NEWS
Like

Niemiecki Jugendamt – „Robić kasę na dzieciach. Gdy pomaganie dzieciom staje się interesem” („Mit Kindern Kasse machen. Wenn Jugendhilfe zum Geschäft wird”)

12/04/2015
1982 Wyświetlenia
0 Komentarze
57 minut czytania
Niemiecki Jugendamt – „Robić kasę na dzieciach. Gdy pomaganie dzieciom staje się interesem” („Mit Kindern Kasse machen. Wenn Jugendhilfe zum Geschäft wird”)

Tłumaczenie reportażu „Mit Kindern Kasse machen. Wenn Jugendhilfe zum Geschäft wird”, wyemitowanego przez niemiecką państwową stację „Das Erste” dnia 23 lutego 2015 r. w godzinach: 22:45 – 23:30.

0


 

„Robić kasę na dzieciach. Gdy pomaganie dzieciom staje się interesem” („Mit Kindern Kasse machen. Wenn Jugendhilfe zum Geschäft wird”)

 

Narrator:

 

Niemcy w strachu przed następnym przypadkiem śmierci.

 

Tytuły gazetowe:

 

„Lea-Sophie … zagłodzona”, „Anna utopiona. Tak zawiódł jugednamt”, „Julian (5 lat) zadręczony, pobity i po prostu wyrzucony …”.

 

Pracownicy urzędów do spraw dzieci i młodzieży (jugendamtów) wychodzą na ulice. Są przeciążeni.

 

Transparenty:

 

„Ograniczenie liczby spraw. 40 rodzin wystarczy”, „Ochrona dzieci wymaga ochrony”.

 

Anna Schulte, Jugendamt w Berlinie; nazwisko zmienione:

 

– Wcześniej dało się jeszcze odpowiednio doradzać, opiekować się. Obecnie trzeba na wielu obszarach pracy zlecać zadania na zewnątrz. W urzędzie prowadzi się tylko zarządzanie kryzysowe.

 

Narrator:

 

Jugendamt traci związek z dziećmi i ich rodzinami. Nacisk rośnie.

 

Johannes Horn, kierownik Jugendamtu w Düsseldorfie:

 

– Współpracownicy obawiają się też: „Kiedy coś takiego mi się zdarzy, co to będzie dla mnie oznaczać? Jaka będzie moja osobista odpowiedzialność?”. Szybciej organizują przeniesienie do domy dziecka: „zanim w końcu będzie mi groziło, że czegoś nie zauważę”.

 

– Nigdy jeszcze w Niemczech nie zabierano z rodzin tylu dzieci i młodzieży. Liczba zastosowań tego ostatecznego środka jugendamtów, zabrania dziecka pod opiekę, wzrosła od 2005 r. o 64 procent.

 

Wykres statystyczny:

 

2005 r.: 26 tys,; 2007 r.: 30 tys.; 2009 r.: 33 tys; 2011 r.: 36 tys; 2013 r.: 40 tys; … 42 tys.

 

H. Zorn, pracownica Jugendamtu w Berlinie:

 

– Jugendamt mógłby mieć zupełnie inną opinię, gdybyśmy nie byli ciągle tymi, którzy muszą zabierać dzieci, ponieważ sytuacja tak bardzo się zaostrzyła, a wcześniej nic nie dało się zrobić.

 

Narrator:

 

Zamiast zapobiegania, coraz więcej dzieci ląduje w drogich zakładach. Na pomocy dzieciom i młodzieży rozkwita rynek niezależnych wykonawców opieki.

 

(Stalowy płot z tabliczką: „Ostrzeżenie przed psem”.)

 

Heinz Buschkowsky, SPD, Burmistrz Okręgu Berlin-Neukölln (Bezirksbürgermeister Berlin-Neukölln):

 

– Mówimy o przemyśle. Mówimy o miliardach euro, które państwo wydaje bez jakiejkolwiek rzeczywistej kontroli. Na zasadzie samej dobrej wiary.

 

(Tytuł i autorstwo:)

 

Robić kasę na dzieciach. Gdy pomaganie dzieciom staje się interesem.

 

Film Nicoli Rosenbach i Anny Osius

 

Zwraca się do nas zatroskany rozmówca telefoniczny. Młody człowiek, który w dzieciństwie przeżył straszną przemoc, potrzebuje ponoć pomocy. Jest ponoć poniżany. Właśnie teraz, w zakładzie opieki. Chcemy zbadać ten przypadek. Nie spodziewamy się w owej chwili, że miną miesiące, nim Dominik będzie mógł swobodnie z nami porozmawiać. Jest izolowany. Dominik (Dominic), 17 lat, mieszka od 7 lat w grupach mieszkalnych.

 

Jedziemy na północ, do Wacken w Szlezwiku-Holsztynie. Nasze poszukiwanie Dominika zaczyna się idyllicznie na wsi. W tym gospodarstwie rolnym Dominik mieszka w społeczno-pedagogicznej wspólnocie życiowej. Należy ona do niezależnego wykonawcy opieki, fundacji dobra powszechnego „Leuchtfeuer”, działającej na zlecenie jugednamtu.

 

Dominik często szukał schronienia tutaj: w centrum młodzieżowym w Wacken. Jednak od tygodni już się tu nie pojawia. Młodzież i tutejsi pracownicy społeczni bardzo się niepokoją. Dominik, przebywając w gospodarstwie, był ponoć coraz bardziej zrozpaczony, i opowiadał, że jest upokarzany oraz izolowany.

 

Chłopiec z centrum młodzieżowego:

 

– Gdy chcieliśmy go odwiedzać, zawsze mówili, że go nie ma, ale on tam był. Spotykaliśmy go później.

 

Narrator:

 

Zaufał pracownikom społecznym centrum młodzieżowego. Opowiedział, jak źle traktowanym się czuje.

 

Hans-Peter Daumann, Centrum Młodzieżowe Wacken:

 

– Zaczęło się od tego, że ciągle musiał pracować, że musiał pracować również w weekendy, że nie otrzymywał za to pieniędzy. Wydawało mi się to śmieszne, i początkowo niewiarygodne. Po głębszym dopytywaniu, także jego współmieszkańców, a był tam jeszcze drugi chłopiec, zostało to potwierdzone.

 

Silke Klüver, Centrum Młodzieżowe Wacken:

 

– W moim odczuciu to były duchowe okropności, które on musiał znosić. Nie wolno mu było tam dotykać żywności. Mówiono mu, że jest jakoby obrzydliwy i odpychający. Przycisk domofonu miał dotykać przez rękaw naciągnięty na dłoń. Nie wolno mu było jeść z innymi, i z tego powodu bardzo cierpiał, gdy musiał sam siedzieć podczas posiłku. Tłumaczono mu, że byłoby niewykonalnym siedzieć przy stole z kimś takim jak on.

 

Narator:

 

Z troski o zrozpaczonego Dominika pracownicy społeczni zaalarmowali niezależnego wykonawcę opieki oraz Jugendamt w Itzehoe. Jednakt tu nikt nie znał tego zakładu opieki: ujawniło się kłębowisko urzędowych właściwości. W Wacken Dominik został umieszczony przez fundację „Leuchtfeuer”. Jego akta znajduja się w Jugendamcie w Oberhausen, a jego kuratorka ma siedzibę w Gummersbach, w odległości setek kilometrów.

 

Współpracownicy Jugednamtu wypytują Dominika wpierw w obecności jego opiekunów. Następnie samego, ale w zakładzie. Nie dostrzegają zagrożenia dobra dziecka.

 

Dominik był w dzieciństwie ofiarą ciężkiego nadużycia. Państwo interweniowało. Dlaczego Dominik nie otrzymuje teraz opieki, której tak bardzo sobie życzy? Czuje się poniżany, wydany na pastwę „opiekunów”. Dopiero ergoterapeutka Ina Hoppe kończy jego ciernienie. Idzie z nim na policję, i żąda od Jugendamtu w Itzehoe znalezienia nowego miejsca pobytu dla 17-latka. Nikt nie wie, co byłoby z Dominikiem bez tej pomocy z zewnątrz.

 

Ina Hoppe, ergoterapeutka:

 

– W sprawie Dominika zaszłam tak daleko, że powiedziałam: „teraz musi coś się zmienić, i nie może tak znowu być, że ktoś przychodzi z jugendamtu, i patrzy, i wszystko jest pięknie, i wszystko jest fajnie, a wcześniej Dominik zostanie może znowu, że tak powiem, wysłany na północ, żeby, w cudzysłowie, trzymał gębę zamkniętą. Kto wysłucha dziecka, gdy nie ma rodziców, którzy troszczą się o to, a kuratorka jest w odległości setek kilometrów, i najwyraźniej też nie patrzy właściwie?

 

Narrator:

 

Wreszcie Dominik może przenieść się do nowego zakładu. Jesteśmy z nim umówieni. Jednak Dominik nie przybywa. Jego kuratorka w Gummersbach zabrania mu kontaktu; nie tylko z nami, także z pracownikami społecznymi z centrum młodzieżowego. Chcielibyśmy wyrobić sobie obraz społeczno-pedagogicznej wspólnoty życiowej w Wacken. Dlaczego Dominik pracował tu przez półtora roku, lecz bez szkolnego i zawodowego wsparcia rozwojowego? Była kierowniczka szkolna Dominika jest zszokowana tą wiadomością. Pisze do nas: „Wychodziliśmy z założenia, że obowiązek szkoły zawodowej Dominika był nadal nadzorowany”.

 

Praca i wykluczenie, o tym mówi Dominik. Co na to odpowiadają jego opiekunowie? Jego społeczno-pedagogiczna wspólnota życiowa otrzymała zezwolenie na działanie od Krajowego Jugendamtu Szlezwiku-Holsztyna (Landesjugendamt Schleswig-Holstein). Zdumiewające. Specjalistka pedagogiczna jest tu w dni pracy przeważnie nieobecna, ponieważ pracuje w Hamburgu. Codziennym opiekunem jest jej mąż, który nie posiada wykształcenia pedagogicznego. Rozmawia z nami, ale nie chce wystąpić przed kamerą. Wolno nam filmować córkę, która już zebrała doświadczenia w pomocy młodzieży.

 

Dziennikarka:

 

– Dlaczego to nie funkcjonowało z Dominikiem?

 

Córka:

 

– Dlaczego opuścił to miejsce? Bo chciał. Chciał opuścić. Udał się do fizjoterapeutki w Wacken i powiedział: „muszę tam ciągle pracować”. Ale może należy zaczynać nie w tym momencie, lecz spojrzeć dalej w przeszłość, szczególnie w przypadku tego chłopca, zobaczyć co on dotychczas przeżył.

 

Narrator:

 

Były konflikty z Dominikiem. Córka nie zaprzecza. Zakład rozlicza swe wynagrodzenie z fundacją Leuchtfeuer. Córka uważa, że na dzieciach dobrze zarabiają inni, a nie opiekunowie na miejscu.

 

Dziennikarka:

 

– Gdzie są do zarobienia duże pieniądze, skoro, jak Pani mówi, tutaj nic nie dociera? Do kogo więc dociera?

 

Córka:

 

– Do niezależnych wykonawców opieki. Opis świadczeń, na przykład tutaj, brzmi: „terapeutyczne jeździectwo; dostęp do psycholożki w Wacken”, takie sprawy. To pisze wykonawca, pisze wszystko, co możliwe. Za to płaci jugendamt. Co z tego jest rzeczywiście wykonywane, nie jest sprawdzane.

 

Dz.:

 

– Dlaczego nie?

 

C.:

 

– Tego ja też nie wiem. O to pytam się sama: „Dlaczego tak prosto to idzie?”, „Dlaczego płaci się za coś, co się nie odbywa?”, to jest znak zapytania, wielki znak zapytania, przynajmniej dla mnie.

 

Narrator:

 

Pieniądze dla niezależnego wykonawcy opieki. Bez kontroli?

 

Tygodniami staramy się o wywiad z fundacją dobra powszechnego „Leuchtfeuer” w Kolonii. Ta fundacja pomocy młodzieży jest szeroko reprezentowana w Europie.

 

Mapa Europy, zaznaczone:

 

Niemcy, Norwegia, Szwecja, Litwa, Estonia.

 

W końcu otrzymujemy korespondencję z kancelarii adwokackiej, która reprezentuje fundację „Leuchtfeuer”. Jakoby z powodu ochrony danych osobowych, na wiele pytań nie można odpowiedzieć. Jednak dowiadujemy się, że według poglądów wszystkich uczestników Dominik był niezdolny do nauki szkolnej.

 

Czy stwierdzono to urzędowo? Fundacja „Leuchtfeuer” odpisuje: „Postępowanie o ustalenie braku obowiązku szkoły zawodowej miało się właśnie rozpocząć”, a dalej: „pożądanym i dlatego też powszechnym jest przydzielanie młodzieży lżejszych prac we wspólnotach życiowych”.

 

Jednak Dominik był nieszczęśliwy. Dlaczego, pytają pracownicy społeczni w centrum w Wacken, tak długo nie otrzymał on pomocy? Ich odpowiedź:

 

Hans-Peter Daumann, Centrum Młodzieżowe Wacken:

 

– Zmieniło się to, że współpracownicy jugendamtu wcześniej sami byli odpowiedzialni za swoją klientelę, a dzisiaj jest to zlecane. Niezależni wykonawcy w ogóle nie mają interesu w poprawianiu losu swej klienteli. Oni na tym tylko zarabiają pieniądze.

 

Dziennikarka:

 

– Co to oznacza dla dzieci i młodzieży?

 

H.-P. D.:

 

– One są w pułapce.

 

Narrator:

 

Ciężki zarzut, który chcemy wyjaśnić. Spotykamy świadka, kto od dziesięcioleci pracuje, zajmując się pomocą dla dzieci i młodzieży. Latami pracował też dla fundacji „Leuchtfeuer”. Przestał tam pracować, ponieważ fundacja za mało inwestowała w pomaganie dzieciom.

 

Świadek:

 

– Opieka stacjonarna przynosi największe dochody. Widać to w końcu po tym, że zakłady stacjonarne latami są wciąż rozbudowywane. Tymi, którzy im, że tak powiem, rzucają dzieci na rynek, są jugendamty.

 

Dziennikarka:

 

– Rzucają dzieci na rynek?

 

Ś.:

 

– Mówię to teraz całkowicie świadomie. Rzucają dzieci na rynek. Dokładnie tak jest. Chodzi o pieniądze. Chodzi o pieniądze! Kiedy otrzymuję dziecko w ofercie od jugendamtu, za określoną stawkę dzienną albo miesieczną, to przedstawiam jugendamtowi własną ofertę, jugendamt odpowiada: „przyjmuję tę ofertę”, albo: „nie przyjmuję tej oferty”. To po prostu jest interes. Jugenamty są w końcu zadowolone, gdy mają wykonawcę opieki, który odbiera od nich dzieci.

 

Narrator:

 

Coraz więcej dzieci latami mieszka w domach dziecka lub w innych zakładach, pomimo braku dokładnego sprawdzenia, czy jest do dla nich korzystne. Od roku 2006 koszty stacjonarnej opieki wzrosły o 43 procent. Podatnik płaci za to 4,4 miliarda euro rocznie.

 

Wysokie koszty, które sensownie poniesione, byłyby dla dzieci dobrą inwestycją. Jednak historie dzieci są inne; takie jak w przypadku Wakiyi. Wakiya, 16 lat, mieszkał przez 3 lata w domach dziecka.

 

W wieku 7 lat Wakiya został wyrwany ze swej rodziny. Długotrwały spór rodziców, w którym pojawiły się zarzuty przeciwko jego matce z powodu rzekomego zagrożenia dobra dziecka, skończył się nieszczęściem. Jego matce, Heidi Schultz, bezpodstawnie przypisano zaburzenie osobowości. Sąd Rodzinny odebrał jej prawo do opieki nad dzieckiem (władzę rodzicielską). Jednym ciosem Wakiya został wyrwany ze swego dotychczasowego życia; oddzielony od swej matki i rodzeństwa. Wszystko, czemu dotychczas ufał, zostało mu zabrane.

 

Córka Heidi Schultz filmowała, jak jugendamt o godzinie 5:30 rano, w towarzystwie policji stanął przed drzwiami, żeby zabrać ze sobą 7-letniego Wakiyę.

 

Głosy z filmu córki:

 

– Tak, kiedy mówimy, że nasz brat nie chce wyjść, nie chce opuścić domu, to…

 

– Nie chcę!

 

– Tylko dlatego, że ktoś coś twierdzi, co zupełnie się nie zgadza…

 

– Ja tego nie chcę!

 

– Nie chcę iść!

 

– Ale nie mogą Państwo mi zarzucić, że zrobiłam cokolwiek złego. Cokolwiek złego. Gdzie indziej dzieci głodują, i zupełnie nic się nie robi. Moje dziecko jest tutaj pod dobrą opieką, a jest stąd zabierane.

 

– Nie, kiedy ja nie chcę, ja nie chcę!

 

– Ale ja nie chcę z wami!

 

Wakiya obecnie:

 

– Patrzę z łóżka piętrowego w dół, a tam nagle stoi policja. Policja mówi, że mam zejść, mam być stąd zabrany, mam iść z jugendamtem. Myśałem sobie: „Dlaczego? Wczoraj był pierwszy dzień w szkole”. No i, byłem dosyć mały, chciałem bronić się poduszką. Policjant wtedy powiedział: „Ja mam pałkę! Przeciwko temu nie dasz rady”.

 

Heidi Schultz, matka:

 

– Do dziś słyszę w uszach ten krzyk mojego dziecka. Gdy zwlekali go po schodach. Sąsiadka z przeciwka wszystko słyszała, widziała jak próbował się przytrzymywać ramy drzwi, gdy go wtedy policja wywlekała. Policjant, duży silny mężczyzna, wykręcił mojemu małemu 7-letniemu synkowi ręce, wyrwał mi go, zarzucił sobie na ramie, i odszedł z nim. A on tak krzyczał i krzyczał… Tego nie można pozbyć się z uszu.

 

Narrator:

 

Heidi Schultz, niezdolna do wychowywania? Ma dwie córki po maturze, które nie mogą zrozumieć, dlaczego ich 7-letni brat musi 3 lata spędzić w domu dziecka.

 

Wakiya mieszka w domu dziecka pod szczególnym rygorem. Jest systematycznie wyobcowywany ze swej rodziny, ponieważ rodzina jakoby tylko mu szkodzi. Dopiero w wieku 10 lat wolno Wakiyi wrócić do matki. Po wydaniu nowej opinii biegłego, uznającej pełną zdolność wychowawczą Heidi Schultz.

 

Jak wiodło się jej synowi w latach poprzednich, dokumentuje zapis rozmowy telefonicznej z domu dziecka:

 

(Dziecko płacze.)

 

– My też za tobą tęsknimy, Wakiya.

 

– Mama?

 

– Tak, jeszcze jestem, słucham Cię. Nawet jeśli tylko płaczesz, słucham Cię.

 

– Pomóż mi! Pomóż mi, proszę!

 

– Pomogę ci Wakiya.

 

– Ale teraz nie możesz mi pomóc!

 

(Dziecko płacze.)

 

Wakiya obecnie:

 

– Dostawałem również listy od mojej mamy. Jednak jeśli w listach było napisane cokolwiek, co nie podobało się pracownikom domu dziecka, to części listów były wycinane, lub dostawałem samą gumę do żucia, jeśli była w kopercie z listem.

 

Heidi Schultz, matka:

 

– Następnie twierdzili, że nie wolno nam w czasie spotkań z nim mówić o naszych uczuciach; że nie wolno nam mówić, jak pięknie było razem mieszkać w domu. Nie wolno było nam mówić, że walczymy o jego powrót do domu. Nie wolno nam było mówić, że chcemy mieć razem piękną przyszłość. Gdybyśmy coś takiego powiedzieli, to wizyta u dziecka zostałaby natychmiast przerwana, i nie wolno byłoby nam już więcej zobaczyć się z nim.

 

– Więc próbowaliśmy wyrażać uczucia, pisząc na karteczkach, które mu pokazywaliśmy; lub szeptaliśmy mu do ucha. Gdy nie chodził jeszcze do szkoły i nie potrafił dobrze czytać, to szeptaliśmy mu do ucha. Takie sposoby… On też ujawniał nam różne absurdy. To było przez cały czas takie chore!

 

Narrator:

 

Przez 3 lata Wakiya był izolowany w domu dziecka od najważniejszych osób w swym życiu. Na zlecenie jugendamtu, i za pieniądze z jugendamtu.

 

Rozliczenie łącznych kosztów rocznej opieki Wakiyi w domu dziecka: 64 tys. euro (64418,85 euro).

 

Heidi Schultz, matka:

 

– Gdy uzyskałam dostęp do akt, zobaczyłam dopiero, ile pieniędzy płacono za moje dziecko. Prawie 65 tysięcy euro rocznie. Rocznie! Gdy tylko sobie pomyślę: gdybyż wszyscy rodzice dostawali tyle pieniędzy na swoje dzieci! Szaleństwo! Co oni mogliby dla dzieci robić, jak je wspierać! Ileż mogli by im podarować! To byłoby szaleństwo!

 

Narrator:

 

Gdy dziecku grozi szkoda fizyczna lub duchowa, państwo musi chronić dzieci także przed ich własnymi rodzicami, ale jakie skutki mają błędne decyzje, które latami nie są naprawiane? Co zrobiły z Wakiyi, wcześniej wesołego dziecka, 3 lata spędzone w domu dziecka?

 

Wakiya obecnie:

 

– To mnie znacznie zmieniło. Komuś, kogo właśnie poznałeś, kto może być bardzo miły, nie można mimo to ufać. Taką z tego wyciągnąłem naukę.

 

Narrator:

 

W Niemczech w zakładach opieki mieszka 140 tysięcy dzieci i młodzieży. Losy tych dzieci, potrzebujących pomocy, są w rękach niezależnych wykonawców opieki nad dziećmi i młodzieżą; w rękach fundacji i prywatnych przedsiębiorstw.

 

Jugendamt: strażnicy praw dzieci. W śródmiejskiej dzielnicy Berlina, Wedding, jugendamt demonstruje swą niezdolność do dalszej pracy obwieszeniem budynku hasłami wypisanymi na białych prześcieradłach. Przez parę dni akcja ta wywołuje nagłówki gazetowe. Jednakże nic się nie zmienia. Oto co zostaje: każdego dnia przeciętnie 100 dzieci jest w Niemczech odrywanych od rodzin.

 

Nie musi do tego dochodzić, mówią nam tutaj. Socjalnej pracownicy w berlińskim Jugendamcie sprawia przykrość, że nie może działać w interesie dzieci i rodziców tak, jak byłoby to dla wszystkich najlepiej, w długiej perspektywie. Nie ma czasu.

 

Urzędniczka Jugendamtu do matki:

 

– Spróbujemy zrobić, co się da, z tej sytuacji. Tak?

 

Narrator:

 

Zarządzenie kryzysowe, zamiast wczesnej oraz intensywnej pomocy dla rodziny. Pracownicy nie nadążają za zawiadomieniami o zagrożeniach dzieci.

 

Dwie pracownice Jugendamtu mają odwagę otwarcie mówić o problemach, ponieważ chcą coś zmienić. Każda z nich jest odpowiedzialna za 90 dzieci. Dobro tych dzieci leży im na sercu.

 

H. Zorn, pracownica Jugendamtu w Berlinie:

 

– Ludzie nie chcą tu zostawać w pracy. Nie chcą pracować w tych warunkach. Koledzy odchodzą z pracy. Są zbyt obciążeni, i mówią: „To nie jest dla mnie praca społeczna tak pojmowana, jak chciałem ją wykonywać”. Odchodzą pracować gdzie indziej.

 

Narrator:

 

Pod presją czasu rozstrzygane często jest pytanie: „rodzina czy dom dziecka?”. Urząd do spraw dzieci i młodzieży (jugendamt) atakuje, zarządza i płaci. Dzieci i młodzież są wydawane w ręce niezależnych wykonawców opieki, którzy wszystko przejmują; nierzadko wieloletnie przymusowe zamknięcie.

 

Anna Schulte, Jugendamt w Berlinie; nazwisko zmienione:

 

– Dokładnie…; a więc na przykład, to jest stawka dzienna 178,18 euro… To jest rozwiązanie kryzysowe, mamy tu szczególnie wysokie stawki; i teoretycznie, gdyby pozostawał tam przez 365 dni, będzie to razem 65 tysięcy euro (65035 euro) utrzymania kryzysowego, tylko za jednego chłopca.

 

Jaki z tego kosztu jest pożytek, co z tego w końcu wynika, co za to musi zapłacić podatnik? To trzeba też powiedzieć, że podatnik wiele w to inwestuje, i są to ogromne sumy. Ogromne sumy, tak to tylko mogę powiedzieć.

 

Narrator:

 

„Dzieci w potrzebie stały się towarem” – to zdanie często słyszymy podczas naszego dochodzenia. Ofiary potrzebują pomocy. Jednak kto bierze je poważnie?

 

Otrzymujemy wezwanie o pomoc 15 letniej Niemki. Z Polski!

 

„Już dłużej nie mogę, proszę, zabierzcie mnie stąd!”, pisze do nas. Niezależny wykonawca opieki umieścił Anitę w polskiej rodzinie zastępczej. 15-letnia Anita mieszka od 8 lat w domach dziecka i rodzinie zastępczej. Wybieramy się w drogę do niej do Polski.

 

Jesteśmy przestraszeni, dowiadując się, jak bardzo jest zrozpaczona. Pisze o „wewnętrznym bólu spowodowanym myślami samobójczymi”. Od szkoły podstawowej Anita nie mieszka ze swą rodziną. Pięciokrotnie zmieniała już instytucje opiekuńcze. Teraz jest zakwaterowana w Polsce, w Bogatyni, w rodzinie zastępczej, w której tylko jeden rodzic mówi po niemiecku.

 

Smutna okolica. Co robi niemiecka straumatyzowana dziewczynka w polskiej rodzinie zastępczej?

 

Anita nie chodzi w Polsce do szkoły. Co gorsza, nie otrzymuje żadnego wsparcia psychoterapeutycznego, chociaż specjaliści jednoznacznie zalecili jej ścisłą psychiatryczną opiekę ambulatoryjną dla dzieci i młodzieży.

 

Anita chce się z nami spotkać. Jednakże tylko potajemnie: boi się, że inaczej miałaby kłopoty.

 

Anita:

 

– Nadal właściwie nie rozumiem, dlaczego tutaj jestem. Mówiłam prawie codziennie, że tu w domu jest totalnie nudno, i że koniecznie chcę chodzić do szkoły. Co do terapii, to próbowałam z nimi rozmawiać. Jedyne, co powiedzieli to: „nie potrzebujesz żadnej terapii, bo to co masz, to jest terapia”.

 

Dziennikarka:

 

– A co to jest? Co masz?

 

Anita:

 

– No, właściwie nic.

 

Dz.:

 

– Kto jest Ci tutaj bliski?

 

A.:

 

– Właściwie nikt. Gdy teraz jestem smutna, lub czuję się zmuszona kaleczyć się, nie idę do tych ludzi, bo problem jest to, że oni uważają, iż robię to tylko z potrzeby zwrócenia na siebie uwagi (pokazuje pokaleczone przedramię). Tak moja sytuacja układała się ciągle, więc nie wierzę już w jakiś cud. Porzuciłam już dawno nadzieję.

 

Narrator:

 

Z niepokojem musimy zostawić Anitę w Polsce. Obiecujemy jej powiadomienie władz o jej cierpieniu; i dalej prowadzimy dochodzenie.

 

Środki opieki zagranicznej dla Anity organizuje wykonawca opieki pod nazwą „HTKJ”. Ta spółka ma wiele grup mieszkalnych w Niemczech. Ewa Sterzinger jest przedsiębiorcą, prowadzi tę spółkę, i kieruje zakładami opieki. Na internetowej stronie domowej reklamuje swe zagraniczne przedsięwzięcie. Podkreśla przy tym „zróżnicowaną, rozbudowaną ofertę opieki”. Szefowa, pochodząca z Polski, nie chce odpowiedzieć na nasze pytania, nie chce wyjaśnić, dlaczego zrozpaczona dziewczynka nie otrzymuje wsparcia psychologa. Ewa Sterzinger odmawia wszelkiej z nami rozmowy.

 

W sprawie Anity właściwe są dwa urzędy. Jej uzupełniająca opiekunka w bawarskim Rhön-Grabfeld ma częściową władzę rodzicielską, jednak ani razu nie odwiedziła ona piętnastolatki w Polsce, jak wymaga tego prawo. Otrzymujemy zdumiewające powiadomienie od Thomasa Habermanna, Landrata z Landkreis Rhön-Grabfeld: „Dotychczas nie odbyła się wizyta opiekunki uzupełniającej w Polsce, aby nie zagrażać pedagogicznemu sukcesowi tego środka opieki”.

 

W odległym o 200 kilometrów Jugendamcie w Kelheim podjęto wszystkie decyzje w sprawie Anity. Zapytaliśmy, kto odpowiada za opiekę zagraniczną bez wsparcia psychoterapeutycznego. Dowiadujemy się, że: „Kierująca całością instytucjonalnej opieki pani Sterzinger zobowiązała się … co najmniej raz na tydzień nawiązywać osobisty kontakt z miejscem opieki i zakwaterowanym w nim młodocianym”.

 

Cotygodniowe wizyty pani Sterzinger! Według Anity nie było ich. Jugendamt właściwy w sprawie Anity, jak się zdaje, tego nie kontrolował. Dopytujemy się w ministerstwie do spraw rodzinnych w Monachium (Bayerisches Staatministerium für Arbeit und Soziales, Familie und Integration). Nasze informacje przyjmowane są poważnie. Zarządzane jest postępowanie prawno-nadzorcze.

 

Dziennikarka:

 

– W przedmiotowej sprawie jugendamt w sposób oczywisty przekazał odpowiedzialność prywatnemu wykonawcy.

 

Philipp Späth, bawarskie ministerstwo do spraw rodzin (Bayerisches Familienministerium):

 

– Utrzymywanie przez kierownictwo instytucji wykonawczej kontaktu z młodocianymi, to z pewnością podstawa. Żaden środek pomocy młodocianemu, w tym takie również, nie zwalnia jugendamtu z wykonywania urzędowego obowiązku kierownictwa i nadzoru.

 

Dz.:

 

– A gdy ten obowiązek kierownictwa i nadzoru nie jest wykonywany? Co się wtedy dzieje?

 

Ph. Sp.:

 

– Wtedy należy przyjrzeć się indywidualnemu przypadkowi. Jesteśmy w tym przypadku uprawnieni do nadzoru, rząd to wykonuje. Proszę o oczekiwanie na wynik.

 

Narrator:

 

Wielokrotnie zapytywaliśmy o sprawę niezależnego wykonawcę, spółkę „HTKJ”, pisemnie i telefonicznie. Bezskutecznie. Dlatego pojechaliśmy do nich.

 

Centrala spółki „Leczniczo-pedagogiczna Terapeutyczna Pomoc Dzieciom i Młodzieży” (Heilpädagogische Kinder- und Jugendhilfe) mieści się w bawarskim Hohenroth. Jednakże znów nie otrzymaliśmy odpowiedzi na nasze pytania. Dlaczego Polska? Ile zarobiła szefowa Ewa Sterzinger na Anicie?

 

Dzwonimy do polskiej rodziny zastępczej, i przedstawiamy się jako interesanci. Pytamy, ile oni otrzymali od wykonawcy „HTKJ”?

 

Jugendamt w Kelheim płaci 5500 euro miesięcznie za Anitę spółce „HTKJ”. Spółka „HTKJ” przekazuje z tego około 600 euro miesięcznie polskiej rodzinie zastępczej w Bogatyni. Do dyspozycji niezależnego wykonawcy opieki pozostaje do 4900 euro. Co dzieje się z tą sumą, z pieniędzmi z naszych podatków? Nie uzyskujemy żadnych odpowiedzi, żadnej rozmowy.

 

Jednak trafiamy na coś interesującego. Ewa Sterzineger ma od 10 lat firmę w Polsce: „Ewans” sp. z o. o., spółkę o pogmatwanych danych adresowych. Zaraz przy granicy polsko-niemieckiej, w Görlitz. Numer telefoniczny jest fałszywy, ale sąsiedzi dają nam numer biura. Polski współpracownik unika naszych pytań o firmę „Ewans” Ewy Rozalii Sterzinger. Co osobliwe, firma ma drugiego członka zarządu, Reinera Hermanna Alberta, szefa wielu zakładów dla dzieci. Wpis jego nazwiska znika z rejestru spółek, gdy o niego pytamy.

 

Pod opieką zarządzanej przez Reinera Alberta spółki „HKJ” (Heilpädagogische Kinder- und Jugendhilfe Rhön-Grabfeld GmbH) z Rhön-Grabfeld, działającej jako niezależny wykonawca opieki (w Breidbach), znajdowała się Anita zanim zanim trafiła pod opiekę spółki „HTKJ” (w Unsleben) zarządzanej przez Ewę Sterzinger, a stamtąd do Polski (do Bogatyni). Czy zmiana ośrodków opieki oraz zagraniczne środki opieki Anity miały związek z tym powiązaniem firm?

 

Dopytujemy się ponownie w Jugendamcie w Kelheim. Tam podkreślają, że: „Spółki HKJ oraz HTKJ są dwoma samodzielnymi wykonawcami opieki … żadnego wzajemnego powiązania … żadnego polecania”.

 

Heinz Buschkowsky, SPD, Bezirksbürgermeister Berlin-Neukölln:

 

– Nie dopuszczałbym tej swobody, pozwalającej w gruncie rzeczy samym niezależnym wykonawcom opieki decydować, co się dzieje, ponieważ niezależny wykonawca działa zawsze tylko we własnym interesie. Niezależny wykonawca, o ile prowadzi zakłady opieki, będzie zawsze stwierdzał, że oferta jego zakładu albo jego zakładów dokładnie pasuje do konkretnego przypadku, ponieważ musi zapełnić miejsca w swych zakładach. Półpusty zakład opieki nie dopisuje do konta bankowego kolejnych czarnych cyfr.

 

Czarne cyfry… Chodzi przy tym o dzieci i młodzież, które nie miały szczęścia wzrastać pod ochroną własnej rodziny. One potrzebują wsparcia. Ich dobro jest dla nas słusznie warte wiele pieniędzy. Jednakże opieka nad nimi jest w wielkiej części pozostawiana wolnemu rynkowi. Im dłużej prowadzimy dochodzenie, tym częściej jest nam ujawniane, jak wadliwą jest kontrola nad zakładami opieki dla dzieci i młodzieży.

 

Dowiadujemy się o firmie wykonującej usługi opieki, której obrót osiąga 700 tysięcy euro rocznie. „Thera Via” („systematycznie integracyjna praca z młodzieżą”; „systematisch-integrative Jugendarbeit”) ma wiele domów dziecka. Spotykamy dwoje dzieci. które mieszkały w domu dziecka firmy „Thera Via”. Za Frederika, w wieku 12 lat, i Karmę, w wieku 10 lat, mieszkających od 3 lat w rodzinach zastępczych i domach dziecka, ten niezależny wykonawca opieki otrzymywał przeciętnie łącznie 12500 euro miesięcznie. W czasie zamieszkiwania w domu dziecka „Thera Via” Frederikowi i Karmie wolno było spotykać się z ich matką jedynie raz na parę tygodni. Matka i dwaj synowie bardzo z powodu tego ograniczenia kontaktu cierpieli.

 

Oficjalnie zasady spotkań ustanawiają sąd rodzinny oraz urząd do spraw dzieci i młodzieży (jugendamt). Jednak w praktyce sądy i urzędy trzymają się zaleceń osób prowadzących zakłady opieki. Tak było w przypadku Karmy i Frederika, którzy dopiero teraz, po zmianie domu dziecka, znów mogą spędzać więcej czasu ze swą matką. Ówczesny zarządca domu dziecka znajdował wiele powodów niedopuszczania dzieci do ich matki.

 

Umówiliśmy się z kierownikiem domu dziecka firmy „Thera Via”, Robertem Filzem, na neutralnym gruncie. Jego zakładu nie wolno nam filmować. Kierownik przybywa w towarzystwie kierownika grupy mieszkalnej. Jeszcze przed paroma miesiącami u niego mieszkali Frederik i Karma.

 

Robert Filz tytułuje się od lat jako psychoterapeuta dziecięcy i młodzieżowy. Tytuł psychoterapeuty dziecięcego i młodzieżowego jest prawnie chroniony, jego użycie wymaga zezwolenia. Nieuprawnione użycie tego tytułu jest prawnie karalne. Zapytujemy o niego w izbie psychoterapeutów. W izbie psychoterapeutów nikt nie zna jakiegokolwiek „Roberta Filza”.

 

Robert Filz, kierownik domu dziecka:

 

– Oficjalnie nie wolno mi się tak tytułować. To muszę obecnie zupełnie jasno skorygować.

 

Dziennikarka:

 

– Ach tak… W dokumentach znalazłam stwierdzenia, że Pan jest psychoterapeutą dziecięcym i młodzieżowym.

 

R. F.:

 

– To się nie zgadza. Zaplątało się tam błędne wyrażenie; błędny opis. To nie pochodziło ode mnie, choć powinienem był to kontrolować.

 

Dz.:

 

– Ale ma Pan za sobą studia psychologiczne…

 

R. F.:

 

– Nie. Studiowałem pedagogikę. Nie psychologię, tylko pedagogikę. Zatem nie ukończyłem studiów w całym zakresie; ale studiowałem. Nie chcę wprowadzać w błąd.

 

Dz.:

 

– Sporządza pan diagnozy i opinie psychologiczne.

 

R. F.:

 

– Testy mogę w ramach mojej terapeutycznej pracy… Przeprowadzam testy, w logicznej konsekwencji.

 

Narrator:

 

Samozwańczy psychoterapeuta dziecięcy i młodzieżowy, Robert Filz, sporządził o Frederiku i Karmie opinię psychologiczną dla sądu rejonowego. Do urzędu do spraw dzieci i młodzieży napisał, że: „kontakty dzieci z matką są szkodliwe”.

 

Dziennikarka:

 

– Proszono o więcej kontaktów z dwojgiem dzieci przebywających w Pana zakładzie. I to zostało z Pana strony…

 

R. F.:

 

– Przeze mnie nie. My nie decydujemy. Decyzja, czy będzie więcej kontaktów, podejmowana jest przed sądem. My to proponujemy, ale zdarza się, że wytyczne, choćby z urzędu do spraw dzieci i młodzieży, zabraniają kontaktu.

 

Narrator:

 

On nie decyduje; jednakże kierownik domu dziecka Robert Filz daje jednoznaczne zalecenia. Do sądu rejonowego sam napisał o sobie, że występuje: „w mojej roli psychoterapeuty dziecięcego i młodzieżowego”, i że: „W pojęciu i dla dobra dzieci kontakty muszą być mniej obciążające”.

 

Kto skutecznie kontroluje, czy na pobycie dziecka w domu dziecka robi się kasę, oraz, czy w tym celu umyślnie przedłuża się pobyt dziecka?

 

Karin Staab brała udział jako opiekunka kontaktowa na zlecenie sądu rejonowego w Ahrweiler w spotkaniach matki z dziećmi przebywającymi w domu dziecka. Widziała pełne miłości podejście po obu stronach; i starała się wzmocnić związek rodzinny. Jednakże kierownik domu dziecka przeszkodził w tym.

 

Karin Staab, opiekunka kontaktowa:

 

– To oczywiście jest wstrząsające, gdy widzi się, jak dzieci płaczą, żegnając matkę; jak matka płacze; jak dziecko pociesza matkę, mówiąc: „będziesz mogła mnie wkrótce odwiedzić”. To jest naprawdę wstrząsające. Człowiek myśli: „Boże, drogie dzieci, chciałabym wam coś innego podarować”. Właśnie z tego powodu chciałam przeprowadzać spotkania rodzinne w krótszych odstępach czasu. Jednak niestety nie zostałam wysłuchana.

 

Karin Staab powiadomiła sąd rejonowy w Ahrweiler o przeszkadzaniu przez kierownika domu dziecka matce w spotkaniach z dziećmi. Sędzia napisała do urzędu do spraw dzieci i młodzieży (jugendamtu): „Sądowi jest stąd niezrozumiałym, dlaczego spotkania matki dziecka nagle są uniemożliwiane przez pracowników zakładu, i odbywają się tylko pod znacznym naciskiem …”. (sąd rejonowy w Bad Neuenahr-Ahrweiler). Jednak dopiero zmiana zakładu opiekuńczego umożliwiła rodzinie odzyskanie kontaktu. Wraz z przeprowadzką matki na południe Niemiec dzieci zostały przeniesione do domu dziecka w jej pobliżu. Wszyscy odetchnęli. Nowa grupa mieszkalna Karmy i Frederika nie usiłuje wkraczać w kontakty między matką i dzieckiem. Wręcz przeciwnie.

 

Matka:

 

– Pracownicy obecnego domu dziecka są otwarci. Rozmawiają, są nastawieni na współpracę, chcą współpracy; przebiega ona otwarcie i uczciwie.

 

Frederik:

 

– Nasza mama pyta ich o nasze sprawy, a oni odpowiadają; nie tak jak było w poprzednim domu dziecka. Rozmawiają uprzejmiej.

 

Karma:

 

– Opowiadają szczerze wszystko; nie szpiegują nas.

 

Od 20 lat Karin Staab zajmuje się pomocą dzieciom i młodzieży. Nigdy nikt jej nie podziękował za ujawnianie nieprawidłowości. Zamiast podziękowania została jako niepożądany świadek szybko odprawiona. Robert Filz deprecjonował ją, zapisując całe stronice korespondencji do sądu i do urzędu do spraw dzieci i młodzieży (jugendamtu): „Pani Staab … zawodowo w dużym stopniu nie powiodło się … i w wielu obszarach nie zebrała wystarczających informacji”.

 

Karin Staab:

 

– Wskutek tego przestałam zupełnie otrzymywać nowe zlecenia. Również ze strony urzędu do spraw dzieci i młodzieży (jugendamtu). To była także znacząca kara finansowa, którą musiałam ponieść, tylko dlatego, że uczyniłam te sprawy przejrzystymi, i nazwałam rzeczy po imieniu.

 

Żadnych konsekwencji nie poniósł natomiast Robert Filz. Interes idzie świetnie. Wszyscy w branży mają wiele zleceń.

 

Robert Filz:

 

– Myślę, że dobra praca jest najlepszą reklamą. Nie mówię, że znaleźliśmy jedyne rozwiązanie, ale…

 

Dziennikarka:

 

– Ma się znajomości w urzędzie do spraw dzieci i młodzieży (jugendamcie), wzajemnie sobie ufa, i…

 

– Tak, tak. Nie możemy uniknąć tak zwanego popytu. Naturalnie, to także gałąź gospodarki, to trzeba jasno powiedzieć.

 

Niedawno w firmie „Thera Via” odbywała się kontrola nadzoru domów dziecka z Mainzu. Wszystko jakoby w porządku: Robert Filz przyjmuje straumatyzowane dzieci. Żaden urząd nie zauważył, że nie jest on psychoterapeutą dziecięcym i młodzieżowym.

 

Thomas Saschenbrecker, adwokat:

 

– Mam tylko to jedno wyjaśnienie, że oczywiście stworzono rynek, i teraz ten rynek trzeba wypełniać. Zakłady opieki dla dzieci i młodzieży powyrastały jak grzyby po deszczu; i teraz wykonawcy opieki stoją w gotowości, i chcą mieć dla siebie dzieci; chcą mieć zapełnione miejsca opieki, aby w ostatecznym rachunku móc zamknąć bilans pozytywnie. Pojedyncze dziecko nikogo tu nie interesuje. W pierwszej linii interesujący jest bilans finansowy podmiotu prowadzącego zakład opieki.

 

Narrator:

 

Co stało się z Dominikiem? Słyszymy o kolejnych zmianach zakładów opieki. Silke Klüver, która wspólnie z innymi wstawiła się za nim, nie ma z nim żadnego kontaktu. Również pozostałej młodzieży z centrum Wackener nie wolno do niego telefonować. Obojętnie, gdzie Dominik się właśnie znajduje, jest stale nieosiągalny.

 

Hans-Peter Daumann, Centrum Młodzieżowe Wacken:

 

Mam nadzieję, że otrzyma drugą szansę: ukończyć szkołę. Sam to powiedział: gdy otrzyma pieniądze, a jakoś otrzymamy tu pieniądze, gdy będzie miał 18 lat, chciałby z tego opłacić szkołę, żeby się czegoś nauczyć.

 

Mijają miesiące; aż wreszcie Dominik jest pełnoletni, i możemy spotkać się z nim. Nikt nie może już mu zabronić swobodnej rozmowy. Ma teraz własne mieszkanie, i przyjacielskich opiekunów, którzy mu pomagają. Przez półtora roku był nieszczęśliwy w zakładzie w Wacken. Niczego w tym czasie nie nauczył się. Martwi się o swą zawodową przyszłość.

 

Dominik:

 

– Dla mnie ważne jest ukończenie szkoły, żebym coś osiągnął, co wcześniej było mi zabronione. Chciałem ukończyć szkołę. Słyszałem: „nie interesuje mnie to, musisz dla mnie pracować”. To był naprawdę zły czas. Są też zakłady, w których opiekunowie i młodzież są ze sobą bardziej powiązani, że tak powiem. Rozmawiają ze sobą, i pomagają sobie nawzajem, na podobieństwo rodziny, a tam, gdzie ja byłem, nic takiego się nie działo. Słyszałem tylko, że jestem odpychający, że jestem śmieciem, ciągle mnie poniżano. To był naprawdę zły czas.

 

Celem zapewnienia Dominikowi dobrej opieki jugendamt płacił wykonawcy opieki 5900 euro miesięcznie. Chcemy dowiedzieć się od fundacji „Leuchtfeuer”, ile z tego przekazywane było konkretnemu zakładowi opieki. Fundacja „Leuchtfeuer” nie ujawnia żadnej kwoty. Twierdzi, że kwoty zmieniały się od przypadku do przypadku, i że jako fundacja nie może osiagać zysku.

 

Świadek z wewnątrz, który latami pracował dla funadacji „Leuchtfeuer”, miał w tym czasie wgląd w rozliczenia finansowe innych przypadków.

 

Świadek:

 

– Z mojej działalności znane są mi przypadki, w których fundacja „Leuchtfeuer” otrzymywała 5400 euro miesięcznie na młodocianego, a z tego tylko 3200 euro przekazywała zakładowi opieki.

 

Narrator:

 

Fundacja „Leuchtfeuer” zaprzecza temu. W przypadku Dominika jakoby wraz z innymi wydatkami płacono znacznie ponad 3200 euro miesięcznie. Okoliczność pracy w innym miejscu specjalistki nadzorującej opiekę została ponoć zaakceptowana przez krajowy urząd do spraw dzieci i młodzieży (Landesjugendamt). Co więcej: „Zezwolenie z roku 1993 na prowadzenie zakładu nie przewiduje w ogóle nakazu zatrudniania specjalisty”. Żadnego nakazu zatrudniania specjalisty we wspólnocie społeczno-pedagogicznej, która przyjmuje młodzież w trudnych sytuacjach? Z wynikami naszego dochodzenia konfrontujemy właściwe ministerstwo do spraw społecznych w Kilonii.

 

Ministerialne sprawdzanie trwa parę tygodni. Następnie otrzymujemy jednoznaczną odpowiedź: „Krajowy urząd do spraw dzieci i młodzieży (Landesjugendamt) po sprawdzeniu zobowiązał wykonawcę opieki do zatrudnienia dodatkowego specjalisty. Do czasu wykonania zobowiązania nie będą tam przyjmowani żadni młodociani”.

 

Również w sprawie Anity doszło do zwrotu po naszym dochodzeniu w ministerstwie. Jej zagraniczna opieka została przerwana. Piętnastolatka zgłosiła się do nas z grupy mieszkalnej w Monachium. Inaczej niż w Polsce, ma teraz psychologów i opiekunów, którzy dbają o nią. Ma nadzieję, że wkrótce zacznie się jej poprawiać. Musi uczyć się radzenia sobie z porażkami, jednak wreszcie jest pytana, jak wyobraża sobie własne życie.

 

Anita:

 

– W Polsce było jak w klatce. Byłam tam zamknięta, nie miałam żadnej szansy cokolwiek robić, wszystko mi zabrano. Nie miałam z nikim kontaktu. Chociaż mówiłam, że chcę brać udział w terapii, oni uważali: „żadnej terapii nie potrzebujesz”.

 

Narrator:

 

W wieku 15 lat Anita jest już w szóstym zakładzie opieki. Wie, że będzie potrzebowała życia ze znaczną pomocą. W Polsce takiej pomocy nie miała. Jednak bawarskie ministerstwo do spraw rodzin pisze do nas, że środki opieki zastosowane przez urząd do spraw dzieci i młodzieży w Kelheim (Jugendamt Kelheim) były w porządku pod względem prawnym, chociaż niezależny wykonawca opieki, firma HTKJ Ewy Sterzinger, nie został przez ministerstwo sprawdzony.

 

Dziennikarka:

 

– Czy opowiadałaś w urzędzie do spraw dzieci i młodzieży (jugendamcie), co się z tobą działo w czasie pobytu w Polsce?

 

Anita:

 

– Tak. Byli bardzo zdziwieni. Powiedzieli: „nic o tym nie wiemy”. Następnie dokładnie wypytywali, naprawdę intensywnie wypytywali, co tamci robili. Wszystko chcieli wiedzieć; następnie powiedzieli: „gdybyśmy wcześniej wiedzieli, to nie posłalibyśmy cię tam”.

 

H. Zorn, Jugendamt w Berlinie:

 

– Dzieci mają prawa, to zupełnie jasne, ale gdzie się te prawa podziewają, gdy nikt ich nie egzekwuje? Gdy jugendamt… My jesteśmy tymi, którzy egzekwują prawa dziecka, i pilnują, by żadne dziecko nie ponosiło szkody. Kiedy nas nie ma, lub gdy jesteśmy niezdolni do pracy, to nie ma pożytku z praw dzieci, i z kolejnych praw dzieci spisywanych na papierze.

 

Heinz Buschkowsky, SPD, Bezirksbürgermeister Berlin-Neukölln:

 

Należałoby zawrócić cały ten system, odwrócić ich szybko z powrotem ku społeczeństwu, w szczególności, gdy wiążą się z tym pieniądze.

 

Anita:

 

– Byłam wtedy tak ciągle przemieszczana. Życzę sobie czasem, żebym była naprawdę szczęśliwa, żebym po prostu zapomniała, i też, żebym znów naprawdę miała grunt pod stopami.

 

0

Marcin Gall http://www.dyskryminacja-berlin.de/

Międzynarodowe Stowarzyszenie Przeciw Dyskryminacji Dzieci w Niemczech t.z.

46 publikacje
1 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758