas, żeby zajrzeć na NE.
Tylko z NE, a czasami migawką z Onetu „wyrabiałam” sobie pogląd na to, co dzieje się w kraju w sprawach wyborczych.
Zastanawiałam się na ile miarodajne są te informacje, wiadomości, relacje i opinie w stosunku do czasu obecności w kraju, kiedy mogłam „przełączać sobie wszystkie kanały informacyjne” i wyrobić sobie swoją ocenę sytuacji?
Zastanawiałam się nad proporcjami dawek polskiej „polityki”, kiedy jest się w kraju i ma się troszkę więcej czasu na interesowanie się „naszą bieżączką”, a czasem spędzanym dalej od bieżących spraw.
Mam tu na myśli nawet drobne sprawy, które ledwo przemykają przez oficjalne polskie media (albo i nie pojawiają się w nich, chociaż się wydarzają), a mają wpływ na postrzeganie aktualnej tendencji (preferencji postaw) w umysłach pojedynczego Polaka.
Dziwnie jest opisywać moje myśli, gdyż ja cała, jeszcze przed wyjazdem „byłam myślami” o tym, co powinno zaprzątać myśli Polaków przed wyborami, tego niby NOWEGO.
Na dłużej, niż zwykle wskoczyłam w inny świat, inne problemy inne priorytety.
Przez to, chociaż jestem Polką, sprawy Polski i mojego miejsca w niej stały się jakieś inne.
Nie wiem, jak to opisać.
Nie to, że sprawy polskie stały się mi obce.
Nie, to nie to.
Zdobyłam dystans?
Nie, to też nie to.
Wiedziałam, że wrócę, że nie jest mi obojętne to, co dzieje się kraju.
Chciałam mieć kontakt z krajem, szukając, choć na chwilę tego, co ma znaczenie, co jest istotne w czas wyborczy.
Nie wiedziałam tylko, czy wrócę na czas wyborów. Miałam być dłużej poza krajem, więc prawdopodobnie miałam nie głosować.
Teraz sobie myślę, że nie ma to znaczenia, czy zagłosuję, czy nie.
Dlaczego tak pomyślałam?
Wracając autobusem (jechałam ponad 1500 km), w którym jechali przede wszystkim Polacy, słuchałam, o czym mówią. Patrzyłam też na „reklamy wyborcze” umieszczane na polskiej trasie.
Najpierw, o czym mówili Polacy w tym autobusie.
Ano, mówili o tym, że w Polsce jest „byle, jak”, że nie da się tu pracować, dlatego pracują tu, u Niemca (mój wyjazd nie był „za pracą”). Mówili, że w Polsce nie da się żyć.
Na tzw. trasie spotkałam przesiadającą się grupę młodzieży (chyba ponad gimnazjalnej), która wkurzona była polską organizacją tego przejazdu. Sama jeżdżę tą trasą od ponad 5 lat z częstotliwością raz na miesiąc lub rzadziej i wiem, o czym oni mówią.
Polskie prywatne linie autobusowe, od co najmniej roku, nagle przestały być rentowne. Nagle okazało się, że trzeba poprawić organizację przewoźnika (durne ludzie jadą w takich nierentownych kierunkach, że nie ma w nich kompletu pasażerów) i należy ich jakoś „poukładać” w tym rozkładzie jazdy.
Efektem tego jest połączenie się prywatnych przewoźników w jakieś takie korporacje, które łączą kursy niesfornych Polaków w przesiadkach na tych długich trasach, żeby przewoźnik wyszedł na „swoje”, czyli z kompletem pasażerów. Komplet na trasie ważna sprawa, dzielą się zyskami z „kursu”, a ludzie, którzy tam jadą muszą się dostosować do budzenia w trakcie nocy, żeby przepakować bagaże i przypilnować, żeby bagaży nie zabrał inny autobus.
Inni, którzy mają niby kurs bez przesiadek, muszą poczekać na ten drugi autobus, z którego przesiądą się ludzie z innych tras, a że dwie godziny spóźnienia?, No trudno, ryzyko podróży!.
Tak właśnie wygląda prywatyzacja.
Pięć lat temu w tych samych liniach jechałam spokojna o swój bagaż, dosyć wygodnie, kiedy miejsca zwalniały się w miarę wysiadania pasażerów i było luźniej na tzw. wyciągnięcie nóg.
To ciągle te same prywatne linie.
Nie dziwi mnie wkurzenie szkolnej wycieczki, która tak się przesiadała, bo i mnie to kiedyś spotkało.
A teraz o tym, co zobaczyłam na polskiej trasie w miastach mijanych moim autobusem.
Zobaczyłam reklamy wyborcze, których nie było jeszcze, zanim wyjechałam.
Jakieś tam indywidualne twarze z listy (w każdym mijanym mieście inne) „takiej a takiej numeracji”, to jakby normalka.
Kiedy zobaczyłam reklamę pt wybierz premiera: „Tuska lub Kaczyńskiego”, zagotowałam się!
To jak to jest? Cała reszta w wyborach to pryszcz?
Wtedy zrozumiałam.
Na nic Nowoekranowe boje, o których czytałam na NE.
Nawet gdyby udało się zebrać podpisy, zarejestrować jak należy listy obywatelskie, to i tak „będzie, jak było”?.
Więc po co, na co, ja (i ew. inni) mam głosować?
Czyli z moich refleksji z podróży wychodzą pytania.
– Jak to jest z prywatyzacją?
– Jak to jest z demokracją?
– Jak to jest z postrzeganiem sytuacji w kraju, kiedy opuszcza się ten kraj?