Bez kategorii
Like

Stanisław Michalkiewicz: Bal na Titaniku

04/07/2011
371 Wyświetlenia
0 Komentarze
14 minut czytania
no-cover

„Ot, pany się nudzą sami, to się pięknie bawią z nami” – powiada w „Weselu Ojciec Panny Młodej. Oczywiście łże jak pies, bo gdzieżby tam pany nudziły się we własnym gronie!

0


Weźmy takiego premiera Tuska; czy ośmieliłby się nudzić w towarzystwie Naszej Złotej Pani Anieli? A jużci – „dałaby świekra ruletkę mu!” A na bal na Titaniku, to znaczy – na pierwszomajo…, to znaczy pardon – oczywiście na pierwszolipcową Akademię Ku Czci Polskiej Prezydencji W Unii Europejskiej przybyli Najważniejsi Dostojni Goście: biedny zdechlaczek, pan Herman van Rompuy, któremu w traktacie lizbońskim pożałowano nawet tytułu prezydenta, żeby na razie niepotrzebnie nie płoszyć skołowanych europejskich narodów, no i Portugalczyk Osculati, to znaczy nie żaden Osculati – bo Osculati – wiadomo: „W tym ogrodzie za Książęcą zmącił duszę mą dziewczęcą, potem ciało zawiódł śmiało na Frascati (…) A kiedy wschód zaczął ciut złocić kwiaty, powiedział mnie twardo, że: nie zaplati”. Więc nie żaden Osculati, tylko były maoista, Józef Manuel Barroso, który jak mówi, że zaplati, to mówi – i albo plati, albo nie – a jeśli już plati – to i wymaga takich odsetek, jakich nie powstydziliby się najbezczelniejsi lichwiarze.

Od razu widać, jak to jest z tymi wszystkimi radykałami; wystarczy „zadzwonić kieską pomału” i od razu się nawracają. Tedy ileż radości, a i materiału twórczego miałby Witold Gombrowicz, obserwując Gospodarzy, to znaczy – prezydenta Bronisława Komorowskiego i premiera Donalda Tuska, jak to się uwijają, usiłując wtłoczyć się w formę europejskich mężów stanu! Pewnie zaraz opisałby ich w książce, zatytułowanej oczywiście już nie tam żadna „Pornografia”, ale na przykład – „Samogwałt” – albo coś w tym rodzaju. Bo jakże inaczej objaśnić spiżowe słowa marszałka Schetyny, że „Unia Europejska jest w każdym z nas”? No, to niby wiadomo, jakże by inaczej – ale w którym konkretnie miejscu? W sercu, czy też „wprost przeciwnie i niżej”? To nie jest zresztą jedyna trudność, bo spróbujmy rozebrać z uwagą, jakim to sposobem cała Unią Europejska zmieści się w, dajmy na to, nie tak znowu przecież atletycznym ciele pana marszałka Schetyny? Wszystko to skłania do traktowania wszystkich tych deklaracji niezbyt dosłownie; pany się bawią, więc jak to przy zabawie – bredzą pod siebie to i tamto, żeby jakoś podtrzymać dyskurs i dotrwać do końca udręki. Za Leonida Breżniewa było podobnie; ileż to miłosnych zaklęć wypowiadał tak, dajmy na to, Edward Gierek, albo i Wojciech Jaruzelski, ale nietrudno sobie wyobrazić, że i jeden i drugi cały czas rozpaczliwie wytężał wszystkie władze umysłowe, jakiego by tu użyć fortelu, gwoli uniknięcia słynnego bratniego pocałunku w ust korale. Jak pamiętamy, świat obiegło w swoim czasie zdjęcie, przedstawiające molestowanie Ericha Honeckera, rzucając snop jaskrawego światła nie tylko na obyczaje panujące w środowisku Umiłowanych Przywódców, ale również – kolejność dziobania.

   Ale Akademia, jak to akademia – miała swoją część oficjalną i – podobnie jak za czasów Józefa Stalina – również część artystyczną. Ta część artystyczna odbywała się u stóp Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina, a reżyserowana była przez panów Wojewódzkiego i Maternę, co wzbudzało w niektóych kręgach kontrowersje. Zupełnie niepotrzebnie, bo koncert przebiegał według schematu zatwierdzonego jeszcze za głębokiej komuny dla potrzeb festiwalu piosenki w Sopocie, kiedy to zagraniczni wykonawcy byli zmuszani do śpiewania piosenek polskich. Pamiętam ile wesołości wzbudziło wykonanie buntowniczego w założeniu utworu „Mniej niż zero” przez pewnego Turka, który myślał, że jest to rodzaj lirycznej skargi, coś w rodzaju „łzawej tęsknicy serca”. Takie nieporozumienia zdarzały się i wcześniej. Adam Grzymała-Siedlecki wspomina na przykład, jak to w roku 1919 arcybiskup Józef Teodorowicz, po odprawieniu solennej mszy przed cudownym obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej w Wilnie, zapragnął przed błogosławieństwem dać popis sztuki retorycznej, z której słynął: „Mnież to, niegodnemu słudze Bożemu przygodzi się błogosławić ciebie, ludu wileński, ludu, któryś tyle przecierpiał? Mnież to ciebie – nie tobie mnie błogosławić? – rozpoczął – na co stojąca obok Grzymały-Siedleckiego przygłucha staruszka śpiewnie zwróciła się do męża: „co powiedział?” Ten zastanowił się, a po chwili streścił: „prosto waha się, czy błogosławić”. Więc chociaż obydwaj wyznaczeni przez ministra Zdrojewskiego reżyserowie uchodzą za osoby nader awangardowe, to w koncertowej składance znalazło to wyraz najwyżej w tym, że dobór wykonawców mógł być dokonany pod kątem ich tak zwanej „orientacji seksualnej”. Takich podejrzeń można było nabrać zwłaszcza w przypadku szansonisty wykonującego utwór „Georgia”, w wyższych partiach pomagającego sobie falsetem. No ale publiczność sprawiała wrażenie jakby wszystko jej się podobało jednakowo, a już specjalnie – frajerwerki, które być może – bo ktoż to może wiedzieć? – stanowiły, niezamierzony oczywiście, rodzaj prefiguracji wydarzeń, jakie czekają nasz nieszczęśliwy kraj już w niedalekiej przyszłości. Ciekawe, że podobne odczucia musiał żywić zespół „ze wsi Warszawa”, który nie tylko ze wzniesionymi w komunistycznym geście pięściami solidaryzował się z „walczącymi Atenami” i „Madrytem” („Niech żyje czerwony Madryt – i Biała Podlaska!”), ale na koniec udzielił też życzliwej rady publiczności: „Idźcie dzieci do domu i nie służcie nikomu”. Łatwo powiedzieć – ale przecież i „Kapela ze wsi Warszawa” nie śpiewała ku czci polskiej prezydencji wyłącznie con amore, tylko coś tam w brzęczącej monecie chyba po występie zainkasowała? Prezydencja ma kosztować co najmniej 430 milionów, więc co to komu szkodzi, jeśli za swój płomienny protest zostanie godnie wynagrodzony? Inna sprawa, że nasi Umiłowani Przywódcy nie mają najmniejszych powodów, by ani takich protestów, ani też takich buntowników się obawiać. Wiadomo, że tak jak wszystko u nas – również i to nie jest naprawdę, tylko że każdy ma swój, jak to mówią Francuzi – „emploi” i jeden na estradzie udaje Belzebuba w straszliwej postaci, a drugi znowu – płomiennego szermierza świętej sprawy proletariatu – ale tak naprawdę i w jednym i w drugim przypadku chodzi o to samo – żeby dobrze wypić i smacznie zakąsić, a jak trafi się okazja w postaci prezydencji – to kto wie – może nawet położyć sobie w ubikacji kafelki? Nawiasem mówiąc, na Belzebuba już sto lat temu podrywał panienki Stanisław Przybyszewski, opowiadając im na krakowskich odczytach o phallusie tego szatana; miał być zimny jak lód i na całej długości zaopatrzony w haczyki, przypominające harpuny.
 
   Ale to wszystko drobiazg niewątpliwy w porównaniu z wiadomością, która w natłoku depesz mogła umknąć uwadze – że premier Donald Tusk potwierdził swoje niezachwiane zaufanie do Krzysztofa Bondaryka. Słodko i zaszczytnie jest doświadczyć tak szybko potwierdzenia swoich prognoz – a przecież zaledwie przed kilkoma dniami przewidywałem, że sprawa podejrzeń szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego o korupcyjne bezeceństwa musi zakończyć się wesołym oberkiem. Samokrytycznie muszę jednak przyznać, że nie doceniłem pozycji Krzysztofa Bondaryka w hierarchii obowiązującej w naszym nieszczęśliwym kraju. Sądziłem bowiem, że będzie musiał on stanąć przed parlamentarną komisją nadzorującą służby specjalne, ale okazało się, że premier Tusk na taką zuchwałość się nie odważył. Najwyraźniej lekcja udzielona mu po samowolnej próbie poluzowania sobie smyczki poprzez aresztowanie Petera Voglazostała zapamiętana. Zresztą – jakże jej nie zapamiętać, kiedy nie dość, że podczas przesłuchania przez Monike Olejnik Andrzej Urbański zdradził, iż w kwestii odpowiedzialności „strony polskiej” za katastrofę smoleńską, raport ministra Millera wcale nie musi różnić się w sposób istotny od „białej księgi” Antoniego Macierewicza, nie dość, że w trakcie kulminacyjnych przygotowań do polskiej prezydencji, w ramach wielkich manewrów przez Warszawę przeciągnęła demonstracja związkowców z Solidarności, a i generał Gromosław Czempiński wyraził opinię, że minister Bogdan Klich powinien „oddać się do dyspozycji premiera” już 10 kwietnia ubiegłego roku? Skoro piorun ma uderzyć tak blisko, to nawet najgłupszy zrozumie, że to nie pora na wtykanie nosa w tropy podsunięte – kto wie, z jaką intencją – przez „Gazetę Wyborczą” – a przecież premier Tusk nie tylko jest inteligentny i spostrzegawczy, ale i swoimi kanałami coś tam jeszcze musi przecież wiedzieć? Jakże zresztą nie wiedzieć, skoro i Portugalczyk Oscu…, to znaczy pardon – oczywiście Józef Manuel Barroso postępuje zgodnie ze słowami piosenki: „A kiedy wstałam i wyszłam bez słowa, nie wybiegł za mną, nie dofinansował”?
                                                                
Stanisław Michalkiewicz
0

Persona non grata

Blog przeznaczony do publikacji materialów dziennikarzy obywatelskich przygotowanych na zlecenie Nowego Ekranu lub artykulów i listów nadeslanych do Redakcji

422 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758