Napisałam po ogłoszeniu konkursu literackiego o "Pióro Prezydenta Warszawy" z cyklu Wędrówki po mojej Warszawie, a więc na długo przed ogłoszeniem wyników losowania UEFA.
O jedno proszę, niech Stadion Narodowy ma za patrona: Kazimierza Górskiego. Pomysł na zakończenie mini opowiadanka, wpadl mi tuż po wysłuchaniu wywiadu z nim w radio, na parę miesięcy przed jego śmiercią, w 2006 roku.
SKOK NA EURO
– Jak dojechać na Stadion Dziesięciolecia? – zapytałam ludzi stojących na rogu Towarowej i Okopowej.
– Z tego przystanku – wskazała ręką starsza kobieta – Tramwaj numer 26 lub cofnie się pani do Placu Zawiszy. Stamtąd każdym można dojechać – i uśmiechnęła się przyjaźnie.
Jej twarz wyglądała jak przysłonięta pomarszczoną siatką. Nikt oprócz niej nie kwapił się z udzieleniem mi informacji.
Zapaliło się zielone światło. Ludzie z impetem wkroczyli na przejście dla pieszych, niczym owce poganiane przez owczarka.
– Dziękuję pani, ale nie będę się cofać, właśnie stamtąd jadę. Ktoś wprowadził mnie w błąd.
– Na pewno nie był warszawiakiem – usprawiedliwiając drobnego kłamcę podążyła za przechodniami.
Na przystanku wylegiwały się dwie puszki po piwie. Widok nie był optymistyczny.
Dawno nie byłam w stolicy. Zmieniła się. Nie ma jednej twarzy – tej odbudowującej się z ruin wojennych – lecz ma tysiąc masek.
Moja Warszawa poszatkowana na miejsca, zaułki, place – stała się labiryntem z tysiącem chaotycznych uliczek i alej. Jednak olśniewa, rozkochuje w sobie.
Poddajemy się jej magii albo wyjeżdżamy w inne rewiry przestrzeni miast i osad.
Lecz mieszkańcy wyznaczają centra miast i ich peryferie.
Przyjechał zatłoczony tramwaj. Wsiadłam do ostatniego wagonu, a raczej wcisnęłam się w kąt, aby nikt nie zasłaniał mi okna lub nie przepychał z miejsca na miejsce.
Kiedy wjechał w tunel trasy W-Z rozrzewniłam się – to w tym tunelu Stanisław Królak zasłynął między innym jako bohater walk na pompki z radzieckimi kolarzami – przypominam sobie opowieści ojca.
– Ach! te majowe Wyścigi Pokoju… minęły bezpowrotnie – rozmyślałam patrząc na kolumnę aut przesuwających się w porannych korkach.
Z dyskietki swej pamięci odtwarzałam sportowe igrzyska, czy barwne, huczne dożynki na płycie stadionu, czy zakończenie etapu kolarskiego.
W trakcie wyścigu kolarskiego uciekałam z lekcji z innymi wagarowiczami i przyjeżdżam pod główną bramę wjazdową stadionu, żeby zobaczyć finiszującego Szurkowskiego. Był naszym idolem.
Dziś stadion kojarzy się z wyprawami handlowymi. W żadnym kraju nie usłyszysz takiego dialogu:
– Gdzie kupiłaś to futro?
– Na stadionie! Za parę groszy.
To też jest nasza stolica. Potrafi zmienić twarz i historię.
Tramwaj wjechał na most Śląsko-Dąbrowski łączący dwie połowy miasta przeciętego Wisłą. Stąd był najlepszy widok na nadwiślańską panoramę Warszawy.
– Boże mój! niemożliwie! Już odbudowali Arkady! – zawołałam półgłosem, aż stojący obok pasażer odwrócił się.
Tramwaj jechał powoli poprzez zatłoczony most. W zwolnionym tempie oddalała się lewobrzeżna skarpa miasta z czerwonym, dostojnym Zamkiem Królewskim, z odsłoniętymi Arkadami Kubackiego, z wieżami Katedry św. Jana i kościołów z Rynku Nowego Miasta.
Skarpa oblana porannym słońcem, otoczona majową, soczystą zielenią – wyglądała jak z obrazu Canaletta.
Miałam ochotę wyskoczyć z tramwaju, oprzeć się o balustradę mostu, wtopić w pejzaż poranka, i jakże już innego od tego z przystanku na Towarowej.
Poznawanie miasta wymaga czasu i olśnienia.
Owa elektryczność która przechodzi wzdłuż kręgosłupa na widok fragmentu domu, jakiego pomnika, drzewa przy przystanku, kobiety idącej po rozsłonecznionej ulicy otulonej zimową aurą, lub po prostu witryny sklepowej – te wszystkie niesamowite, olśniewające widoki sprawiają, że potem wracamy do tego miejsca, nie wyobrażając sobie życia gdzieindziej.
Każdy mieszkaniec jest cząstką, nerwem miasta.
W żółwim tempie przejechałam Wisłę.
Rzeka rozlewała swe wodne cielsko w różne zakola i meandry. Połyskiwała srebrzystymi koralikami. Z mostu sprawiała wrażenie rozwiniętej beli materiału, po której hasał wiatr. Dookolne, nadwiślańskie zielenie zakleszczały niebieską-wodną materię i harmonijnie z nią współistniały.
Te dzikie łąki i krzaki jak nadbrzeżne zagajniki niewielu warszawiaków zachęca do spacerów w sobotnio-niedzielne popołudnia.
Nie jeździmy ścieżkami rowerowymi wzdłuż Wisły. Wolimy ucywilizowaną Warszawę. Z odwiedzającymi nas gośćmi – idziemy do Ogrodu Saskiego, do Łazienek lub jedziemy do Wilanowa. Lubimy podreptać ze Starego Miasta w Nowy Świat lub odwrotnie.
Paryż ma swoje Pola Elizejskie, a my Trakt Królewski.
Wysiadłam przy ulicy Zielenieckiej.
Z tramwaju wysypali się ludzie jak ziemniaki z rozerwanego worka.
Idziemy z wózkami, a raczej biegniemy, przepychamy się, trącamy się torbami lecz nikomu słowo „stadion” – nie kojarzy się z igrzyskami sportowymi, z turlającą się piłką, z naszymi okrzykami: strzelaj, strzelaj, to nasz gol!
Na horyzoncie aż po koronę Stadionu Dziesięciolecia widać długie i pokrzyżowane szeregi bud, pozlepianych, przycupniętych, rozkraczonych – w dziadowskie obrazy.
Budy przybliżają się, wychodzą naprzeciw ludziom wysiadającym z rożnych tramwajów przy Zielenieckiej, i byle dopaść pierwszego klienta.
Budy okalające stadion i ludzie co wysiedli z tramwajów są wspólnotą targu, zakupów, przekomarzań, okrzyków lecz nie mają nic z ducha stadionu, z naszej narodowej dumy.
Na stadionowy, międzynarodowy targu możemy spotkać ludzi o różnym kolorze skóry.
Tu możemy kupić towary wyprodukowane w przedziwnych miejscach globu, a których na pewno nigdy nie odwiedzimy.
Tu możesz przeżyć szok, tu możesz kupić tanio wyroby Adidasa lub jego podróbki.
Tu możesz sprzedać lub kupić papierosy bez banderoli, albo pirackie płyty ze światowymi szlagierami, czy kieszonkową bombę i najnowszy program Microsoftu lub po prostu kapcie za pięć złotych.
Wcisnęłam się w kolorowy, gwarny tłum między prowizoryczne budki a niechlujne blaszaki-stoiska. Ich metalowe półki wyginały się pod ciężarem egzotycznych towarów.
Kluczyłam po krętych uliczkach, podobnych, identycznych i z identycznym straganami.
O moja stolico, masz miejsca przypisane tylko sobie.
Masz miejsca, których w żadnym innym mieście nie spotkam.
Mijam, a raczej mnie omijają bary na kółkach, lody na patyku.
Mijam prowizoryczne stoiska z kartonów, ze skrzynek po piwie, mijam rozłożone łóżka polowe, na których wylegują się majtki różnych rozmiarów i kolorów.
Mijam to targowisko korzyści, którym karmi się złodziej, ochroniarz, gangster i prostytutka.
Uporczywie przepycham się pomiędzy straganami. Wreszcie słyszę znajomy głos:
– Ewa! Ewaaa! Cooo? nie widzisz mnie? Pisałam ci, w którym sektorze pracuję. Gapciu!
– Boże! A ja od pół godziny błądzę! Nie mogłam cię znaleźć! – krzyczę radośnie i wpadam w objęcia kuzynki Marysi sprzedającej buty.
– Oj! budy są wszystkie takie same! Sama chińszczyzna! Ech! bazar na Różyckiego… ten miał klasę, kreował modę… No, jak ci się sprzedaje? Idzie coś ? – wołam na przywitanie i nie czekając na odpowiedź wyciągam z plecaka zawiniątko mówiąc:
– Marysiu to dla ciebie. Piekłam sama! Dobry ser miałam, zaiste i smaczny sernik będzie.
Kuzynka parzy herbatę. Rozkłada kolejne turystyczne krzesełko wciskając je między regały.
– Nie ruszaj się gwałtownie, bo buty na głowę ci polecą! – mówi ze śmiechem.
Po pogaduszkach z kuzynką idę na zakupy, a gdy wróciłam ona przez ten czas sprzedała jedynie dwie pary butów. Kiepski interes.
Za to przy sąsiednich, wietnamskich stoiskach ruch jak na Marszałkowskiej. Nagle słyszymy kobiecy pisk i męski ryk.
– Nie, k… tu kupowałem!!! Oddaj pieniądze! – wydziera się kilkunastoletni osiłek.
– Maryjaaa! – piszczy młodziutka Wietnamka – Ja nie rozumieć pana.
– O co chodzi? – pyta Maria patrząc osiłkowi w oczy.
– Kasa! k… nie rozumiesz. Jak ci dopier… Zaraz zrozumiesz! – wymachuje spodniami, a które w tym wzorze i fasonie nie leżą na stoisku Wietnamki.
Zignorował pytanie Marii. Uparcie żąda zwrotu pieniędzy od mikrej a subtelnej, wietnamskiej dziewczyny.
– Nie widzi pan, że nie ma tych spodni w sprzedaży?! Ukradł pan gdzieś indziej! – ripostuje kuzynka.
– Ty się zamknij, nie twoja sprawa! – zawył osiłek nad uchem Marii.
– Zaraz zadzwonię po ochronę! I nie jestem dla ciebie „ty”! Wynocha chamie! – uczy go moresu. Na próżno, bowiem osiłek wrzasnął jeszcze głośniej:
– Nie wpier… się!!! Chcesz mieć towar cały?!
Nie wiem, jak zakończyłaby się awantura, gdyby nie przybyły posiłki polsko-wietnamskie składające się z okolicznych sprzedawców i jednego ochroniarza.
Stadion Dziesięciolecia – to nadwiślańskie zagłębie natury i kultury /albo jej braku/ i oczywiście oszałamiającego biznesu.
Stadion – nie tylko centrum handlowym kradzionych akcesoriów, to miejsce żywe, tętniące różnymi stronami świata. To także miejsce pracy tysiąca uczciwych sprzedawców, którzy w ten sposób zarabiają na życie swoich rodzin.
To tu, na dworzec autobusowy „Stadion” przyjeżdżają autobusy kursowe z Mińska.
To tu, pod stadionem znajduje się największy parking autobusowy z rejestracją zza wschodniej granicy.
To tu, jest przecięcie się szlaków, nie tylko tych handlowych ze wschodu na zachód. Od korony stadionu po krańce jego obrzeża przecinają się uliczki chińsko-wietnamsko-afrykańsko-rosyjskie. Każda z nich żyje własnym życiem.
I ty w Warszawie znajdziesz swoje miejsce. Przystanek Wschodu i Zachodu.
Minęło kilka lat od tamtego incydentu na Stadionie Dziesięciolecia, podczas odwiedzin kramiku kuzynki Marii.
Upłynęło wiele wody w Wiśle, a która dalej nęci nasze oczy wodnym cielskiem i co roku w sposób naturalny zalewa okoliczne szuwary. One nie zniknęły z okolicznego pejzażu stadionu. Zniknęły szczęki, budy, stragany.
Zostały w pamięci tych milionów odwiedzających Jarmark Europa, który teraz nazywa sięStadionemNarodowym im. Kazimierza Górskiego.
– Babciu, skoczymy jutro na EURO? Coo? Gra Legia Warszawa z Realem z Madrytu.
Skoczmy na EURO!? – prosi mój wnuk Rafał.
– Rafał, wiesz, że piłka nożna mnie nie interesuje – oznajmiam kategorycznie.
– Babciu zaśpiewamy twoją piosenkę. Usłyszysz w wykonaniu kibiców. A jeśli będziesz
się nudzić, to… powspominasz jak z babcią Marysią handlowałaś na stadionie. Znam te opowieści na pamięć. Aha… mam już dla ciebie bilet!
Wymusza ode mnie zgodę – wymachując biletami. I jakże oprzeć się kuszącemu szantażowi…
Siedzę na trybunie z Rafałem i z wnukami kuzynki Marysi. Stadion ma szklany dach, wygodne siedzenia, przestronne sektory, a soczysta zieleń wystrzyżonej murawy boiska kokietuje kolorem.
Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej EURO 2012 rozpoczęte. Po murawie toczy się z gracją biało-czerwona.
Wnukowie wrzeszczą, tak jak to robili ich dziadkowie w ich wieku. Boję się, że szklany dach stadionu od ryku popęka i runie nam na głowy.
Chcę odizolować się od wrzeszczącego tłumu i dać się porwać wspomnieniom o Warszawie, kiedy w tym miejscu był największy, międzynarodowy bazar Jarmark Europa.
Kiedy to warszawiacy przyprowadzali na stadion swoich gości jak na spektakl do teatru, a ludzie z Afryki czuli się tu jak w domu.
Stadion był miejscem ich kontaktów po przekroczeniu polskiej granicy. Nielegalnie zatrudniali się jako tragarze u azjatów, lub zajmowali się sprzedażą przywiezionych ze sobą towarów.
My, sprzedawcy byliśmy mistrzami niejednego, rozegranego meczu zaserwowanego przez życie.
Jakże nie kochać takiego miejsca…
To miejsce nie przyniosło mi wielkich zysków, gdy traktowałam je jako miejsce pracy. Maria pozwoliła, bym obok niej rozłożyła swój kramik. Ale to już inna bajka.
O moje miasto, masz miejsca, które wciąż żyją własnym życiem i są zmienne jak życie.
I niczym magnes przyciągają ludzi z odległych przestrzeni ziemi, jak kiedyś na stadion-bazar „Jarmark Europa”.
Stadion – miejsce dumy kibiców, narodowych czy lokalnych imprez, a który przeistoczono w stadion korzyści, w stadion upokorzeń, stadion przemian człowieka i historii.
Idę między rzędami numerowanych, wygodnych foteli na taras widokowy do jednej z kafejek. Jest pusto. Zamawiam drinka. Siadam po stronie z panoramą na Wisłę. U podnóża korony stadionu rozpościerają się kompleksy hotelowe i handlowe, jakże inne od tych prowizorycznych bud, za które dzierżawca zgarniał niezłą kasę.
Bulwary czarują zielenią.
Nie pamiętam tylko czy to była sobota, czy piątek wiosną 2012 roku.