KULTURA
Like

Wojciech Kilar – Polonez

30/12/2013
819 Wyświetlenia
3 Komentarze
36 minut czytania
Wojciech Kilar – Polonez

Wojciech Kilar jest jednym z niewielu Polaków, którego odejście zauważyły i odnotowały światowe media. Jeden z najwybitniejszych polskich kompozytorów zostawia trwały ślad w kulturze światowej.

0


 

LUDZIE PRAWDZIWEJ WIARY POZOSTAWIAJĄ PO SOBIE NIEZAPOMNIANE SŁOWA I CZYNY ś.p. W. KILAR POZOSTAWIŁ NAM JESZCZE PRZEPIĘKNĄ MUZYKĘ!!!!
NIECH DOBRY BÓG MA GO W SWEJ OPIECE
 

Najlepiej opowie os sobie sam ŚP Wojciech Kilar. Oto jego rozmowa z Piotrem Mucharskim odnotowana w 2007r.
 

PIOTR MU­CHAR­SKI: – Czy mi się wy­da­je, czy sły­szę bicie dzwo­nów za oknem?

WOJ­CIECH KILAR: – Tak, to dzwo­ny z mojej pa­ra­fii.

– To są TE trzy dzwo­ny?

– Te. Na­zy­wa­ją się „Woj­ciech”, „Bar­ba­ra” i „Fran­ci­szek” – ufun­do­wa­li­śmy je.

– „Woj­ciech” to Pan, „Bar­ba­ra” – Pań­ska żona. A „Fran­ci­szek”? Czy imię nada­no mu na pa­miąt­kę Pań­stwa kota? Tak mówią…

– Kota? Skąd­że! To imię czło­wie­ka. Z Asyżu. Świę­te­go. Cho­ciaż, wie pan… Szko­da, że nie wpa­dłem wów­czas na ten po­mysł. Mie­li­śmy wtedy kotkę imie­niem Hil­de­gar­da – jak owa bło­go­sła­wio­na mi­stycz­ka i kom­po­zy­tor­ka z Bin­gen. Imię pa­so­wa­ło­by więc do dzwo­nu, jak ulał.

– Ale mi­łość do kotów Panu nie prze­szła. Na par­te­rze wszę­dzie wi­dzia­łem ich wi­ze­run­ki. Na ob­ra­zach, po­dusz­kach…

– Mi­łość nie prze­szła. Każdy przy­błę­da może li­czyć u nas na miskę mleka. Ale po śmier­ci Hil­de­gar­dy nie mie­li­śmy już wię­cej ko­ta-re­zy­den­ta. Smut­ne, że zwie­rzę­ta żyją kró­cej od ludzi. Ona była z nami przez 10 lat. Nie chcie­li­śmy znów prze­ży­wać ta­kie­go odej­ścia. Jak pan sły­szy, imię trze­cie­go dzwo­nu też miało uza­sad­nie­nie w na­szych po­glą­dach.

– Na par­te­rze wi­dzia­łem koty, a tutaj, w pra­cow­ni, kró­lu­ją ob­ra­zy świę­te. Bre­wiarz pod ręką… Pa­mię­ta Pan taki mo­ment w swoim życiu, który by można na­zwać na­wró­ce­niem?

– Nie było ta­kie­go mo­men­tu. Za­wsze mia­łem wra­że­nie, że Ktoś na mnie pa­trzy, śle­dzi moje kroki, że je­stem od­po­wie­dzial­ny przed Kimś nie­wi­dzial­nym. Moje niebo nigdy nie stało w pło­mie­niach. Więc, jeśli do­szło do ja­kiejś du­cho­wej prze­mia­ny, to do­ty­czy­ła ona mo­je­go sto­sun­ku do Ko­ścio­ła, a nie – re­li­gii. Byłem wy­cho­wy­wa­ny tra­dy­cyj­nie. W dzie­ciń­stwie bab­cia pro­wa­dzi­ła mnie na wszyst­kie na­bo­żeń­stwa ma­ryj­ne. Bar­dzo długo tkwi­łem w prze­ko­na­niu, że trwa­ją one strasz­nie długo – ja­kieś dwie go­dzi­ny, aż wresz­cie zro­zu­mia­łem, że za­wsze po na­bo­żeń­stwie zo­sta­wa­li­śmy na Mszę.

Potem nie mia­łem po­ku­sy ate­izmu, ra­czej na­zwał­bym to du­cho­wym ba­ła­ga­niar­stwem. Lu­bi­łem cho­dzić do ko­ścio­ła tylko wtedy, gdy był pusty. Trak­to­wa­łem go jako miej­sce do me­dy­ta­cji, roz­li­czeń z samym sobą, bycia z Bo­giem sam na sam: próśb o coś, po­dzię­ko­wań za coś… Byłem takim ko­ściel­nym sin­glem, by­wal­cem. Żona się ze mnie trosz­kę na­śmie­wa­ła, bo sama wie­dzia­ła za­wsze do­sko­na­le, czym jest Msza świę­ta.

– Kiedy to się zmie­ni­ło?

– Po­wrót do Ko­ścio­ła (i to wła­śnie ma­ryj­ne­go) na­stą­pił w sta­nie wo­jen­nym na Ja­snej Górze. Leży tu taka ksią­żecz­ka o mnie pt. ,,Na Ja­snej Górze od­na­la­złem wolną Pol­skę i sie­bie”. Nic dodać, nic ująć.

Od­kry­łem sło­dycz bycia we wspól­no­cie. Pół­żar­tem od tam­te­go czasu mówię o sobie, że je­stem he­do­ni­stą re­li­gij­nym, bo uczest­ni­cząc w Mszy od­czu­wam przy­jem­ność, prze­cho­dzą­cą w du­cho­wą roz­kosz.

– Msza jest świę­tem. A co­dzien­ność?

– Dru­gim mo­men­tem prze­ło­mo­wym było dla mnie od­kry­cie Bre­wia­rza. Nie roz­sta­ję się z nim, od­na­la­złem tam wszyst­ko. Inny wy­miar owej co­dzien­no­ści, o którą pan pyta. Zy­ska­łem też, dzię­ki niemu wła­śnie, a nie stu­diom teo­lo­gicz­no-hi­sto­rycz­no-bi­bli­stycz­nym, świa­do­mość ko­rze­ni wiary ka­to­lic­kiej. Wciąż po­wta­rzam, że wy­zna­ję wiarę ju­de­ochrze­ści­jań­ską i je­stem wo­ju­ją­cym an­ty-an­ty­se­mi­tą.

Sta­ram się to nawet pod­kre­ślić w utwo­rach, które kom­po­nu­ję, zwłasz­cza ostat­nio. Do tek­stu „Ma­gni­fi­cat” kom­po­zy­to­rzy zwy­kli do­da­wać różne tek­sty, szcze­gól­nie pod ko­niec utwo­ru, żeby wy­brzmiał try­um­fal­nie. Naj­bar­dziej znany „Ma­gni­fi­cat” Jana Se­ba­stia­na Bacha koń­czy wła­śnie ra­do­sna ,,Glo­ria”. Swój utwór za­koń­czy­łem trze­ma sło­wa­mi z Psal­mu 125 „Pax super Isra­el” (Pokój nad Izra­elem). Taka jest moja do­kso­lo­gia, po­sła­nie, nie­za­leż­nie od tre­ści sa­me­go „Ma­gni­fi­ca­tu”.

– „Ma­gni­fi­cat” jest czę­ścią cyklu…

– Jest drugą czę­ścią try­lo­gii. Naj­pierw był „An­ge­lus”, czyli Zwia­sto­wa­nie. Chciał­bym zdą­żyć jesz­cze na­pi­sać trze­cią część – „Kan­tyk Za­cha­ria­sza”, który bym po­łą­czył z kan­ty­kiem Sy­me­ona: ,,Teraz o Panie po­zwól odejść słu­dze swemu w po­ko­ju, bo moje oczy uj­rza­ły Twoje zba­wie­nie”.

Po­łą­czę te dwa kan­ty­ki, choć wiem, że nie mogę się wda­wać w dys­ku­sję z teo­lo­ga­mi. Padł­bym przy pierw­szym zło­że­niu szpad. Nie spie­ram się z po­glą­dem, że takie pry­wat­ne tłu­ma­cze­nie Pisma Świę­te­go jest nie­wska­za­ne. Ale myślę, że je­że­li pły­nie zeń coś do­bre­go, to je­stem uspra­wie­dli­wio­ny.

W „An­ge­lu­sie” Ma­ry­ja do­wia­du­je się, że zo­sta­ła wy­bra­na. „Ma­gni­fi­cat” jest po­dzię­ko­wa­niem ko­bie­ty, która nosi w łonie Zba­wi­cie­la. „Kan­tyk Za­cha­ria­sza” jest po­dzię­ko­wa­niem na­ro­du wy­bra­ne­go. Dla­te­go ko­ja­rzy mi się ze sta­rym Sy­me­onem, któ­re­mu Duch Świę­ty ob­ja­wił, że nie odej­dzie ze świa­ta, póki nie ujrzy ocze­ki­wa­ne­go Zba­wi­cie­la. I wresz­cie spo­ty­ka w świą­ty­ni ma­łe­go Je­zu­sa z ro­dzi­ca­mi.

– U Bacha kan­ta­ta ,,Ich habe genug”, która wła­ści­wie jest pie­śnią Sy­me­ona, koń­czy się ra­do­snym tań­cem czło­wie­ka, który wresz­cie w spo­ko­ju może odejść.

– Tak, to jest mo­ment ra­do­sny. Przy­zwy­cza­ili­śmy się, że wszyst­ko, co re­li­gij­ne, po­win­no być so­len­ne. Roz­ma­wia­łem kie­dyś o kwar­te­cie Jó­ze­fa Hayd­na ,,Sie­dem słów Chry­stu­sa na krzy­żu”. Miej­sca­mi brzmi on za­ska­ku­ją­co we­so­ło. Roz­mów­ca wy­tłu­ma­czył mi, że kie­dyś ra­dość ze zba­wie­nia była czymś oczy­wi­stym.

– Wróć­my do Bre­wia­rza i co­dzien­no­ści. To on sta­no­wi o jej ryt­mie?

– Nie tylko o ryt­mie. Kie­dy­kol­wiek otwie­ram Bre­wiarz, za­wsze od­po­wia­da mi na py­ta­nia do­ty­czą­ce mojej ak­tu­al­nej sy­tu­acji ży­cio­wej. Może coś sobie pod­świa­do­mie do­po­wia­dam albo do­bu­do­wu­ję, ale trak­tu­ję go cza­sem jak ży­cio­wy po­rad­nik i prze­wod­nik. Cho­ciaż nie… Zbyt po­spo­li­cie to brzmi, w na­szych po­rad­ni­ko­wych i prze­wod­ni­ko­wych cza­sach.

– Po­wiedz­my: po­rad­nik me­ta­fi­zycz­ny i prze­wod­nik du­cho­wy. Tak brzmi le­piej?

– Tak może być. To­wa­rzy­szy mi od czasu, kiedy zna­la­złem się na Ja­snej Górze. I tutaj zbli­ża­my się do ckli­wych wy­nu­rzeń o „per Ma­riam ad Jesum”. Nic nie po­ra­dzę, że tak wła­śnie, prze­wi­dy­wal­nie i zwy­czaj­nie, bie­gła moja droga. Przez Ma­ry­ję do Chry­stu­sa. Mi­lio­ny ludzi do­zna­ły jej nad­zwy­czaj­ne­go dzia­ła­nia na Ja­snej Górze. W końcu jest tyle kopii wi­ze­run­ku w do­mach, ka­pli­cach, ko­ścio­łach, sank­tu­ariach, że nie po­tra­fię opo­wia­dać o moim do­świad­cze­niu, uży­wa­jąc nad­zwy­czaj­nych me­ta­for. Można po­wie­dzieć, że Czar­na Ma­don­na od­dzia­ła­ła na mnie ru­ty­no­wo.

Pytał mnie pan na po­cząt­ku o na­wró­ce­nie. Za­prze­czy­łem, ale na pewno była to ilu­mi­na­cja. Do­strze­że­nie wspól­no­ty przez pry­zmat dru­gie­go czło­wie­ka i Chry­stu­sa, który w nim jest.

– Koło Bre­wia­rza widzę ró­ża­niec.

– Ró­ża­niec jest bry­kiem z hi­sto­rii zba­wie­nia, którą prze­ra­biam przy każ­dym star­cie i lą­do­wa­niu sa­mo­lo­tu. Ale nie tylko. Od ćwierć wieku to­wa­rzy­szy mi nie­ustan­nie. Też do­sta­łem go na Ja­snej Górze. Miesz­ka­łem wtedy za­mknię­ty ca­ły­mi ty­go­dnia­mi w klau­zu­rze.

– Wokół był stan wo­jen­ny…

– Tak, a ja czu­łem, że je­stem w miej­scu wol­nym. Od za­wsze.

– Kie­dyś po­wie­dział Pan, że jest ka­to­li­kiem za­mknię­tym. Cóż to zna­czy?

– Za­mknię­tym – i to coraz bar­dziej. Może zbyt mało znam hi­sto­rię, bo nie­raz już pew­nie lu­dzie żyli w prze­ko­na­niu, że upa­da­ją war­to­ści, ide­ały, kru­sze­ją pod­sta­wy, za­ni­ka du­cho­wość. Nic nie po­ra­dzę, że mam ka­ta­stro­ficz­ne po­czu­cie nie­od­wra­cal­no­ści tego pro­ce­su w na­szych cza­sach. W każ­dym razie – nie­od­wra­cal­no­ści w ob­rę­bie świa­ta zdo­mi­no­wa­ne­go przez po­praw­ność po­li­tycz­ną. Dla­te­go za bez­cen­ne uwa­żam zja­wi­sko, z któ­rym nie mogę się w stu pro­cen­tach – tu się za­sta­na­wiam głę­bo­ko, bo może ule­gam owej po­praw­no­ści – iden­ty­fi­ko­wać, czyli Radio Ma­ry­ja. Do­brze, że ono jest. La­men­ty, ja­ko­by było nie­szczę­ściem na­sze­go Ko­ścio­ła, są co naj­mniej nie­spra­wie­dli­we. Tylko tam sły­szę słowa, które prze­ma­wia­ły do mnie w dzie­ciń­stwie. Myślę, że nie mo­gło­by być więk­sze­go nie­szczę­ścia niż zli­kwi­do­wa­nie tego radia i zo­sta­wie­nie paru mi­lio­nów ludzi, w tym mnie, samym sobie.

– Ale bywają tam też audycje dla „dorosłych inaczej”. Pan jako anty-antysemita może je znieść?

– Dla mnie najważniejsza jest wspólnota modlitwy, którą tam znajduję. Antysemitów znajdziemy wszędzie i na tym polega ryzyko prowadzenia otwartego radia, że słyszymy na żywo ich wyskoki. Ja na nich jakoś nie trafiam, a jeżeli już – to moderator ucina ich wywody.

Moje zamknięcie znaczy tyle, że Brewiarz jest dla mnie ciągle aktualny, że przypominanie historii zbawienia przez różaniec jest aktualne i Stary Testament – też. Jak powiada Izajasz: ,,Wróćcie na stare ścieżki, tam znajdziecie wytchnienie”. Może jest to tylko zwierzenie starego człowieka, który inaczej już nie potrafi? Chyba jednak nie… Radio Maryja jest dla mnie – ostatnią być może – Izajaszową ścieżką wśród chaszczy. Zaznaczam od razu, że nie mam moherowego beretu. Zawsze chodzę z gołą głową, nawet w najsroższe zimy – wieczne utrapienie mojej żony.

– Co właściwie znaczy dla Pana owa poprawność polityczna? Nie lubi Pan jej egalitaryzmu, pasji wyzwoleńczej czy wyparcia języka religijnego ze sfery publicznej?

– No tak, twierdząc, że nie wszystkie religie są sobie równe, można być zaraz uznanym za „ciemnogród”. Dla mnie jednak najbardziej niepojęte jest wykluczenie z języka i kultury pierwiastka duchowego, niematerialnego. Niedawno rozmawiałem w Nowym Jorku z moim nowym amerykańskim przyjacielem, o połowę młodszym. Jak to Amerykanin, na początku chciał, żebyśmy ustalili, kto jest kto. I zaraz po „dzień dobry” wyznał, że jest ateistą. Ale co to za ateista, który potem wciąż powołuje się na przeznaczenie? Ciągle powtarzał: „destiny, destiny”. Nawet mnie to nie dziwiło, bo – prawdę mówiąc – ja w ogóle nie wierzę w istnienie ateistów. Jeśli ktoś nie wierzyłby w Boga, to nie mógłby również wierzyć w istnienie wielu dzieł sztuki.

– Dzieło sztuki może być dowodem na istnienie Boga?

– Może… Weźmy renesansowe malarstwo, średniowieczne katedry, nie mówiąc już o całym Bachu. Emil Cioran mówił: „Bez Bacha Bóg byłby postacią drugorzędną”. Dla mnie natomiast, dzięki Bogu właśnie, Bach jest postacią pierwszorzędną. Katedry i muzyka Bacha nie powstały przecież dla nikogo – myślę tu o postaci ich Adresata. Wierzę, że był czas, w którym mogły wydarzać się cuda.

– A dzisiaj – nie? Stefan Swieżawski mówił, że największą chorobą XX wieku jest to, że nie potrafi uwierzyć w cuda.

– Wydaje mi się, że cud wymaga aury, napięcia duchowego. W tamtym świecie, bez współczesnego wrzasku, zgiełku i furii, było miejsce na cud. Ale pamiętam, jak – nie tak dawno – usiadłem w paryskiej kawiarni na Bulwarze Saint Germain, którą odwiedzałem jeszcze w moich paryskich latach 60., i przypomniałem sobie jednego z moich nieżyjących już kolegów. W tym hałasie, zgiełku klaksonów odmówiłem „Ojcze Nasz” za duszę przyjaciela. Przez moment miałem poczucie, jakbym się przeciwstawił światu i że jest to możliwe. Ale może histeryzuję? Nawet w nowoczesnej Japonii są zakłady, gdzie pracę przetyka się wspólną modlitwą.

– Mówimy tutaj o świecie europocentrycznym…

– Nie wiem, czy jestem dobrym partnerem do takich rozmów. Siedzę w domu, od pewnego czasu obserwuję świat głównie przez okno. Jeśli podróżuję, to przeważnie na czyjś koszt i w nienajgorszych warunkach, więc – czy ja coś wiem o tym świecie?

– Wie Pan na pewno dużo, choćby z książek. Co my tu mamy? Ratzinger, Kapuściński, Hemingway, św. Augustyn, Houellebecq, ks. Twardowski i… co? Stephen King? Horror o telefonach komórkowych?

– Strasznie nudny ten King ostatni. Pokochałem go za ,,Christine”…

– No tak, w końcu to jest historia o aucie, które ożyło i zabija… Jako wielbiciel dobrych aut musiał się Pan bać podwójnie.

– Było coś na rzeczy, ale głównie zajmował mnie w wątek zemsty. Poruszenie atawistycznej struny w nas, ludziach ze świata, gdzie zemsta jest wyklęta. Ale lektury przewidziane na lato to ów stos książek Czesława Miłosza, głównie próz, esejów, wspomnień – tak przemawia do mnie najsilniej.

Książki czytam dzisiaj jak dodatki do Biblii, na przykład wciąż powracam do „Boskiej komedii” Dantego. Tak też traktuję powrót do dzieł Alberta Camusa. Doszedłem do momentu, kiedy uważam, że warto komponować tylko utwory religijne. Może i lepiej, bo inaczej powstają jakieś poważne kolubryny.

– Jednak muzyki filmowej Pan wciąż nie porzucił.

– Zawsze mówiłem, że jako kompozytor jestem jak Dr Jekyll i Mr Hyde – ten drugi żyje we mnie na szczęście tylko w niewinnym, filmowym wydaniu.

– Do wszystkich ostatnich kompozycji przypisana jest intencja dziękczynna: za życie, za żonę… Przymierza się Pan do Psalmu 136 z refrenem: „bo wielka jest łaska Jego”.

– Za żonę dziękuję, bo dostałem ją na całe życie…

– To też była iluminacja?

– To był piorun, dokładnie taki sam, jak ten, który trafił Michaela Corleone w pierwszej części „Ojca chrzestnego” – mojego ulubionego filmu. Z tym, że mnie to się nie przydarzyło wśród spalonych upałem sycylijskich pól, tylko na zakręcie szkolnych schodów. Trafił, utkwił i tak został… Żona na całe życie – nie jest to rzadkość w świecie kompozytorów, bo najczęściej wiodą żywot dość poczciwy. Kompozytorzy to wyjątek wśród artystycznej bohemy. Komponuje się przecież w ciszy, najlepiej w domu, a nie w teatrze, na planie filmowym albo na plenerach malarskich.

– U Pana jednak nie sposób odróżnić wdzięczności za życie od dziękczynienia za żonę. Nie tłumaczyłbym tego naturą profesji kompozytorskiej…

– Powiedziałem, że do Jezusa trafiłem przez Maryję, ale do Maryi trafiłem przez kobietę, czyli – moją żonę. I to od niej nauczyłem się, że za wszystko należy dziękować.

Wdzięczność za życie przyszła do mnie w momencie, w którym mógłbym zadawać Bogu pytania: „Dlaczego Panie!?”. Najtrudniej znieść cierpienie najbliższej osoby i bezsilność, gdy chciałoby się jej pomóc. Od kilku lat żona poważnie choruje, prześladują ją cierpienia i wydawałoby się, że powinienem podnieść bunt. Widzę jednak, że również Barbara przyjmuje je jako rzecz normalną: skoro tak jest, to znaczy, że tak – z jakichś powodów – ma być. Przyjmuje wszystko: dobre i złe, wspomina wspaniałe rzeczy, które dostaliśmy od życia, wrażenia, ludzi, których spotkaliśmy, podróże, przeczytane książki, obejrzane obrazy… Ofiarowuje swoje cierpienie w intencji tych, których nawet nie znamy, ale którym być może ta ofiara jest w jakiś tajemniczy sposób potrzebna. Mam 75 lat, czytam nekrologi młodych ludzi, jakże miałbym nie znaleźć powodu do dziękczynienia?

,,Magnificat” jest właśnie hymnem dziękczynnym: ,,Wielbi dusza moja Pana i raduje się duch mój w Bogu, wielkie bowiem rzeczy uczynił mi Wszechmocny”. Właśnie, wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny dając mi takie życie, dając mi taką żonę, również – dając mi taki zawód, a przede wszystkim pozwalając mi zauważyć drugiego człowieka. Co mam i kocham – zawdzięczam innym i Bogu, który w nich do mnie przychodzi.

– Opowiadał mi Pan, że kiedyś – po sytuacji wydawało się już beznadziejnej – Pani Barbara wróciła z „tamtej strony” i powiedziała: „tam jest pięknie”…

– Powiedziała: „tam jest pięknie, jasno i spokojnie”. Był taki moment całkiem niedawno, że była – dosłownie – na granicy życia i śmierci, a może tuż za nią. Doświadczyła spokoju, jasności, żadnych tam tuneli i labiryntów.

– Spodziewam się, że to Pana nie zaskoczyło, było tylko potwierdzeniem…

– Tak, było potwierdzeniem. Znam ludzi, którzy nie przyjmują do wiadomości, że kiedyś umrą. Mają nadzieję, że będą wyjątkiem. Każdy się boi cierpienia, samego faktu odejścia, tego, że życie potoczy się dalej już beze mnie… Nie chciałbym żony zostawić samej i ona nie chciałaby mnie zostawić samego. Ale to jest kwestia nie do rozwiązania.

– Na fortepianie leży partytura powstającej Piątej Symfonii „Adwentowej”, ale używa Pan w niej tekstu z Apokalipsy.

– Tak, ale będą to powtarzane jak mantra słowa: „Veni, Domine Jesu!”.

– No tak, oto jest apokalipsa według Wojciecha Kilara. To będzie symfonia oczekiwania?

– Zdecydowanie tak… Bardziej kontemplacyjna niż poprzednie.

– Po 11 września 2001 r. powstała „Symfonia Wrześniowa”. Kiedy ją Pan komponował, znał Pan już teksty o islamie swojej ulubionej Oriany Fallaci?

– Czytałem je później. Jej książki leżą u mnie do dziś na honorowym miejscu.

– Jej „Wściekłość i duma” była również wyzwaniem dla poprawności politycznej – tak ją Pan czytał?

– Ta książka jest pisana nocą, mrocznymi emocjami, które daremnie wyklinamy z siebie i czasem wracają za dnia. Pamiętam ogromne wrażenie, jakie wywarła na mnie wiadomość o śmierci Fallaci. W pierwszym odruchu udałem się do warszawskiego kościoła, niedaleko mojego hotelu, by dać na Mszę za spokój jej duszy. Akurat była wolna intencja w tym dniu, ale byłem niepewny, ponieważ znałem jej stosunek do wiary i Kościoła. Podzieliłem się moimi wątpliwościami z księdzem. Popatrzył na mnie i powiedział: „Ona była prorokiem…”. Teraz zasłaniam się jego słowami, wiem.

Sam fakt napisania symfonii był oczywistym odruchem mojej nieuleczalnej, bezkrytycznej i bezrefleksyjnej sympatii dla Ameryki. Tom Mix, kowboje – to pamiętam jeszcze sprzed wojny. Potem kino amerykańskie, literatura… Faulkner… Gdybym musiał wynieść się z jakichś powodów z Polski, na pewno lepiej czułbym się w Ameryce niż w Paryżu czy – nie daj Boże – pięknej Pradze, gdzie trudno trafić na Mszę, bo kościół jest zamknięty, choć wisi karteczka, że właśnie powinni odprawiać. Już się nawet nie spodziewają, że ktoś przyjdzie.

– Przy okazji Apokalipsy nie udało mi się Pana przyłapać na pesymizmie, więc może jeszcze raz – ostatni, słowo daję – spróbuję. Wiem, że przymierzał się Pan do kompozycji inspirowanej Księgą Koheleta. A tam przecież wciąż powraca refren: „marność nad marnościami i wszystko marność”. Skąd się ten Kohelet u Pana wziął?

– Czasem dobrze się nad marnością zastanowić. Ale inny był powód mojego zainteresowania – zachwycił mnie jeden fragment, blisko końca. Tak brzmi w tłumaczeniu Miłosza, mam je pod ręką:

Pomnij na Stwórcę twego

w dniach twojej młodości,

nim złe dni nadejdą i nastaną lata,

kiedy będziesz mówił:

nie cieszą one mnie. (…)

Kiedy zamknięta będzie brama od ulicy

i nie słychać głosu żaren,

a wstaje się na głos ptaka,

kiedy córki pieśni umilkną.

I strach wejść na górę,

a na równej drodze serce będzie się trwożyć.

I zakwitnie drzewo migdałowe,

i świerszcze polne ociężeją,

i moc swoją utracą kapary,

bo człowiek teraz idzie

do swego wiecznego domu

i krążą po rynku żałobnicy.

Aż przerwie się srebrny sznur

i stłucze się lampa złota,

i rozbije się dzban u źródła,

i pęknie koło u studni.

I wróci proch do ziemi, tak jak był,

i wróci duch do Boga, który go dał.

Fantastyczny tekst. Trochę się kłóci z jasnością, o której mówiła żona, lecz nie było tak, że przeczytałem Koheleta i rozczuliłem się nad sobą. To mi się po prostu bardzo spodobało. Może instynktownie szukałem jakiejś pięknej formuły pożegnania ze światem? „Przerwie się srebrny sznur”… „Moc utracą kapary”… Nie, nie obawiam się śmierci, tylko – po ludzku – cierpienia. Naprawdę. Najwspanialsze byłoby, gdybyśmy mogli razem z żoną, trzymając się za ręce, wejść razem do Królestwa Niebieskiego. Wiem, że brzmi to jak czysta grafomania. Nic na to nie poradzę. Tego chcę.

Katowice, 5 lipca 2007

I na zakończenie jeden z utworów Wojciecha Kilara tak bardzo bliskich sercom wszystkich Polaków:

Tak sobie myślę. Czy Polska kiedyś się tak odrodzi jak przyroda wiosną? Myślę, ze wątpię. I może to dobrze że nasze pokolenia już tego obumierania polskiej wolności nie doczekają.

0

Nathanel

937 publikacje
193 komentarze
 

3 komentarz

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758