Krótka lekcja historii dla teraźniejszości.
Do wybrania tego typu narracji i porównania zmusza mnie obecna, beznadziejna sytuacja Polski we wszystkich dziedzinach,na wszystkich płaszczyznach ważnych dla istnienia wolnego Narodu i Państwa.
Przedstawiam doskonały wywiad z panią Marią Dawidowską-Strzemboszową.Powinna to być lektura obowiązkowa we wszystkich polskich szkołach podstawowych.Jest to wspomnienie o ludziach i czasach kiedy słowo znaczyło czyn,kiedy dla ocalenia życia kolegi nie szczędzono własnego,kiedy na apel Ojczyzna w potrzebie stawano gotowym do poświęceń.Część dziejów "Alka,Rudego i Zośki".
"Patriotyzm i marchewka
Rozmowa z Marią Dawidowską–Strzemboszową
Na nartach w Poroninie w 1939 roku. Maria i Alek z ciotką przyjaciółki Marią Szymańską.
Żoliborz, przedwojenna kamienica z widokiem z jednej strony na Most Gdański, z drugiej na ukwiecony skwerek wewnętrznego dziedzińca. Mieszkanie wysokie, pełne pamiątek rodzinnych, fotografii. To tu, za drzwiami chłopięcego pokoju, rodziły się projekty różnych akcji Małego Sabotażu, pochylały się nad mapami gorące głowy. Stąd w zimowy wieczór wyszedł, kierując się pod pomnik Kopernika ten, któremu po udanej akcji odkręcenia płyty z niemieckimi napisami, przyznano honorowy pseudonim „Kopernicki”. Glizda, Koziorożec, Alek, czyli Maciej Aleksy Dawidowski, harcerz słynnej 23 WDH, zwanej Pomarańczarnią, uczestnik Organizacji Małego Sabotażu Wawer.
Alek – tak nazywali go wszyscy, bowiem imię to było w jego rodzinie tradycyjne – jest dla kolejnych pokoleń wychowanych na książce Kamińskiego symbolem odwagi, patriotyzmu, braterstwa i prawości charakteru. Na Powązkach pod białym krzyżem druha Alka płoną liczne światełka, znaki pamięci tych, którzy go znali i tych, którzy zaprzyjaźnili się z nim dzięki Kamieniom na szaniec. Tej wiosny minęła 60. rocznica brawurowej akcji pod Arsenałem, podjętej przez przyjaciół w celu odbicia Rudego – Janka Bytnara. W mieszkaniu, w którym tyle się wydarzyło, rozmawiam z panią Marią Dawidowską–Strzemboszową, siostrą Alka.
W historii literatury często określano pokolenie, do którego należał Alek i jego przyjaciele, jako pokolenie Kolumbów. Czy zgadza się Pani z tym określeniem?
Książka Bratnego nie była z tego ducha, w jakim byli wychowani i czym żyli „zośkowcy”. Trudno więc mówić o pokoleniu, trzeba brać pod uwagę środowiska, były różne i różny był styl ich życia.
Alek, Rudy, Zośka stali się dla późniejszych pokoleń symbolami odwagi, oddania sprawie, przyjaźni na dobre i złe, a także chłopięcej brawury. Na ile książka druha Kamyka przyczyniła się do powstania legendy „chłopców od Zeusa”?
Przed ukazaniem się książki chłopcy znani byli tylko w swoim najbliższym kręgu. Kamienie ukazały się jeszcze podczas okupacji, wydane w tajnej drukarni i od razu zdobyły wielką popularność. Naturalnie, wszystkie imiona, pseudonimy i nazwy zostały zmienione, ze względu na ich bezpieczeństwo. I tak np. Alek był z początku Wojtkiem. Kiedy po tzw. wyzwoleniu wyjechałam w 1946 roku na stypendium do Ameryki, w drodze powrotnej zatrzymałam się w Londynie. Tam otrzymałam londyńskie wydanie Kamieni, które zabrałam ze sobą do Polski. Potem były kolejne wznowienia.
Aleksander Kamiński napisał, że tych wspaniałych młodych ludzi ukształtowały trzy środowiska, w jednym duchu wychowujące młodzież: dom, szkoła i harcerstwo. Czego uczył i jaki był dom Pani i Alka?
My nie byliśmy jakoś szczególnie wychowywani, to działo się zupełnie naturalnie. Oboje rodzice pochodzili z Kresów. Z opowiadań rodziców i pamiętnika ciotki dowiedziałam się, między innymi, że nie wolno im było nawiązywać znajomości z Rosjanami czy Ukraińcami, trzymali się w swoim najbliższym kręgu, mówili miedzy sobą wyłącznie po polsku. W ten sposób strzeżono młodych Polaków przed wynarodowieniem. Rodzice należeli do pokolenia, które przeżyło odrodzenie Polski, to było dla nich bardzo ważne i często nam o tym opowiadali. Na przykład jak to wyrywali sobie kolejny odcinek Trylogii, który właśnie ukazał się w prasie. Pamiętam, że kiedy we wrześniu 1939 roku zaczęło się masowe szabrownictwo, mówiło się o tym z dezaprobatą. Powiedziałam wtedy do Alka: „Jak dobrze, że u nas tego nie ma”, a on na to: „A ten ołówek ojca na jego biurku, przedtem go nie było?”. (Ojciec przez pomyłkę zabrał go z biura).
No tak, tylko młodzi ludzie są tak radykalni w swoich poglądach. Proszę opowiedzieć coś więcej o rodzicach.
Mieszkaliśmy przed wojną na terenie Fabryki Karabinów na Woli, przy Dworskiej. Ojciec, Aleksy Dawidowski, inżynier technolog, był dyrektorem administracyjnym. Bardzo dbał o potrzeby swoich pracowników. Wszystko to, co głoszono potem jako zdobycze socjalizmu, ojciec wprowadzał u siebie: założył stołówkę pracowniczą, bibliotekę, klub sportowy, ośrodek zdrowia. Przed samą wojną pojechaliśmy razem z ojcem nad morze, by znaleźć i kupić dom wczasowy dla robotników. Niestety, nie wszystko, co robił, podobało się, np. kursy dokształcające spotkały się z protestem, nie wszyscy robotnicy chcieli się uczyć, a wielu było analfabetami. Ojciec żył tym wszystkim, co działo się w fabryce i opowiadał o tym w domu. Po zakończeniu działań wojennych we wrześniu 1939 roku ojciec wrócił do fabryki. Oglądaliśmy razem zniszczenia, widziałam, jak bardzo to przeżywał. W bibliotece zastaliśmy porozrzucane książki, niektóre zniszczone, z powyrywanymi kartkami. Ojciec zaproponował mi, żebym je uporządkowała. Umiał wciągać nas do swoich spraw. Alek też mu pomagał.
W domu nie mówiło się o pieniądzach, inaczej niż dziś. A przecież u nas nie zawsze było łatwo. Ojciec zginął w listopadzie 1939 r. Po tym, jak Niemcy przejęli fabrykę, zdecydował się przejść na emeryturę, by nie pracować dla wroga. Został aresztowany w czasie przeprowadzki ze służbowego mieszkania. Rozstrzelano go i tylko przez przypadek dowiedzieliśmy się o tym. Zostaliśmy bez środków do życia, bo matka (Janina z Sagatowskich Dawidowska, z wykształcenia inżynier chemik) nigdzie nie pracowała. Mama zaczęła wtedy szyć dla RGO [Rady Głównej Opiekuńczej], Alek szklił okna razem z Rudym, bo po wrześniowych nalotach brakowało szyb. Potem w lesie rąbał drzewo. Ja po maturze wyjechałam do ciotki na wieś, w Góry Świętokrzyskie. Pilnowałam dzieci, malowałam drzwi i okna w nowym domu, pracowałam przy wytwarzaniu kefiru w serowni.
A szkoła, czego uczyła młodych ludzi?
Alek chodził do męskiego gimnazjum i liceum im. Stefana Batorego, ja do żeńskiego, im. J. Słowackiego. W naszej szkole była szczególna atmosfera i prawdziwa więź między uczniami i nauczycielami. Nie pamiętam, by nam wtłaczano do głów jakieś hasła czy treści. Uczono nas i wychowywano na ludzi odpowiedzialnych. Pamiętam dzień 1 kwietnia, kiedy zamiast iść na lekcję historii, zabrałyśmy mapy i podręczniki i poszłyśmy na taras. Nauczycielka, bardzo mądra, Maria Bujalska, wyjaśniła nam, że pachnie jej to liberum veto i przypomniała, do czego to doprowadziło w przeszłości. Przeprosiłyśmy za nasz wybryk, a ja zapamiętałam tę lekcję historii.
Na spotkania absolwentek chodziło się potem przez lata, taka była atmosfera i zżycie się ze szkołą. Nauczycielki miały swoje metody, by skłonić nas do pracy. Były wymagające, ale życzliwe. Naturalnie nosiłyśmy mundurki, nie do pomyślenia było, by przyjść do szkoły w cywilu.
Zapewne podobnie było i w Batorym. Charakterystyczne dla mojej, ale i dla Alka szkoły, było to, że niczego nie robiło się dla efektu czy pozoru. Wszystko, czego się podejmowano, musiało mieć cel, czegoś uczyć, czemuś służyć.
Oglądam w rodzinnym albumie fotografie Alka i jego kolegów z Junackich Hufców Pracy. Absolwenci Batorego dostali tam skierowanie po maturze do pracy przy budowie kolejki na Gubałówkę.
A jakie było harcerstwo i czego uczyło?
Przede wszystkim uczyło konkretności. Jeśli zdawałyśmy na stopień czy sprawność, to dostawałyśmy określone zadanie. Pamiętam, jak zdobywałam sprawność sprzątaczki. Dostałyśmy adres pani, u której trzeba było umyć okna, zrobić porządek, a potem drużynowa sprawdzała wykonanie zadania. Tak byłyśmy wychowywane, że trzeba pomagać – komuś zrobić zakupy, poczytać, pomóc. Pamiętam też dobrze, że w czasie okupacji otrzymałyśmy takie polecenie: zaplanuj rozwój miasteczka, ze wszystkimi obiektami użyteczności publicznej, znając liczbę ludności. Wydawało mi się to w owym czasie zupełnie bez sensu, ale chodziło o to, by przygotować nas do zadań, które podejmiemy po wojnie. Należało myśleć o przyszłości, także i dlatego, by oderwać młodzież od tragicznej sytuacji. Męskiemu harcerstwu przyświecały te same cele. Jeden z chłopców opowiedział mi, że po akcji, musi uczyć się na kompletach i nikt go z tego nie zwolni, choć głowa sama opada mu ze zmęczenia.
Po akcji, czyli mówiąc wprost, po walce, wielkim napięciu, bo przecież w takich sytuacjach oni ocierali się o śmierć! Trudno to sobie wyobrazić dziś, gdy ból głowy zwalnia ucznia z odrobienia lekcji! Proszę jeszcze powiedzieć, jakie były Pani relacje z bratem.
Alek był ode mnie dwa lata starszy, więc to były jakby inne światy, jego i mój. Zdarzały się i konflikty, normalnie. Pamiętam, kiedy umówił się ze swoją pierwszą dziewczyną. Poszli na korty, o 7 rano, przed szkołą. Naturalnie wszyscy chcieliśmy wiedzieć, jaka ona jest. Najpierw ojciec przeszedł tamtędy, z teczką, w drodze do pracy. Potem mama, ale kiedy jeszcze i ja pokazałam się przy korcie, dostałam rakietą po głowie. Te relacje zmieniły się, gdy miałam 17 lat, a on 19. Przegadaliśmy całą noc i odnowiła się nasza przyjaźń i zaufanie, znaleźliśmy wspólną płaszczyznę porozumienia. Potem kiedyś mi powiedział, że bardzo mu pomogłam, a ja właściwie nie pamiętam, dlaczego.
A czy znała Pani przyjaciół Alka?
Przed wojną prawie nie znałam, chodziliśmy do innych szkół. Kiedy przychodzili, zamykali się w pokoju Alka. Lepiej znałam Zośkę, Rudego mniej. No i wiedziałam trochę z jego opowiadań. Zastęp Alka poznałam bliżej dopiero po jego śmierci. Chłopcy przyszli do mnie i powiedzieli: – Teraz my będziemy się tobą opiekować.
Bo Pani została zupełnie sama?
Matkę aresztowano wiosną 1942. Niemcy przyszli po Alka. Szukali go, ale on się ukrywał na wsi, w majątku Olesinek, koło Góry Kalwarii. I wtedy zabrali mamę. Miała przy sobie tajne gazetki, choć Alek prosił, by się w to nie angażowała, bo i tak jest narażona z powodu jego udziału w akcjach. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wielkie lustro, które wisiało w pokoju. Niemcy zobaczyli w nim, jak matka próbuje ukryć gazetkę. Zabrali ją na Pawiak, potem na Majdanek, w końcu trafiła do obozu w Ravensbrück. Ocalała cudem. Więźniarki wyrwały ją z grupy przeznaczonej na śmierć, a potem „wściełały” na pryczy, podczas kontroli. Dzieliły się swoimi racjami. W 1945 roku wróciła przez Szwecję. Aż do powrotu nie wiedziała, że Alek nie żyje, ukrywałam to przed nią. Pisała do niego i do mnie listy z obozu. Mną w tym czasie opiekowała się szkoła, w której się wtedy uczyłam – Warszawska Szkoła Pielęgniarstwa na Koszykowej. Nie płaciłam za mieszkanie, ani za szkołę, ani za wyżywienie. Chłopcy z drużyny Alka dostarczali mi pieniądze na paczki dla mamy. Przynosił je Andrzej Długoszowski, on też co wieczór sprawdzał, czy jestem już w internacie. Robił to zupełnie naturalnie – podjął się opieki, więc ją wykonywał. Tacy oni byli.
Jakim synem był Alek?
Szalenie kochał matkę, bardzo bolał nad tym, że przez niego była aresztowana. Czuł się odpowiedzialny za jej aresztowanie. Z tym umierał.
Na wielu fotografiach Alek jest uśmiechnięty, często w jakimś zabawnym przebraniu. O, tu na przykład, kosi łąkę w wysokim cylindrze i w krótkich spodenkach, wygląda to bardzo zabawnie.
Tak, Alek zbierał kapelusze, to było jego hobby. Miał ich całą kolekcję. Kiedyś spacerował po Warszawie w takim kowbojskim. Opowiadał mi potem, że ludzie oglądali się za nim, a on im się kłaniał. Jedna z moich koleżanek powiedziała mi później, że widziała w Warszawie jakiegoś wariata, który paradował po ulicy w kowbojskim kapeluszu i kłaniał się na prawo i lewo! Lubił takie zabawne sytuacje. Równocześnie miał poczucie, że jest przeceniany, że nie dorasta do opinii, jaką mają o nim inni. – Czuję się, jak czek bez pokrycia – mówił. – Tak wiele się po mnie wszyscy spodziewają. Miał, jak jego koledzy, poczucie odpowiedzialności i to ich trzymało w ryzach. Ale był wesoły i lubił się bawić. Na któreś moje imieniny wszedł na drabinę i chodził po ogrodzie stojąc na tej drabinie, ku wielkiej uciesze koleżanek. Uwielbiał też jeździć na rowerze wokół fontanny, po pochyłej obudowie.
Pani także była w harcerstwie…
Tak, należałam do 3 Warszawskiej Żeńskiej Drużyny Harcerek. Byłam zastępową i zdobyłam stopień samarytanki.
Należała też Pani do Organizacji Małego Sabotażu, potem do Grup Szturmowych w hufcu „Południe” , a później w II plutonie Alek 2 kompanii batalionu „Zośka” była Pani sanitariuszką „Jagodą”. Czy brała Pani również udział w Powstaniu Warszawskim?
Nie, nie zdążyłam wrócić do Warszawy z Kielecczyzny, gdzie przebywałam na krótkim urlopie. Nie mogłam przedostać się do powstańczej Warszawy.
Jak potoczyły się Pani dalsze losy?
Skończyłam Szkołę Pielęgniarstwa jeszcze przed wybuchem Powstania. Pod koniec wojny byłam opiekunką społeczną w Krakowie. Po wojnie pracowałam jako pielęgniarka i ukończyłam pedagogikę na Uniwersytecie Warszawskim. Uzyskawszy dyplom, zostałam instruktorką w szkołach pielęgniarskich w Warszawie.
Czy dziś młodzież nadal interesuje sie Alkiem, Rudym, Zośką i ich życiem? Czy utrzymuje Pani jakieś kontakty z tą młodzieżą, może z harcerzami?
To zdumiewające, że choć minęło tyle lat, to zainteresowanie jest wciąż żywe. Często przychodzą do mnie lub piszą dziewczęta zafascynowane postaciami młodych harcerzy pokazanych przez Kamińskiego, ale bywa, że czują się w swoim środowisku niezrozumiane, a nawet ośmieszane z powodu takich niemodnych dziś ideałów. Aby im jakoś pomóc, skontaktowałam je ze sobą wzajemnie – będzie im łatwiej. W ten sposób mają swoje środowisko w całej Polsce. Myślę, że myśmy jednak żyli w lepszych czasach, było jasne, co jest dobre, a co złe.
A czy ma Pani kontakt z harcerzami z drużyn im. Alka?
Tak, są takie drużyny, są szkoły jego imienia. Przyjeżdżają tu, odwiedzają mnie. Czasem spotykam ich przy grobie Alka.
Co poradziłaby Pani młodym ludziom, jaką myśl chciałaby Pani im przekazać?
Najważniejsze, żeby robili w życiu to, co ich zdaniem ma sens. Nie to, na czym mogą więcej zarobić, ale to, co ich interesuje. I żeby myśleli o tym, że ich przyszła praca może być innym potrzebna. Że mają też wobec innych jakieś obowiązki.
Jak Pani myśli, jak należałoby uczyć dziś młodzież patriotyzmu?
O tym się nie powinno mówić, tym się żyje. Patriotyzm przekazuje się życiem, działaniem, nie słowem. Tak było u nas w rodzinie. Utkwiła mi w pamięci scena z książki Haliny Górskiej Nad czarną wodą: grupa dzieci, sierot, postanawia zrobić coś dobrego dla Polski i rezygnuje z deseru, by te słodycze przekazać jeszcze biedniejszym. Sami zadowalają się marchewką. I wtedy przychodzi jakaś działaczka i opowiada im o miłości ojczyzny. A oni jedzą i jedzą tę marchewkę."
Dziękuję Pani za to spotkanie.
Rozmawiała Małgorzata Wittels
Materiały ze strony: http://free.art.pl/podkowa.magazyn/nr41/strzemboszowa.htm
"bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych"