Globalnie i Lokalnie
Like

Moskiewskie ZOO (2)

15/04/2016
1600 Wyświetlenia
0 Komentarze
21 minut czytania
Moskiewskie ZOO (2)

ZSRR rodziło się w wielkich mękach (s. 16) – pisze Wojciech Kajtoch i niewątpliwie wie, o czym pisze. Jako ilustrację, przytacza pomijany przez polskich historyków fakt z czasów panowania Chruszczowa. Wówczas to mogli wreszcie ze Stalinowskiej zsyłki powrócić do domów kaukascy górale. Powrót daleki był od sielanki – w ich aułach mieszkali już wysiedleni ze swoich wsi – Ukraińcy. Obie nacje krewkie, obie skrzywdzone przez machinę Państwa Sowieckiego… Tak jak Odysseusz krwawo położył kres zalotom wobec Penelopy, tak Osetyńcy czy Czeczeni potraktowali „braci” znad Dniestru.

0


20.05.2009. Kraków, przed dziennikarstwem UJ. Rafał, Wojtek i Lele

Ponieważ jednak po okresie Breżniewowskiej „smuty” narrator trafia na czasy Gorbaczowa, rejestruje stosunek moskwian do nowej władzy (prowincja z pewnością reaguje bardziej powściągliwie; tam – w przeciwieństwie do stolicy – braki w zaopatrzeniu są na porządku dziennym). Wszyscy wierzą w nowego sekretarza, Gorbaczowa, który ma ambicję unowocześnić kraj i surowym przestrzeganiem „suchego zakonu” udowodnił już, że potrafi się rozprawić ze starą administracją. Życzę im serdecznie, aby nie okazał się Gierkiem. (s. 17).

Narrator, usytuowany przez autora na osi czasu w roku 1985, miał prawo do takiej opinii, choć dystans do „pieriestrojki” daje się odczuć przez wszystkie stronnice Listów… Dziś widać już wyraźnie, iż Gierek próbował podobnego zbliżenia z Zachodem, co Michaił Gorbaczow, acz próbował przy tym zabezpieczyć przyszłość Polski rozbudową przemysłu – co kolidowało z oczekiwaniami „sponsorów” KOR-u. Przemysł wytwórczy i wydobywczy, mimo technologicznego zacofania, był potencjalną europejską potęgą, tymczasem „wyczekiwany” Zachód nie potrzebował konkurencji. Gierka usunięto rękoma jego partyjnych towarzyszy, a reżyserowany zdalnie bałagan, związany z ruchem „Solidarności”, trwa właściwie do dzisiaj, przyspieszany i powiększany niekiedy przez „reformatorów” typu Balcerowicza i Buzka.

Skutki znamy – za śląskim dygnitarzem PZPR (nie bez powodów) tęsknią tysiące Polaków, ostatni gensek ZSRR cieszy się z kolei w Rosji i krajach ościennych opinią tego, kto „zdemontował potęgę radzieckiego Imperium”.

Gdy jednak narrator przebywa w „sercu ZSRR” – niewielu (łącznie z nim) oddaje się dywagacjom ideologicznym, bardziej frapuje ludzi materialna sfera codzienności. I chyba nie tylko dlatego, iż wciąż dominuje tu marksizm (marksizm-leninizm?). Wygaszanie „zimnej wojny” rozbudza potrzeby konsumpcyjne nie tylko w rodowitych „ludziach radzieckich”. W ich gościach, choćby polskich stypendystach naukowych, również…

  1. Tamta strona klatki

Spotkanie z Moskwą było czymś tak gwałtownym, że dopiero po 6 dniach pobytu zdobyłem się na to, by siąść do maszyny. (…) Moskwa ma te skromne 8 milionów, a ja dotychczas znałem najwyżej – milionową Warszawę. Skutki są takie, że wśród tych tłumów ludzi, mając do wyboru kilkaset chyba linii autobusowych, tramwajowych i trolejbusowych, ze dwadzieścia linii metra (nie widziałem jeszcze czegoś tak sensownie urządzonego i sprawnie działającego jak metro – jeśli o komunikację chodzi) i elektryczną kolej – mając do pokonania olbrzymie odległości w pewnym momencie poczułem się zupełnie zagubiony. (s. 5).

Czyli skala… Która najpierw odstrasza, później staje się przedmiotem podziwu. W końcu normalnieje, acz to z kolei grozi kłopotami po powrocie do bliskiego przecież, ale z wielu przyczyn – odległego – kraju.

Skala to nie tylko odległości, to także nieprzeliczone masy ludzi i prawo, którego nie przestrzegają ani obywatele ZSRR ani sowiecka władza. Dramaturg wyrzucił przez okno redaktora naczelnego młodzieżowego, literackiego miesięcznika. Oczywiście od razu zrobiono z tego (czy próbowano zrobić, bo jeszcze nie wiadomo, czy się uda) nieszczęśliwy wypadek. (…) Jak stwierdził wykładowca prawa, w ZSRR prawo przestrzegane jest w 0,09%. W rzeczy samej to Dziki Zachód. (ss. 123-124).

Jak widać, elity Kraju Rad także bywały znerwicowane, a wtedy o nieszczęśliwy wypadek nader łatwo…

Skoro osobnicy bardziej wybuchowi (to wciąż nie terroryzm :)), kraj wieeeeeeeeeeeelikij, komunikacja – o dziwo – funkcjonuje sprawnie, to może choć spojrzenie na literaturę w wydaniu polskich i radzieckich humanistów jawi się podobnym? A nie, tak dobrze nie ma. W Moskwie zegary idą  tę samą stronę, natomiast spojrzenie na świat dzieł ma się do siebie absolutnie nijak.

Główna różnica tkwi chyba w tym, że dla nich literatura nie jest, jak dla nas, zbiorem tzw. dzieł, podlegających strukturalnym rozbiorom, a pewnego rodzaju działalnością, mającą na celu „odzwierciedlenie” świata. Stąd np. bardzo dokładnie potrafią omawiać tzw. twórcze metody poszczególnych pisarzy, z obojętnością odnosząc się do każdorazowych wyników ich (tj. metod) wykorzystywania. Sprawia to wrażenie pragmatycznego podejścia. (…) W każdym razie nie klęczą przed każdym pierdnięciem, zwanym sztuką, oznajmiając głośno o jego niepoznawalności. (s. 10).

Jednym ze skutków takiego podejścia jest fakt, iż mają tu dokładnie takiego samego hopla na punkcie wartości poznawczej literatury, jak my na punkcie jej podobieństwa psychologicznego. (s. 11).

Dzieli też przedstawiciela twórców PRL-u i artystów ZSRR rozumienie – istotnego wszak w l. 80. XX w. w obu krajach – pojęcia „buntu”. O ile w Polsce wykrystalizowała się scena punk rockowa, niezależna w dużym stopniu od mediów (te lansowały w tym samym czasie buntowników wygodnych: Maanam, Perfect, Lady Pank… Ale już taka kapela, jak Morawski Waglewski Nowicki Hołdys (MWNH) długo sobie nie pograła i zanikła po fantastycznym albumie Świnie [pamiętam, iż przy zakupie winyla dostawało się „talon” na okładkę – dzieło Antka Zdebiaka – mocno spóźnioną w stosunku do samego materiału muzycznego, który dopiero po kilku miesiącach zrealizowałem w sklepie przy szczecińskiej ulicy Krzywoustego]), dla której bunt był sposobem na sztukę i życie, to w Związku Sowieckim już wówczas stał się on jednym z wielu towarów. Takim jak lodówka, łada czy trudnodostępne w europejskiej części Kraju Rad – mieszkanie.

(…) byłem z Andrzejem B. na wystawie tutejszych „niezależnych” (tutejszych, a więc zinstytucjonalizowanych, z urlopami, pensjami i nagrodami). Wyobraź sobie: powstali gdzieś ok. połowy lat siedemdziesiątych jako grupa malarzy młodych i zbuntowanych, pierwsze dzieła wystawiali – o zgrozo – na wystawie pszczelarstwa. I już tak lat dziesięć się buntują, nie zmieniwszy zasadniczo swego składu i tatusiejąc. (…) A jeszcze do tego prawosławie. Kolejka przed wystawą kilometrowa, każdy chce powąchać burżuazyjnego (za pozwoleniem) smrodku; w środku brodate i włochate typy, gestykulujące jak małpy i muzyka hinduska. (s. 49).

Przypomnijmy: to rok 1985 w stolicy kraju, uważanego za siedlisko wszelkiego zła. I wszechobecnej cenzury. W Polsce bunt stawał się sprzedajną panienką po roku 1976, na krótko, gdyż Sierpień ’80 zmienił optykę – tak masom, jak artystycznej awangardzie. „W okolicach” Okrągłego Stołu nad Wisłą nadrobiono cywilizacyjne zapóźnienie wobec wschodniego Imperium – bunt stał się racjonowany i dobrze opłacany. O ile, rzecz jasna, buntują się „nasi”…

Swoisty wykład czyni narrator na temat sowieckiego chamstwa. Spotyka się tu następujące jego rodzaje: codzienne, niskoorganizacyjne, wysokoorganizacyjne, obyczajowe.

Codzienne polega na tym, że każdy czuje się w prawie zwracać drugiemu uwagę, gdy ten jest – albo zdaje się, że jest – słabszy (…). Biada, jeśli nie umiesz odpyskować szybko i głośno. (…) Chamstwo niskoorganizacyjne, to chamstwo portierów, niskich urzędników, ludzi, którym dano choć maleńką władzę. (…)

Tu zbliżamy się do chamstwa wysokoorganizacyjnego  – przykłady są zbyteczne (…).

Najbardziej ciekawe jest chamstwo obyczajowe. Wiesz, zawsze sądziłem, że im dalej na wschód, tym bardziej szanuje się gości. A tutaj na odwrót. Wyobrażasz sobie, że gdy zaprasza się gości, to się liczy później dokładnie, ile kasy poszło i żąda prezentu o podobnej wartości. Dla mnie to nie do pojęcia. Wszak u nas zaprasza się dla rozmowy, towarzystwa, a nie wspólnego jedzenia. (s. 37).

Sposób funkcjonowania nauki, zgodnie ze wspominanym już „odzwierciedlaniem” świata, czym zajmował się lata temu marksistowski badacz i działacz społeczny – Anatolij Łunaczarski – zajmuje narratora Listów… tym bardziej, iż od zakorzeniania się w nim zależy efektywność wykorzystania czasu, poświęconego badaniom nad prozą Strugackich i nie tylko.

W ZSRR znakowy charakter słowa pisanego wykorzystywany jest oryginalnie.

Np. – jeśli krytyk pisze artykuł, to najmniej się liczy jego sens „wewnętrzny”. Ważniejsze jest, jakich epitetów się używa, co się cytuje, gdzie i kiedy miał miejsce druk. Wszystko to pełne jest odwołań do prawdziwego nurtu wydarzeń, skrytego przed oczyma profanów, nurtu – w którym artykuł uczestniczy, na który wskazuje, ale którego nie opisuje. I jak tu do cholery interpretować tekst, w którym kluczowe zdania mogą naprawdę znaczyć całkiem co innego, niż wynikałoby to z ich treści – i tak jakby nie można traktować ich serio. (s. 98).

Humanisty, człowieka umiejącego objąć świat rozumiem i empatią, powyższa konieczność deszyfrażu dziwić nie powinna. I rzeczywiście – bardziej denerwuje, niźli zbija z pantałyku. Gorzej, iż tak samo odczytywać trzeba nie tylko codzienność życia intelektualnej Moskwy, ale całego ZSRR. Na poziomie ratio – wszystko to nie do ogarnięcia…

Oswojona przestrzeń zamyka się w swoistą klatkę – trasę stałych spacerów, drogę do „Leninki” – biblioteki równie gigantycznej, jak sieć połączeń komunikacyjnych – tanie a nie zagrażające (zbytnio) zdrowiu jadłodajnie, ambasadę PRL – gdzie raz robi się za statystę podczas „spotkań kulturalnych”, innym razem za natrętnego petenta – gdy chce się odebrać należne stypendium, które wciąż z Warszawy nie nadeszło, bo też kogo tam obchodzą zagubieni w czasie i połaciach Kraju Rad młodzi uczeni… Wszak u sowieckich towarzyszy z głodu nie zginą, co najwyżej z przyjaźni się zapiją…

Klatka daje jednak namiastkę bezpieczeństwa i przypomina, iż stypendium trwa tylko dwa lata. Potem można się z tego kwantowego krajobrazu jakoś wyplątać.

  1. Tubylcy patrzą na gości

Z drugą stroną lustra prawdopodobnie nie jest inaczej. Np. Rosjanom nie mieści się w głowach, że przyjechaliśmy bez konkretnych zadań ze strony Związku [Literatów Polskich]. W ogóle sposób, czy może stopień zorganizowania społeczeństwa zadziwia. Jeśli nie trzymasz się grupy, toś przepadł. (s. 9).

Szok musiała też budzić postawa jednego z kolegów narratora, kolejnego z warszawskich stypendystów. Wyobraź sobie oficera milicji, który zgnuśniał, ucząc rosyjskiego w akademii MSW, do tego stopnia, że zapomniał, iż jest policjantem. Albo gościa, mającego tak żenujące braki w edukacji politycznej, że potrafi dziwić się, iż nie zaakceptowało go kółko profesor Janion. ( s. 15). To Walerek, Antolek za to głównie pije i „przyjaźni się” z mieszkankami akademika. W dodatku – zamiast siedzieć jak najciszej – domaga się… sprawiedliwości. Antolka okradli – na jakieś 500 rubli, jeśli nie więcej. Zawiadomił milicję i zaczęła się burza. Po prostu obudził demony, które powinny były spać. Śledztwo, wobec niemożności odzyskania rzeczy (już pewnie na Syberii chodzą w jego ubraniach), skupiło się na opisie Antolkowego życia. (…) Milicja zaczęła się wypytywać o jego znajomych. Wszak zna cały akademik, z tego jakieś 50 dziewcząt intymnie. (…) Jedno pociesza: Antolek już chyba pojął, że przebrał miarę. (s. 66).

Tak, jak w mikro-, tak dzieje się też w makroskali. Jeśli Polacy się wyróżniają, to mocno negatywnie. Byliśmy (…), aby obejrzeć Międzynarodową Wystawę Książki. Polska zaprezentowała się tak, jak zwykle, stoiskiem z niekompetentnymi ludźmi i kserowanym spisem wystawianych książek. (Amerykanie wydrukowali specjalną, reklamową książkę – ze 20 arkuszy, którą rozdawali każdemu, kto chciał brać). Co do meritum, to muszę powiedzieć, że aby zobaczyć ładną polską książkę, trzeba wyjechać za granicę. (s. 13). Ładne książki pojawiają się od lat i w Polsce, rzecz w tym, iż – podobnie jak te, o których pisze Wojciech Kajtoch – są drogie, nawet bardzo drogie… Wówczas nie stać było na nie moskwian, obecnie również mieszkańców RP.

Dwa lata trwania moskiewskiego stypendium to dla Polaków okres stałego oczekiwania na pieniądze, które „powinny nadejść” ze stolicy PRL. Czy wyobrażasz sobie, że w ambasadzie nadal nie ma naszych pieniędzy?! Od trzech miesięcy powinny przychodzić z Warszawy przekazy z pieniędzmi dla nas. A nie przychodzą. Pan Radca przy nas telefonował w tej sprawie – ale echa z ministerstwa nadal brak. (s. 64).

Co tedy może zrobić przyszłość nauki polskiej, by nie musieć pożyczać od potomków Czingiz-Chana, bo i z takimi zaznajomić się poprzez wódkę zdążył? Przyszłość nauki polskiej ma przed sobą albo skok na bank (nic z tego, niepoprawny humanista nie umie nawet udawać groźnego przestępcy) – albo… drobny, bo na taki go stać, handel. W Moskwie da się tanio nabyć rzeczy w Polsce do zdobycia trudne, by nie rzec – niemożliwe. To przecież połowa 9. dekady XX w., czas po stanie wojennym, ogólny marazm, sankcje USA, puste sklepowe półki i przygotowywanie społeczeństwa do „porozumienia ponad podziałami”.

Toteż narrator pisze do żony: Kupiłem – dwa roboty kuchenne produkcji NRD dla nas i dla rodziców (starczy na dług, bo po kursie kosztują około 35-40 tys. zł.), poza tym dziecinny rowerek, o który mnie proszono, żelazko z nawilżaczem, sokowirówkę, sokowarkę, młynek do kawy i na tym na razie spauzowałem, bo nie mam gotówki. (…) Powyższy spis wygląda skromnie, ale zakupy okazały się straszliwie męczące (…), za robotami staliśmy w kolejce 4 godziny, a z dojazdem wyszło 7 godzin. (s. 65).

Innostraniec w zwykłej kolejce – to wygląda źle i dokładnie tak jest przez moskwian postrzegane. Trudno o szacunek do kogoś, kto nie umie (nie chce?) takich spraw – wiadomo – „załatwić”, bo przecież jako obcego na pewno go na to stać.

I raptem taki gość powszednieje. To już nie potomek zdobywców Kremla i pogromców Armii Czerwonej nad Wisłą i Niemnem… A i sowieckich przyzwyczajeń zdążył „pomiędzy wierszami” nabrać… Do tego jednak, by między ludźmi zrodziły się normalne, nie nacechowane obciążeniami ideologii i historii, stosunki – potrzebny jest czas. Ten, kto wie, iż niebawem wyjedzie, nie pozbędzie się perspektywy ciekawskiego (czasem nawet i nie) widza. Na uczestniczenie – zazwyczaj sił ni chęci nie starcza.

Dobrze, jeśli – jak w przypadku narratora Listów… – mamy do czynienia z „postrzegaczem”-intelektualistą, który stara się dokładnie odczytywać znaki, niesione mu przez kolejne dni…

  1. Optymizm nie oznacza naiwności

(…) Jestem optymistą i liczę, że dalej będzie nam się dobrze żyło, że ten wyjazd okaże się szansą, nie nieszczęściem. Ale na drugi, podobny, już bym się nie zdecydował. I gdyby cofnął się czas i raz jeszcze stanąłbym przed wyborem – też bym się nie zdecydował. Takie przygody są dla ludzi silniejszych ode mnie. Albo dla całkiem słabych, którym wszystko jedno, gdzie są i co robią. (s. 126)

Tak Wojciech Kajtoch kończy swoją epistolarną opowieść. Narrator szykuje się do długiej podróży pociągiem, a Czytelnicy?

Przestrzeń przestała dziś być tajemnicą. Ludzie wędrują. Często, szybko i… powierzchownie. W dodatku coraz rzadziej szukają czegokolwiek na Wschodzie. A tam? Moskwę odkrywać przecież będą kolejne pokolenia polskich twórców i uczonych. Żyć się tam da, ale trzeba przyjąć do wiadomości, iż prawa stanowią nie przybysze a ludzi tam osiadli.

Jeśli wystarczy nam pokory, by to zrozumieć, książka krakowskiego humanisty może być (mimo upływu lat od opisywanych przezeń wydarzeń) niezłym wprowadzeniem do atmosfery rosyjskiej stolicy. Ta bowiem kolejnych władców Kremla toleruje, żyjąc swoim życiem, jak na 10-milionową metropolię – nadal prostym i pełnym nadziei.

Marian Karaś napisał kiedyś, że deptanie słabych jest przywilejem idiotów. Moskwa (a raczej moskwianie) nie zdeptała bohaterów książki Kajtocha, choć swoimi obyczajami nieco zdrowia im odebrała, to fakt… Czy na podobne traktowanie w stolicy Putina Polacy mogą liczyć i dziś? Jeśli nie, mogliby przynajmniej zastanowić się – dlaczego?

Kajtoch W., Listy z Moskwy (powieść epistolarna), Wydawnictwo Aureus, Kraków 2015

Lech L. Przychodzki

Na zdjęciu Andrzeja Wróbla: Kraków, maj roku 2009. Od lewej – zmarły w roku 2010 filozof społeczny, Rafał Górski, Wojciech Kajtoch i Lech L. Przychodzki

 

 

 

0

Dorota J

Dziennkarz w 3obieg.pl/

209 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758