Marian Miszalski: Wojna libijska od podszewki
20/05/2011
377 Wyświetlenia
0 Komentarze
9 minut czytania
(„Głos Katolicki”, Paryż, 5 maja 2011) W kampanii wyborczej w 2007 roku kandydat na prezydenta Francji, Sarkozy, zapowiedział po raz pierwszy utworzenie Unii Śródziemnomorskiej.
Wtedy wyglądało to na rozwinięcie starego projektu Unii Europejskiej z lat 90. – tzw. projektu barcelońskiego ( „zacieśniania współpracy UE z krajami Afryki Północnej”). Gdy, już jako prezydent, Sarkozy przedstawił projekt, jego Unia Śródziemnomorska miała jednak inny kształt; nie wszystkie, a tylko wybrane kraje UE miały uczestniczyć w tym przedsięwzięciu: Francja, Portugalia, Hiszpania, Włochy, Grecja, Malta i Cypr oraz państwa Afryki Północnej plus Turcja.
Turcja szybko zwietrzyła w tym projekcie próbę zastopowania jej dążeń akcesyjnych do UE: członkostwo w owej Unii Śródziemnomorskiej odczytała jako francuską próbę zaoferowania jej substytutu członkostwa w UE (żydowskie lobby polityczne we Francji intensywnie blokuje przyjęcie Turcji do UE).
Niemcy z kolei ujrzały w projekcie Sarkozy’ego próbę zbudowania przez Francję własnego „kieszonkowego imperium” w Afryce Północnej. Kanclerz Merkel oświadczyła więc, że owszem, Niemcy dają wolną rękę temu projektowi, ale pod warunkiem: „Nic w Afryce Północnej bez naszej wiedzy i zgody”. Można to było odczytać: rekolonializacja Afryki Północnej, owszem, ale w porozumieniu z Niemcami.
Świadczy to o szybko narastającym w niemieckich elitach władzy dążeniu do mocarstwowości.
Na gruncie afrykańskim najbardziej opornym wobec projektu francuskiego wydawał się Kadafi, sam pretendujący od dawna do roli politycznego lidera regionu. Zatem w grudniu 2007 roku, już jako prezydent, Sarkozy jak najuprzejmiej zaprosił Kadafiego do Paryża aby zmiękczyć. Powstał przy okazji wielki skandal, gdyż Kadafiemu pozwolono rozbić beduiński namiot w ogrodach na zapleczu hotelu Marigny, co było urągowiskiem dotychczasowym, dyplomatycznym obyczajom. Skandal był jeszcze większy, bo dwaj ważni ministrowie rządu francuskiego publicznie skrytykowali zaproszenie „byłego terrorysty”, „dyktatora, łamiącego prawa człowieka i obywatela”, nie mówiąc już o oburzeniu części mediów. Ale „straszliwy dyktator” – straszliwym dyktatorem, a interesy – interesami… Wizyta zakończyła się chwilowym „sukcesem Sarkozy’ego”: Francja sprzedała Libii 22 airbusy oraz 14 samolotów bojowych (teraz niszczonych przez lotnictwo francuskie!…), obiecała też wybudować w Libii elektrownię atomową dla „odsalania wody morskiej”.
Wizyta Kadafiego we Francji pobudziła do działania Włochy (b.kolonizatora Libii), zaniepokojone francuskimi umizgami do Kadafiego. Już w marcu 2008 roku Włochy – przebijając Francję – podpisały z Libią „Traktat o przyjaźni i współpracy”. „Przezwyciężyliśmy przeszłość, przepraszamy i prosimy o wybaczenie” – napisali Włosi, a sam Berlusconi najwyraźniej pozyskał osobistą przyjaźń Kadafiego. Ustanowiono nawet dzień 30 sierpnia jako „Dzień przyjaźni między Włochami a Libią”, a Włochy – tytułem zadośćuczynienia za kolonizację Libii – zobowiązały się w ciągu 25 lat przekazać Libii 200 milionów euro. Wypada mniej niż 10 milionów euro rocznie – co było inwestycją niezłą wobec spodziewanych zysków: gdyż już dwa lata później, w roku 2010, podczas słynnej wizyty Kadafiego w Rzymie, podpisano kilkunastomiliardowe zamówienia libijskie dla przemysłu włoskiego i włoskie – na libijską ropę. Podczas tej wizyty premier Włoch… pocałował Kadafiego w rękę, przebijając wszystkie uprzejmości Sarkozy’ego wobec „straszliwego dyktatora”!
W międzyczasie nie próżnowały Niemcy, forsując skutecznie przepracowanie formuły Unii Śródziemnomorskiej zgodnie z ich mocarstwową linią: „nic w Afryce Północnej bez nas”. Niemcy, jak zwykle – osłoniły swe mocarstwowe ambicje „rozszerzoną formułą”: wedle ich pomysłu powstała wreszcie oficjalnie (na szczycie w Paryżu w lipcu 2008 roku) – jednak nie Unia Śródziemnomorska, ale Unia na Rzecz Regionu Morza Śródziemnego. Żeby Francja nie myślała sobie, że za unijne (niemieckie) pieniądze będzie robić swoją własną politykę w Afryce – ta nowa „unia” obejmuje wszystkich 27 członków Unii Europejskiej plus: Algierię, Tunezję, Maroko, Jordanie, Syrię, Egipt, Mauretanię, Izrael, Autonomie Palestyńską, Liban, Turcję, ale i, uwaga: Bośnię, Hercegowinę, Chorwację, Czarnogórę i Monako… Razem 43 państwa, pośród których Niemcom łatwo jest zbudować własną koalicję lub przynajmniej „quorum blokujące”.
Libia zdecydowanie i od razu odrzuciła propozycje członkostwa: Kadafi oświadczył, Unia na Rzecz Regionu Morza Śródziemnego to „nowy projekt kolonialny”, że to „próba rozbicia Unii Afrykańskiej”, „projekt mający na celu neokolonialne podporządkowanie Afryki Północnej” główne Francuzom i Anglikom. Trudno odmówić mu racji w tej politycznej diagnozie. I wtedy chyba podpisał na siebie wyrok…
Kadafi zbiera dzisiaj „grona gniewu” promotorów tej Unii.
Tymczasem w Paryżu powstało wnet „biuro organizacyjne” Unii na Rzecz Regionu Morza Śródziemnego. Wolno sądzić, że była to przybudówka francuskiej agentury, werbującej tubylczych polityków z krajów Afryki Północnej do wstępnej realizacji francuskiego projektu. Obecnie dowiadujemy się, że w tzw. Radzie Narodowej „rebeliantów” libijskich jest „kilku ministrów Kadafiego”. Wcześniej zwerbowanych przez francuski wywiad?…
A podczas trwającej obecnie interwencji w Libii jakoś przeszły niezauważone słowa premiera Berlusconiego: „Nowe władze libijskie będą musiały honorować podpisane kontrakty”…
Czy Kadafi – wygrywając drugorzędne konflikty interesów miedzy Niemcami, Francją, Włochami, Ameryką i Rosją – wytarguje sobie jakiś kompromis? Wydaje się to wątpliwe. Wszystko wskazuje raczej, że „europejczycy” zabezpieczą sobie libijską ropę i północnoafrykański rynek zbytu za pośrednictwem jakiejś tubylczej, koncesjonowanej „demokracji”, a straszliwego Kadaffiego, „nie naszego s…syna”, zastąpią teraz „” s…syni mniejsi”, ale „nasi”.
Marian Miszalski