Nasza mocarstwowa pozycja zaczyna pomału nas przygniatać. O ile jeszcze można zrozumieć, że nie palimy się do obalania Kadafiego (jego metody polityczne mieszczą się przecież w standardach demokratycznych uznawanych przez aktualne władze polskie i sojusznicze), o tyle cała historia wokół wmurowania tablicy, upamiętniającej pomoc udzieloną nam przez Węgrów w roku 1920 nie mieści się w głowie.
Okazuje się więc, że bardzo niewygodnym faktem dla dzisiejszej polityki zagranicznej jest fakt, że wygraliśmy z Sowietami w 1920 roku. Nie należy tego przesadnie akcentować (zamiast tego można palnąć coś o polskich wojskach w Moskwie, co i tak wzięte będzie jedynie za kolejną gafę), a może nawet jakoś zreinterpretować. Bardzo lubiłem czytać na stronach rozmaitych narodowych socjalistów pokrętne tłumaczenia agresji na Polskę ze strony walczących tak naprawdę wyłącznie z komunizmem Niemiec (Hitler musiał przecież jakoś dostać się do wrogich Sowietów), pisane na użytek Polaków, którzy mogą mieć opory przed przyjęciem dobrodziejstw idei narodowego socjalizmu, ze względów historycznych właśnie. Czy nie pora na podobne teksty naszych wybitnych specjalistów od historii i polityki, które wyjaśnią nam, że tak naprawdę nie chodziło o nas, że zawsze byliśmy braćmi, a że akurat znaleźliśmy się na drodze… Cóż, na drodze się nie leży, jesteśmy więc sami sobie winni.
Ciekawe, czy spod tej tablicy równie szybko, jak z niedalekiego Krakowskiego Przedmieścia, znikać będą kwiaty i znicze? Pewnie tak, bo nawet taka mała lampka może razić w oczy kogoś, kto przez lornetkę obserwuje nas z Kremla. A tego przecież nie chcemy.
Nasz Dziennik: Zniewaga pod węgierską tablicą
Nasz Dziennik: Kancelaria tropi przeciek