Wyrób czekoladopodobny. Dla wielu osób pamiętających ostatnie lata Peerelu był znakiem ostatecznego krachu „socjalistycznej ekonomii”. Nie kolejki po papier toaletowy, benzynę czy mortadelę. Nie triumfalnie obwieszczane w Dzienniku Telewizyjnym wpłynięcie do portu w Szczecinie czy Gdyni statku z zielonymi, kwaśnymi pomarańczami z Kuby. Nie półki z octem, etykiety zastępcze i solone masło z rezerw wojskowych. Tylko ten ohydny, klejący się margarynowym tłuszczem do zębów wyrób, którym komuna usiłowała oszukać dorosłych i dzieci. A potem przyszedł wolny rynek wyzwalając w rodakach niesamowitą wręcz przedsiębiorczość i operatywność. I na rozstawianych na chodnikach, placach i skwerach stoiskach – będących w oryginale łóżkami polowymi, leżakami turystycznymi lub wręcz drzwiami – pojawiły się prawdziwe czekolady. Z całymi orzechami („okienka”), rodzynkami, nadziewane, gorzkie. […]
Nie sądziłem jednak, że doczekam aż takiego upadku. Nie spodziewałem się, że w kraju o takich tradycjach gorzelnianych natrafię na wyrób wódkopodobny. Żona wysłała mnie po flaszkę, potrzebowała bowiem wódki do rozrobienia nalewki na róży. Ominąłem więc półki z „Finlandią”, „Chopinem” i „Sobieskim” zmierzając w strefę niższych cen. Ujęła mnie nazwa – „Art.”, jak sztuka. Zapłaciłem niewiele. Dopiero w domu rodzina na mnie nakrzyczała: „Coś ty kupił!? 30%?!”. Rzeczywiście. Trzydzieści. I nie zmieni tego faktu umieszczone na etykiecie wyobrażenie Wenus z Milo i tekstu „Uwolnij swoją wyobraźnię. Art to sztuka w czystej formie” I niżej maleńkimi literkami „Napój spirytusowy wyprodukowany przez destylernię (sic!) Polmos Kraków”.
Napój spirytusowy! Imć Onufry Zagłoba zakrzyknąłby „Panie Boże! Ty widzisz i nie grzmisz! Chamy w destylerni napój spirytusowy robą!”. Wenus z Milo dobrze oddaje jakość napoju: jej brakuje rąk, jemu procentów.