Przede wszystkim kiepska jakość filmów. Płaskie koncepcje, brak dynamiki i powtarzane do znudzenia kawały rodem z podwórka-studni na Grochowie
Przede wszystkim kiepska jakość filmów. Płaskie koncepcje, brak dynamiki i powtarzane do znudzenia kawały rodem z podwórka-studni na Grochowie. Łączy ich także to, że obaj zostali uznani za geniuszy kina i okrzyknięci wzorem do naśladowania dla wszystkich młodych reżyserów jak świat długi i szeroki. Tak to przynajmniej przedstawia się w opracowaniach na temat filmów i kina. Nie wierzę jednak, by młodzi reżyserzy, którzy poważnie traktują swoje rzemiosło mogli czegokolwiek nauczyć się od Polańskiego i Allena. Nie ma też zbyt wielu chętnych naśladowania dzieł mistrzów.
Kiedy pierwszy raz oglądałem „Dziecko Rosemary” nie mogłem się nadziwić jak to się dzieje, że taki gniot nazywają arcydziełem. Miałem wtedy 17 lat i dorastałem bardzo powoli. Kiedy byłem trochę starszy i zrobiono mi już pranie mózgu myślałem o swoich wcześniejszych opiniach na temat tego filmu bardzo krytycznie. – Cóż ja mogłem wtedy wiedzieć – tak myślałem. I zachwycałem się przy tym „wspaniałą muzyką Krzysztofa Komedy”. Muzyka jak muzyka, nie znam się na niej. Film jest po prostu prymitywny i tak prosty, jak tylko propaganda być może. Treści nie ma co opowiadać. Starzejący się sataniści bulą zdegenerowanemu mężowi wiotkiej blondynki, żeby ten pozwolił zapłodnić swoją żonę księciu ciemności. Czy to jest film? Powtórzę pytanie; czy to jest w ogóle film? Co to do cholery za fabuła i kogo to może zainspirować? Tuska chyba. A już scena zapładniania przez szatana jest rozegrana wprost mistrzowsko. Szczególnie podobały mi się te oczy błyszczące na czerwono. Dziś nikt tego filmu nie pokazuje, bo dziennikarzom GW nie starczyłoby argumentów, żeby zatrzymać ten śmiech jaki rozległby się po kraju po emisji tego arcydzieła. To samo jest z „Chinatown”. Jeśli można znaleźć jakiś film, w którym akcja stoi w miejscu to bardzo proszę o przywołanie tytułu. Będzie to jedyny film bardziej statyczny od „Chinatown” to już u Godarda jest więcej dynamiki, szczególnie jak ten Trintgnant lata ulicami w półkożuszku za swoją brzydką narzeczoną. W „Chinatown” nie dzieje się nic. Polański rozcina nos Nicholsonowi i to właściwie wszystko. Łażą potem z kąta w kąt, pałętają się pod jakimiś mostami, a na koniec Nicholson bije po twarzy Faye Dunaway, która wyznaje mu straszną prawdę o swojej przeszłości. Dziś nie ma już targetu dla takiego filmu, a w czasach kiedy on powstał byli tym targetem jedynie młodzi nie znający realiów życia na zachodzie chłopcy zamieszkujący blok wschodni.
Gorszy od Polańskiego serio był tylko Polański z przymrużeniem oka. Nie uśmiechnąłem się ani razu na filmie „Nieustraszeni pogromcy wampirów”. Był tam cały zestaw odgrzewanych amerykańskich wiców, które zwykle dotyczą niemieckich nazwisk i brzydkich ludzi. O takim filmie jak „Piraci” nie ma nawet co mówić.
Woody Alen, który mógłby śmiało występować w roli końca amerykańskich marzeń jest jeszcze gorszy. Ludzie śmieją się z Zeliga i plemników, z faceta sprzedającego pop corn na polu bitwy pod Borodino i innych podobnych bzdur. Ja też się śmiałem, ale miałem wtedy 12 lat. Dziś już mnie to nie bawi. Bawi jednak całą, potężną rzeszę istot nazywających siebie intelektualistami, a filmy Allena określających mianem „intelektualnych komedii”. Intelektualizm tych dzieł polega na mnożeniu wątków i epizodów z innych dzieł, uznanych wcześniej za klasykę. To jest właściwie wszystko. W tym tkwi źródło sukcesu Allena. Dla ćwierćinteligentów, którzy słyszeli coś tam o Tołstoju i widzieli raz plemnika pod mikroskopem, będzie to jednak źródło nieustającej radości, bo w filmie znanego reżysera pokazują przecież coś, co oni znają, coś, co widzieli wcześniej i nawet jeśli budziło to ich zdziwienie (plemnik pod mikroskopem), to już nie budzi. Istnienie tego czegoś – Tołstoj – potwierdzone zostało oficjalnie przez reżysera światowej sławy nagradzanego Oscarami, palmami, lwami i jaszczurkami, a także jakimś innym jeszcze złomem z bursztynu. No i oczywiście pieniędzmi. Bez pieniędzy ani rusz.
Filmy Allena adresowane są do widza powierzchownego i słabo zorientowanego w tym co stoi na półkach w jego osiedlowej bibliotece. Podobnie jest z książkami Umberto Eco i czytelnikami tychże, ale to inna zupełnie historia.
Żeby zyskać sobie opinię intelektualisty i przekonać wszystkich, którzy te jego nędzne produkcje oglądają, że również są usadowieni oczko wyżej niż żule z murku nad estakadą przy osiedlu, Allen nie cofa się przed niczym. Pomieszanie wątków, postaci, tak zwana intetekstualność, wszystko na poziomie zajawek z ostatniej strony szkolnych bryków. W sam raz dla nadwiślańskich bystrzaków z aspiracjami.
Mimo tej dość oczywistej nędzy pozycja Allena jako mistrza jest niezagrożona. Dlaczego? Otóż zdetronizowanie jakiegoś guru, wprowadza taki chaos poznawczy w umysły odbiorców, że gotowi oni są przestać chodzić do kina i kupować książki. Nie po to kreowano dziesiątki lat ten chłam, by go teraz tak po prostu zabrać ze sceny, jak zakurzoną dekorację. Allen musi trwać. Musi, żeby ludziom, którzy od roku pańskiego 1956 dorastają w poczuciu wyższości nie zawalił się świat, żeby nie zaczęli pić i popełniać samobójstw. Do tego zaś doszłoby niechybnie, gdyby nagle ktoś wszedł na arenę, ktoś wpływowy i ważny, na przykład Wojewódzki i powiedział; chłopaki i dziewczyny! To wszystko ściema! Ten Allen to śmieciarz. Nic takiego się jednak nie stanie. Po Allen to jeden z filarów systemu. On pozwala wierzyć kompletnym durniom, że są kimś innym. On fałszuje rzeczywistość dużo lepiej niż wciągane nosem paprochy, a rozcieńczana wódka to w ogóle nie ma z nim szans. I to się właśnie podoba.
Aha, jeszcze jedno. Byłbym zapomniał. Obaj panowie mają za sobą jakieś zaszłości z małymi dziewczynkami. Czy to nie dziwne?
Jeśli ktoś chce sprawdzić co takiego fajnego jest w moich książkach zapraszam na stronę www.coryllus.pl. Ceny przystępne, moc atrakcji, aż dech zapiera. No i nie ma tam ani słowa o plemnikach i Tołstoju.
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy