Prezentowany zbiorek tematycznie jest urozmaicony, poprzez wiersze liryczne, miłosne, patriotyczne, religijne, ballady, teksty piosenek – do utworów lwowskich, jak i miłosnych, ale również żartobliwych, inspirowanych lwowską piosenką uliczną z elementami bałaku i szmoncesu lwowskiego. Utwory pisane były w różnych okresach od lat 40-tych ub. wieku, do całkowicie współczesnych (2014 r). Nie były dotąd publikowane w wydaniach książkowych, których dotąd ukazało się 14.
SŁOWO OD AUTORA
SPECJALNIE DLA „KURIERA” CHICAGO
REDAKTOR NACZELNY MAREK BOBER
Debiut poetycki miałem w Radiu Lwów w 1941 roku.
Dotąd napisałem ok. 4 tysiące wierszy, nie wszystkie publikowane.
Najważniejsze tytuły wydań książkowych:
– „Odlatujące ptaki” (poemat miłosny) – debiut drukiem w książce – wyd. 1995 r.
– „ Fotografie polskie (poemat martyrologiczno – niepodległościowy) – wyd. 2000 r.
– „Amerykańsko-lwowskie wyznania miłosne oraz inne niespełnienia” – wyd. 2000 r.
– „Wiersze i ballady miłosne”, cz. I,II,III,IV,V i VI wydanie Chicago 2001 r.
– „Wiersze miłosne” wydanie 2001 r. 2002 r.
Moja twórczość patrz https://pl.wikipedia.org/wiki/Aleksander_Szuma%C5%84ski
Utwory wydawane były również jako rozproszone w śpiewnikach i albumach towarzystw sztuk pięknych i mediach drukowanych m.in. w „Lwowskich Spotkaniach”, „Kurierze Galicyjskim”w Stanisławowie i Lwowie, „Cracovia Leopolis”, „Dzienniku Polskim”, „Gazecie Krakowskiej”, ”Przekroju”, „Kurierze Codziennym” Chicago, „Głosie Polskim” Toronto, w warszawskiej „Naszej Polsce” oraz w wielu portalach internetowych, m.in. w rodakpress.
Prezentowane były również na licznych spotkaniach autorskich w kraju i za granicą m.in. w Krakowie, Wrocławiu, Busku Zdroju, Nowym Sączu, Tarnowie, Chicago, Los Angeles, Johannesburgu, Hollywood (nakręcono tam w 2001 r. film poetycki – (kopia w moim posiadaniu]) i co dla mnie najważniejsze we Lwowie (wielokrotnie przez ostatnich 10 lat).
Wiersze prezentowane były przez autora oraz wybitnych polskich aktorów, Tadeusza Szybowskiego, Jana Adamskiego, Mieczysława Święcickiego, Jana Güntnera.
W zbiorku znajdują się również utwory które ukazały się w wydaniu specjalnym lwowskiego „Kuriera Galicyjskiego” opracowanie graficzne Maria Basza. (wydanie 29 września 2008 r. nr 18).
Urodziłem się we Lwowie, gdzie zadebiutowałem w 1941 roku wierszem w „Radiu Lwów”.
Posiadam dyplom ukończenia studiów wyższych na Politechnice Krakowskiej Wydział Budownictwa Lądowego i tytuł inżyniera budownictwa lądowego.
Obecnie pracuję, jestem dziennikarzem i publicystą światowej prasy polonijnej. Uhonorowany zostałem Medalem Komisji Edukacji Narodowej za poemat martyrologiczno – niepodległościowy „Fotografie polskie”, odznaczeniem „Zasłużony dla kultury polskiej”, medalem „W Hołdzie Komendantowi” nadanym przez Towarzystwo Pamięci Narodowej im. Pierwszego Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego oraz symbolicznie przez Polski Związek Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Obozów Koncentracyjnych.
Byłam uczestnikiem Światowego Forum Mediów Polonijnych w latach 2005 – 2014 oraz konferansjerem Ogólnopolskich Festiwali Piosenki Lwowskiej i Bałaku Lwowskiego – Kraków 2008 – 2011
W roku 2001 odbyłam tourne’ po Ameryce Północnej.
Oto kilka wybranych wierszy:
WYDANIE DRUGIE POSZERZONE
Wydanie drugie poszerzone
Kiedy przeglądam każdą stronę
Ze stron tych różne mam refleksje
Jakbym zaczynał nową lekcję
Notę bym sam wystawił sobie
Są zamówienia więc to robię
Są zdania gdzie miał być przecinek
Zamiast przecinka jest wycinek
Własną cenzurą z druku zdjęty
Bo wcale nie był wniebowzięty
Miała być kropka a po kropce
Wpisałem słowa całkiem obce
Co wcale nie są mi natchnieniem
Kart tylko prostym wypełnieniem
Miała być zwykła mała muszka
Z osą co wpadły do garnuszka
Miały być wiatry szybkozwinne
I dziewcząt wianki co niewinne
Ścielą się złotem srebrem majem
A pachną zawsze rajskim gajem
W karty te wpisać także miałem
Zdania o których zapomniałem
Albo być może ich nie chciałem
Miała być jesień żałośliwa
I zima mrozem przeraźliwa
Miały być w barszczu takie grzyby
( Białym czerwonym co na niby )
Dano na obiad mój spóźniony
Miał być też list od pięknej żony
Co dotarł w tydzień opóźniony
I miały być krakowskie Błonia
I końska grzywa rozwichrzona
I kwiaty polne kwiaty wiejskie
I róże rajskie róże miejskie
Była piosenka że we Lwowi
Ta są chłupaki honorowi
Zamiast piosenki powstał bajer
Że Rudą Mańke jakiś frajer
I to w dodatku w dym pijany
Przylepić chciał do mokrej ściany
Miała być Helcia w Kulparkowi
I goły Antyk co miał w głowi
Zawsze pijaną karuzelę
Co mu śpiewała co niedzielę
( Gdy Helcie trzymał za specyjał
I szpundyr mundyr z nią wywijał )
Antyk ja ciebie w morde strzele
Ulica była Kupernika
Gdzie stała panna bez bucika
Gdy sie jej spytać dzie je bucik
To panna mówi że jej ucik
I o miłości pisać miałem
(Nie wiem dlaczego zapomniałem )
Miała być także niespodzianka
O żonie co każdego ranka
Podaje mi podniebny trunek
(To taki trunek-pocałunek )
Miało być także o nadziei
O ptakach śpiewających w kniei
O kotkach żony co dokładnie
Siusiają wokół gdzie popadnie
Miały być także sny wyśnione
I dłonie tobą wytęsknione
Albo zabrakło mi konceptu
Lub też zwykłego intelektu
Więc na tym kończę poszerzone
Wydanie drugie nieskończone
NOLENS VOLENS
Piszę wiersze nolens volens
Patrząc w puste kartki swoje
Może zwykłym długopisem
Taki prosty wiersz napiszę
Może myśli mnie zawiodą
Nad płynącą suchą wodą
I zwyczajnym długopisem
O przerębli wiersz napiszę
Może myśli nieskończone
Lekkomyślnie odwrócone
W wiersz się zmienią egzotyczny
Wpół mistyczny wpół liryczny
I w poezji pierwszym rzędzie
Złotą nicią się uprzędzie
Czterolistną koniczyną
I pachnącą w niej maliną
A w niedzielę w kwietnej trawie
Wierszem pomnik ci postawię
I zwycięstwu na ochotę
Mą poezją cię oplotę
I kościelną główną nawą
Soku zieleń ścisnę trawą
W moje oczy wytęsknione
Kiedy wezmę cię za żonę
Wtedy znowu wiersz napiszę
Lecz już złotym długopisem
I zapełnię kartki swoje
Tylko tobą nolens volens
O OBROŃCACH LWOWA
Oni trójkami młodej krwi
Wpatrzeni tylko w gród swój stary
Szli bez okopów w wolność dni
Bo zbrojni byli w łez sztandary.
A niebosiężna tylko moc
Zbroiła tuman młodych rot,
Szrapneli zmowę w Orlą Noc
Ramiony bronił tylko splot.
Oni trójkami w niebo szli,
Bo taki trwał Ojczyzny los,
Historię wbarwił ból tych dni
Wrażej potęgi czarci głos.
Szlakami ulic szli nieznani,
Nad nimi zaś granatów mowa,
Podle zbrojeni, ukochani,
Broniący piękna swego Lwowa.
W polskości grodu zadumani,
Nad nimi trwała wraża zmowa,
A byli chciani, choć niechciani
Orlęta, dzieci swego Lwowa.
I w chwale swej wkraczali dumnie
Pieśni nutami Kleparowa,
Gołymi pięśćmi walcząc szumnie
Szły Orły Dzieci swego Lwowa.
I sztandarami bój wygrały,
W dym już rozwiana siła wroga,
Bo to Orlęta tak śpiewały,
Orlęta, dzieci swego Lwowa.
I w łyczakowskim gruzu wale
Spoczęły ich dziecięce słowa
A w twardej ziemi, lwowskiej skale
Trwają do dziś Obrońcy Lwowa.
KIEDY JECHAŁEM DO KRAKOWA
Gdy opuściłem miasto Lwów
Też trwała smutna noc wrześniowa
Czarcim się sznurem pociąg wlókł.
Dudniący w czaszce stukot kół,
Nade mną nieba czarny pył,
Pode mną hebanowy dół,
Stukotem tym ten pociąg wył.
Młodzieńczych myśli moich lot
Splecionych z sobą w ciemną noc
Jak strzały odwróconej grot
Wzierała w duszę diabla moc.
Ojciec zamglony już wiecznością,
Ruiny życia – ruin dom,
I dzień wschodzący słońc ciemnością
I ja w pociągu ludzki złom.
Matka w sweterku swym zwiotczałym
Z skrzywioną twarzą w kątku ust,
Tylko chryzantem obraz szary
Listopadowy symbol snu.
Snujące w koło się koszmary
Nieludzkie przecież jakieś łzy,
A pociąg wyje w deszcz szurszawy
Rozpacz rozpaczy – w środku my.
I nocą czarną nie majową
W tanatosowym widmie snów
Tak dojechałem do Krakowa
Gdy opuściłem miasto Lwów.
DZIEWECZKA
Szła dzieweczka złotolica
Nad nią się pochylał wrzesień,
Miała lica z krasnolica
I wetkaną w kord swój jesień.
Na nic tu frazeologia,
Gdy się perlą słowa piękne,
Może będzie demagogią,
Gdy przed dziewczem tym uklęknę.
Powiem wówczas – piękna damo,
Balast lat obciążył duszę,
Czy nie będzie więc to samo,
Gdy ci wyznam to co muszę.
Tyś młodości jest królową
A jam stary z siwą głową,
Gdym młodości dzierżył godło
Ciebie jeszcze być nie mogło.
MOJA ŻONA
Moja żona urodziła się we mnie
Z mgieł powiewnych powstała jej postać
I utkała miłością swe życie
By już we mnie i ze mną pozostać.
MATCE
Ty nic nie pamiętasz,
A tak bym chciał,
Nie możesz być piękniejsza,
A tak bym chciał.
Po co kwitną kasztany,
Po co słońce w swym złocie,
Po co słowo – kochany,
Po co ptaki w locie?
Po co jutrznie i zorze,
Po co ranków błękity,
Po co spienione morze,
Po co noce i świty?
Po co listopadowe dnie,
Po co trwam nadaremnie,
Po co piszę niezmiennie
Gdy nie tkwisz – tkwiąc we mnie.
ĆMA
Zapytała się ćmy ćma
Czemu we dnie we śnie trwa
Powiedziała gdy się zbudzi
Jest noc i nie widzi ludzi.
DLA CIEBIE
Pachnąca róży poziomkami
Odwracam wzrok i widzę ciebie
Mieniącą tęczy się blaskami
Tęczy powstałej samej z siebie.
Przymykam oczy, widzę jasność,
Oczy otwieram nieboszczytem
I w tej poświacie chciałbym zasnąć
I zbudzić się twym jasnym świtem.
Śpiewnym odruchem twarz swą zmieniasz
Twym nagim szczytem obnażonym,
Jak księżyc złotem się odmieniasz,
Złotem twym, pięknem rozognionym.
Dla ciebie żniwne polne kłosy,
Dla mnie twa rozkosz uskrzydlona,
Dla ciebie ramion mych osłona,
Dla mnie kropelki rannej rosy.
SPLECIONY ŚWIAT
Nicią jedwabiu splotę świat
Jak sianokosów stóg
I tajemniczy wonny kwiat
Złożę u twoich stóp.
W tym splocie będę tylko ja
I nim przekroczę próg
W tych odrzwiach tylko ty i ja
Złożony u twych stóp.
Jak złotolistny barwny krzew,
Jak nenufary słodkich wód,
W mych żyłach krąży taka krew
Złożona u twych stóp.
Uprzędę również taką nić
Wyssany z kwiatów miód
By najpiękniejszy wzrosły kiść
Złożyć u twoich stóp.
I będę swoim życiem trwał
Wybrawszy jedną z dróg
Gdzie tajemniczy legł nasz świat
U twoich stóp.
DLACZEGO
Dlaczego właściwie
Cię kocham?
Sam nie wiem.
Może dlatego,
Że gwiazdy wstęgą na niebie,
A może jesteś łzą w oku
Gdy ciebie nie ma,
A może rankiem
Kiedy wychodzisz
Na do widzenia.
Może dlatego
Że jesteś sroga
Na powitanie,
Może dlatego
Że nasza droga
Niebnym posłaniem.
Dlaczego właściwie
Cię kocham?
Sam nie wiem.
Może dlatego
Że życie
Cierniem
Bez ciebie.
LOS
Piszę łkając,
Łkając piszę,
Popijając
Czerstwą pizzę.
Łkając chleję,
Chlejąc łkam
Taki ze mnie
Zimny drań.
Łzy to poza,
Pozą łzy,
Mnie mimozą
Pachną bzy,
Ze mnie drwi
Już cały świat,
Piję pizzę
Ze sto lat
I zagryzam wódą
Twarz
W samotności
Twarzą w twarz.
Nie wzruszają
Mnie te bzy,
Chociaż łkają
Moje sny.
Sny ma łkają
Martwą duszą
Nie wzruszają
I nie wzruszą
Choćby dziewic
Przyszło sto
Spadnę z nimi
W samo dno.
Co uśmiechem?
Moje łzy,
A co grzechem?
Właśnie ty.
Życie dnem jest
Albo nie,
Albo gestem
Szczęście wrze,
Albo pustką
Moim tłem,
Albo usta
W słonej mgle.
Czynem piszę
Długopisem
Wyczerpanym
Mroku świtem.
Drżące ręce
Na obrączce,
Radujące,
Mijające.
Spada w próżnię
Moje dno,
Jak odróżnić
Dobrem zło?
BYŁAŚ MI PANNĄ
Byłaś mi panną
Zielną dziewanną
Słońca purpurą
Żywą naturą.
Gdy się w topolę
Już wtopoliłaś
Smukłością swoją
Słońce zaćmiłaś.
A jak kwieciłaś się
Nadkwieciście
Na pozór w srebrze
W sensie złociście.
A jak śpiewałaś,
A jak szeptałaś
I jak płakałaś
To pokochałaś.
I złotem srebrzysz
I srebrem złocisz,
Stąpasz po ziemi
Pod niebo wznosisz.
Strzeliście – modro,
Jawnie – błękitnie,
Ty jesteś dobro
Co nie przekwitnie.
BALLADA NIEBANALNA
Wykwitłaś wiotko, niebanalnie,
Niespotykanie seksualnie,
Spojrzałaś mimo, lecz prześlicznie
I niezdobyciem eterycznie.
Chłonąłem wzrok twój lekko drwiący,
Niespotykanie tak pragnący,
Jakby napotkał wichr miłosny
Topiący śniegi wczesnej wiosny.
To były twoje pierwsze słowa,
Tak rozpoczęła się rozmowa,
Ująłem dłoń twą oczywiście,
Poszliśmy razem zbierać liście.
Bryczką zawiozłem cię za miasto
I powiedziałem – tam jest krasno,
Tak kraśnie, że sam rubin pobladł
I poszliśmy na pierwszy obiad.
A potem było już śniadanie
Też niebanalne niesłychanie,
Wypiłem pierwsze nasze mleko,
Gdy słońce skryło się za rzeką.
I dzień powszedni śnił niedzielą,
Mówiłem – pragnę tak niewiele,
Dowodem były nasze liście
Szumne zielenią uroczyście.
I wszystko było niebanalne
Niespotykanie seksualne
Niekiedy nawet platoniczne,
Tak niebywale erotyczne.
ŻART LIRYCZNY
Zdradzałem cię systematycznie,
Lecz nie zmysłowo, platonicznie,
Ty miła też złamałaś słowo,
Nie platonicznie, lecz zmysłowo.
Uroki życia poznawałem
Chcąc wszystko widzieć na różowo
I nigdy nie oszukiwałem
Ni platonicznie, ni zmysłowo.
Dziewczęce serca zdobywałem,
Lecz tylko serca, daję słowo,
I tylko ciebie wciąż kochałem
I platonicznie i zmysłowo.
Gdy smutek wykwitł na twej twarzy,
To odmieniałem cię na nowo,
Czyniłem wszystko o czym marzysz
Nie platonicznie, lecz zmysłowo.
Gdy z słońcem się utożsamiałaś
I odchodziłaś w dal lirycznie
Zapewne tylko mnie kochałaś
Lecz nie zmysłowo, platonicznie.
BALLADA O ŚRUBOKRĘCIKU
Mam w swym domu taki pręcik
Który zwie się śrubokręcik
Składa się on z różnych części
Ten domowy mały sprzęcik.
Ma on rączkę wahadłową
Taką czarną, staro – nową,
Przedtem uchwyt miał brązowy,
Lecz już zczerniał do połowy.
A z uchwytu błyszczy stal,
Walcowana, srebrna stal,
Co na końcu jest spłaszczona,
Wtedy w śrubkę wchodzi ona.
Gdy docisnę śrubki łeb,
To się kręci ona wnet,
Trochę w lewo, trochę w prawo,
Czynię to już z dużą wprawą.
Śrubki różne mają łby,
To wypukłe, to znów płaskie łby,
A w tych łbach to różne są wycięcia,
Takie wcięcia dla pręcika mego wzięcia.
Z mym pręcikiem to trudności miewam często,
Gdy w łbie śruby w kształcie gwiazdy rowek wcięto,
Wtedy kręcę tym pręcikiem swym z mozołem,
Bym mógł spotkać się po śrubce z jej otworem.
Lecz przydatny jest nad wyraz ten mój sprzęcik,
On jest taki trochę śrubo, trochę kręcik,
I przeważnie to się kręci na wesoło,
Tak jak świat się kręci naokoło.
Ten śrubokręt także duszę swoją ma,
Czasem to się nawet na nim skrapla łza,
A obchodzę się z nim zawsze należycie,
Z dokręconych śrub się składa moje życie.
TĘSKNOTA
Idę do ciebie razem,
Idę do ciebie przestrzennie
Smutek przemieniam w dumanie
Bezbrzeźnie mi i bezdennie.
Już Nowy Rok nam przyświeca
Za nami lata zmęczone
Tu wicher zaśpiewa na chwilę
Zapraży słoneczko prześnione.
A tyle miast jest w oddali
Ile mych spojrzeń w twa stronę
Czy branką mi byłaś w bezmiarze
Kochanką, miłością i żoną.
Już księżyc się zmienia złociście
Wciąż jesteś przede mną i we mnie
Czy nie jest to już wszystko jedno
Bezbrzeźnie mi i bezdennie.
Miłością są tylko słowa
I snują się nadaremnie
Gdy nasza miłość do Lwowa…
Bezbrzeźnie mi i bezdennie.
TWÓJ WIATR
Kiedy spostrzegłem cię przelotem
To nuta grała mi radosna,
Więc pomyślałem o twym złocie
I o twych porach gdy jest wiosna.
A gdy podszedłem mimochodem
Stanęłaś w smutku całkiem naga
I porównałem twój wschód z wschodem
Twego promienia gdy wiatr gadał.
I twoje drzewa, ale wtórnie
Ogołocone z liści płaczą
I niebo nie jest już pochmurne
I moje słowa tu nie znaczą.
Ty też spojrzałaś mimochodem
I znowu byłaś całkiem naga
A lód się stopił wraz ze wschodem
I wiatr istnieniem twoim gadał.
POŻEGNANIE
Lwów pożegnał nas siwą już mgłą
Za te lata spędzone wraz z nami
I z oddali już tylko się skrzą
Kamienice i Rynek nasz z lwami.
I te lata ziszczone wraz z Tobą
Na krakowskim już bruku przetarte,
Byłaś Lwowa swojego ozdobą
Bo bez ciebie cóż wszystko jest warte.
BAL LWOWSKI
Przy lwowskiej ulicy
W okrągłej sali
W kątku zasypiał
Kwiatek konwalii
W rączce go miała
Dama spóźniona
Na poły smutna
Na wpół stęskniona
Gdy nie pojawił
Się ten z oddali
Umarł i zastygł
Kwiatek konwalii
Dama umarła
Z kwiatkiem uśpiona
Na poły smutna
Na wpół stęskniona
Bo nie wiedziała
Mgła konwaliowa
Że już nie każdy
Wraca do Lwowa.
CZYKULADKI I CUKIERKI
Czykuladki i cukierki
Słodziusieńki bumbonierki
Piękne panny, kwiatów mowa
A to wszystko jest zy Lwowa.
Popatrz z góry na Łyczaków
Tam jest smak pachnących maków
A frajery z Kleparowa
Przecież także są zy Lwowa.
Gdy muzyczka rżnie sztajera
Lwów piękniejszy niż Riviera
Bo na rogu Kopernika
Tańczy panna bez bucika.
Po Gródeckiej jedzie tramwaj
A my dwaj są obacwaj
A tu Antek leje w mordę
Pół literka i jest lordem.
Czykuladki i cukierki
Słodziusieńki bumbonierki
Piękne panny kwiatów mowa
A to wszystko jest zy Lwowa.
Wezme babe swe pod pache
To mi fundnie drugą flachę
Policjanci i złodzieje
W mordę wódę każdy leje.
A po wódce twoja Mańka
Jest jak w cyrku Wańka – Wstańka
Mańkę widać jak na dłoni
A frajera frajer goni.
Gdy ze Lwowem sztamę trzymasz
To nie będziesz za oryginał,
Bo gdy się urodzisz znów
To zobaczysz miasto Lwów.
I cukierki czykuladki
I amantów własnej babki
Swoje meszty na stoliku
Rudą Mańkę na nocniku.
Przy twej Mańce jakiś frajer
Uskutecznia ręczny bajer
Ja frajera facką w mig
Absztyfikant był i znik.
Bal u ciotki Bańdziuchowej
Trzymam dziunie szczegółowo
Dziunia klawa ja też szyk
Frajerowi portfel znik.
I cukierki, czykuladki
Dookoła nowe babki
Piękne panny kwiatów mowa
Skąd te panny? Z Kleparowa.
Czykuladki i cukierki
Słodziusieńki bumbonierki
Piękne panny kwiatów mowa
A to wszystko jest ze Lwowa.
KOŃ („Z ZACZAROWONEJ DOROŻKI” KONSTANTEGO ILDEFONSA GAŁCZYNSKIEGO)
Kłusem biegu stąpa koń
Zęby szczerzy
W dym pijany sygnał z wieży
Z koniem bieży
Koń ten to obieżyświat
Jest z swym fiakrem za pan brat
Bo dorożka ta pijana
Toczy się przednimi osi
W tylnych mgły fatamorgana
Kropelkami niebo rosi.
I zglątwiały
I zmętniały
Aż przełamał
Świata wały
W durny świat
Pijany koń
Toczył wiatrem
Pędu woń.
Koń pijany, ty i ja
Przeżyjemy razem świat
Śpiewa w rytm pijana mgła
Razem z światem co jest wart
Żółte kule
W końskim mule.
Poszybował koński kłus
Z wiatrem pędził, szedł w zawody,
W dusz zszarzałych ogłupiastych
W wódopędzie topił lody.
Kocich łbów przechyła równa
Wychłonęła wiatru woń,
Glątwa glątwie jest nierówna
Śpiewał koń.
DESZCZ
Dżdżysto, wilgnie i perliście
Chłodem wieje rytmu rytm,
Kropelkami słone liście
Układają wilgny hymn.
Zaróżowia się poświata
Ścieląc łany u swych stóp
Latem płacze koniec lata,
Deszcz kropelkom kopie grób.
Zżółkłe liście w żółć ubrane
I zmęczone kroplnie lśnią,
W pół jesieni, w pół przybrane
Szklistym błyskiem niebu drżą.
Roszą, perlą się i mokną
Grudki ziemi, kwiatów łzy,
Przędą swą rozpaczą rozpacz
Rozwodnioną łąką mgły.
Wichrem myślą, wichrem płaczą
Rozwilgnione oczy świata
Niebne, wilgnie nie zobaczą
Jak się kończy koniec lata.
Perły dżdżyste, łzy kropliste
Wszyte zmokłym dniem zachodu
Dżdżyste perły, dżdżem perliste
Przemienione w krople lodu.
KORNELOWI MAKUSZYŃSKIEMU
(na Pęksowym Brzyzku )
Na litym kamieniu położyłem dłonie
Jakbym chciał do życia powołać minione.
Czoło pochyliłem w myśli swej zadumie
Jakbym chciał zapłakać, a tylko to umiem.
Literkami ryte imienia Twe słowa
I w tej wiecznej ciszy z sobą ma rozmowa,
Góry ukochałeś i dziecięce wzloty
Słowem nakarmiłeś górne nasze loty.
Słowa wyrzeźbione w serc naszych rozumie,
Słowa które każdy na pamięć z nas umie.
Trwa po wszystkie lata piękno zapoznane
Tylko tym nielicznym co nie było dane.
PASTERZU BIAŁY,
pielgrzymie wszechczasów
I znów ucałowałeś swój czarnoziem złoty,
I znów się wsłuchiwałeś w poszum rodnych lasów,
Ustami rozdawałeś swe słowa klejnoty.
A wzrosłeś w swą ziemię tylko miłowaniem,
Wszak ukochałeś co nam było dane,
Krakowem wzrosłeś w swoje miłowanie
I oddałeś Kraków Ojczyzny wezwaniem.
Stanąłeś w zadumie przed jubilera sklepem,
Przekazałeś spragnionym to co najważniejsze,
Sprawiedliwą mądrość wielokrotnym echem
I stało się wielkie, pozorem najmniejsze.
Maluczkim przecie wystawiłeś trony,
Ubrałeś najskromniejszych w serc szaty królewskie,
I schyliły w pokorze swej kłosów zagony,
A lazurem jaśniały sklepienia niebieskie.
Ty słońce przecie wstrzymałeś w swym złocie,
A polską glebą poruszyłeś ziemię,
Orłu koronę ubrałeś w swym locie,
Bo Polską wzrosłeś w swego ludu plemię.
A imię twoje dwunastu przy Tobie,
A Imię Twoje Łaską Pańską dane,
Pasterzu Biały, w swej tiary ozdobie
Tak nam błogosławisz jak Ci było brane.
DŁONIE
Twoje dłonie mnie poznały,
Gdy zziębnięte były obie,
W duszy mojej się ogrzały
I do dziś je mam przy sobie.
Twoje dłonie są milczące,
Gdy w twych myślach coś się dzieje,
Twoje dłonie gorejące,
Gdy w twych oczach wiatr szaleje.
Twoje dłonie pamiętają,
To co jest do pamiętania
I z moimi się splatają
Aż do czasu przemijania.
NIOBE
Jaka jesteś gdy przychodzisz
Nocą niespodzianie,
Jeszcze nietknięta wchodzisz,
Noc się zmienia w ranek.
Darujesz usta ściśnięte trwogą,
Przekraczasz progi trwania,
Żagwi pożogę
Wchłaniasz.
Czy bogowie pozwolą ?
Radość się zmienia w trwogę,
Cóż z nami będzie, gdy skamieniejesz
Zmieniając się w Niobe.
JESIEŃ
Nadchodzi jesień,
Smutny ptak nie śpiewa,
Tylko szum górskiego dochodzi potoku,
Wieczorne liście i poranne drzewa
I szklana kropelka
W twym jesiennym oku.
Na Pęksowym Brzyzku
Gdzie nie ma pór roku
Lśni szklana kropelka w twym jesiennym oku,
Wokół tylko wieczna cisza się rozbrzmiewa,
To wieczorne liście i poranne drzewa.
SZAFA
Na strychu stała stara szafa
Ktoś tam postawił stary grat
Zapewne nową sobie sprawił
Bywa i tak
Szafie na strychu smutno było
Więc w wolnych chwilach myślała tak
Że w swej młodości przecież
Była
Najcudowniejszą z szaf
GŁODUJĄCYM – SOLIDARNYM – W PODZIĘCE
Otwiera wieko jakby trumny skrycie
Spogląda natchnieniem tak jak życie w życie
Klawisze białe splątane z czarnymi
Zespolone w jedność milczą ukrytymi
Półtonami dźwięków dźwiękami rozpaczy
W palce aksamitu kompozycją znaczy
Jeszcze wciąż uśpioną budzącą się świtem
A on wciąż zadumany kompozycji mitem
W zachwyt pragnie wprawić
Porażki nienawiść
Co jak gilotyna
Nagle się zacina
I klawiszy głowy już są ocalałe
Ręce wznosi w górę jeszcze są nieśmiałe
Jeszcze drżące aksamitu trwogą
Jeszcze z klawiszami zetknąć się nie mogą
Półkolem więc krążą jak przed pocałunkiem
Jakby jeszcze zgoła nie wypitym trunkiem
Purpurą więc wznoszą lęki klawikordu
Jakby oczekując pierwszego akordu
Jeszcze są spowite swej mgiełki zasłoną
Jeszcze niezbadane a już rozbudzone
Dźwięki co popłyną jak wartkie potoki
Dźwięki wrzeźbione niebieskimi loki
Dziewczyn niewinnych mirtowym zapachem
Melodia przesłania przed melodii strachem
I już niebosiężna wznosi się pokrywa
A nad nią palce jeszcze nie zagrywa
Jeszcze wstrzemięźliwie zapragnie zachwytu
Jeszcze przez sekundę pragnie niebobytu
Jeszcze przed zetknięciem szału z zapomnieniem
Jeszcze ostatnim łudzi się spojrzeniem
Na martwy instrument uśpiony martwotą
Marzy o diamencie oprawnym we złoto
Lub innym szlachetnym rodzi się kamieniem
To co kiedyś może zaistnie wspomnieniem
Zapisu nutami co już zakwitają
Lecz tylko w pamięci
Dźwięków nie wydają
I po dźwięk już sięga
Ostatnim wyrazem
Klawikordu struną
W rozognione twarze
Lecz co to? Nagle całą siłą runął
W czekający klawikord napięty swą struną
Już białe z czarnymi szaleją klawisze
Już tony z półtonami zespolone niszą
Mistrzowskim zwiastunem geniuszu uporem
Jak wichru gałęzie rozszalałym borem
Jak burzy odgromy strojne błyskawice
Ściemniają rozjaśniając kompozycji wicie
Sala nieruchoma zamarła zachwytem
Jeszcze jest zdumiona rozognionym trunkiem
Trwa w niepewności jak przed pocałunkiem
I tylko cisza ciszą się rozlega
Jak przed zawieruchą przerażone drzewa
Jak róże skrwawione wytrawną purpurą
Jak obręcz piasku zakryta przed chmurą
A dźwięk instrumentu melodia porywa
Aksamitu palce parzą jak pokrzywa
Sala zamieniona w porywu ujęcie
Jeszcze uciszona a już nieugięcie
W jedną się wielką wrzawę przemienia
W geniusza odkrycie pełna zrozumienia
Podnosi ręce podziwem ubrane
A klawikord szlocha swą łzą niezbadaną
I nagle głos wspólny podnosi się z sali
Bo zachwyt zachwytem już piękno utrwalił
I sala już w sali pięknem piękna tonie
Uchodźcie wszyscy
Przecie Wisła płonie!
PANNY ŚPIEWAJĄCE
Na ukwitłej łące
Pośród pól bławatów
Panny śpiewające
I niebu i światu
I w bezmiarze wonnym
W postaciach swych tkwiące
W błyskcieniu powolnym
Panny śpiewające
Trzymające ręce
W zachwycie swym drżące
Popłakują zwiewnie
Panny śpiewające
Nie uśnięte rosą
Na trawiastej grządce
Nuty swe wywodzą
Panny śpiewające
Na poły tęskniące
Na poły tańczące
I niebu i światu
Panny śpiewające
Mrugające zielem
W ołtarza kościele
Tak jak w kwietnej łące
Panny śpiewające
I sobie i światu
Pąkami granatu
Już nic nie czujące
Panny śpiewające
Te wrześniowe nieba
Pamiętna potrzeba
Głośnie swe przedarły
Panny już umarłe
CZEREŚNIE
Za późno już za późno
Na szepty wiosen plecionych łąk
Za późno już za późno
Słońce się zmienia w księżyca krąg
Za późno już za późno
Na szczebiot ptaków miłosną pieśń
Za późno już za późno
Nadchodzi mrok zachodzi dzień
Za późno już za późno
Na lilij wodnych zerwany kwiat
Za późno już za późno
Na próby wskrzeszenia minionych lat
Więc może jeszcze raz od nowa
Zerwiemy sadu kolczyków czereśnie
I może jeszcze nasza rozmowa
Szepnie za wcześnie miły za wcześnie