WIEDZA
Like

Polscy Księża w Dachau – cz. 1

29/04/2013
1314 Wyświetlenia
1 Komentarze
31 minut czytania
Polscy Księża w Dachau – cz. 1

Dzisiaj mija rocznica wyzwolenia przez wojska amerykańskie obozu koncentracyjnego w Dachau. O miejscu tym pisałem już w notkach poświęconych aresztowaniu krakowskich naukowców. Sonderaktoin Krakau – część 1 Sonderaktoin Krakau – część 2 Sonderaktoin Krakau – część 3  Teraz chcę przypomnieć o innej, znacznie liczniejszej i ciężej doświadczonej obozowymi represjami grupiePolaków – polskich duchownych. Posłużę się cytatami ze spisanych bezpośrednio po wyzwoleniu, wspomnień karmelity Ojca Alberta Zenona Urbańskiego.    O. Albert Z. Urbański „Duchowni w Dachau wspomnienia z przeżyć około dwóch tysięcy księży w hitlerowskim obozie koncentracyjnym” Kraków 1945, nakładem OO. Karmelitów w Krakowie na Piasku. Obóz w Dachau był głównym miejscem eksterminacji duchownych. Przebywało tam niemal trzy tysiące księży i kleryków, w tym niemal dwa tysiące Polaków. Połowa z polskich […]

0


Dzisiaj mija rocznica wyzwolenia przez wojska amerykańskie obozu koncentracyjnego w Dachau. O miejscu tym pisałem już w notkach poświęconych aresztowaniu krakowskich naukowców.

Sonderaktoin Krakau – część 1

Sonderaktoin Krakau – część 2

Sonderaktoin Krakau – część 3

 Teraz chcę przypomnieć o innej, znacznie liczniejszej i ciężej doświadczonej obozowymi represjami grupiePolaków – polskich duchownych. Posłużę się cytatami ze spisanych bezpośrednio po wyzwoleniu, wspomnień karmelity Ojca Alberta Zenona Urbańskiego.

 

 O. Albert Z. Urbański „Duchowni w Dachau wspomnienia z przeżyć około dwóch tysięcy księży w hitlerowskim obozie koncentracyjnym” Kraków 1945, nakładem OO. Karmelitów w Krakowie na Piasku.

Obóz w Dachau był głównym miejscem eksterminacji duchownych. Przebywało tam niemal trzy tysiące księży i kleryków, w tym niemal dwa tysiące Polaków. Połowa z polskich duchownych została w obozie na zawsze.

 Ślady po barakach obozu Dachau, widoczne dwa baraki zostały zrekonstruowane, w głębi brama z napisem „Arbeit Macht Frei”

Ślady po barakach obozu Dachau, widoczne dwa baraki zostały zrekonstruowane, w głębi brama z napisem „Arbeit Macht Frei”

Ojciec Urbański trafił od Dachau w grudniu 1940 roku (wcześniej przebywał w Oświęcimiu) i pozostał tam do wyzwolenia. Miał więc możliwość obserwowania różnych zmian zachodzących w obozie. Oto co pisze na ten temat:

Całość obcokrajowców obozu w Dachau przeżywała dwa różne okresy, odznaczające się wyraźnie innym traktowaniem więźniów, Pierwszy okres sięga od początku wojny aż do Stalingradu, do czasu klęsk i odwrotu Niemców na wszystkich frontach. Okres ten cechowały: brutalny rygor, bicie więźniów, szykanowanie ich, celowe mordowanie, zuchwała i nieopisana buta hitlerowców w stosunku do wszystkich więźniów, a wreszcie usiłowanie wymuszenia podpisu na „Volksdeutscha”.

Drugi okres rozpoczął się z chwilą klęsk armii niemieckiej. Był to zwrot pod kątem 180º w życiu obozowym. Zabroniono bić więźniów, pozwolono przesyłać paczki żywnościowe, nie przestrzegano mnóstwa z obowiązujących przedtem przepisów, np. maszerowanie wszystkich nieprzydzielonych do pracy podczas”Arbeitszeit” (w czasie pracy). Pozwolono nawet urządzać teatr poszczególnym narodowościom. Na jednej połowie placu apelowego urządzono boisko dla piłki nożnej, w której Polacy mieli pierwsze miejsce w klubie bloku 16, tzw. „Szesnastka”.

 (…)

Jednakże w kolejach życia księży polskich w Dachau zarysowały się trzy wyraźnie różne okresy.

Pierwszy to okres tzw. przywilejów. Trwał on pierwsze pół roku po przyjeździe z różnych stron przetransportowanych księży i innych duchownych do Dachau, a więc od święta Niepokalanego Poczęcia N. M. P. w 1940 roku aż do września 1941 roku.

Drugi okres to przeżycia skutków stosowanego przez wszystkie władze obozowe, tak hitlerowców, jak i współwięźniów (blokowych, izbowych, Capów) rozkazu z góry, który brzmiał: „Alle Juden und Pfaffen müssen verrekken” (wszyscy żydzi i księża muszą wyzdychać).

 (…)

Trzeci okres trwał od Stalingradu aż do uwolnienia nas przez wojska amerykańskie w dniu 29 kwietnia 1945 roku. W okresie tym dyscyplina obozowa rozluźniała się z dniem każdym, władze obozowe z rąk niemieckich więźniów politycznych przeszły powoli w ręce innych narodowości, przeważnie Polaków.

Pod sam koniec tego okresu pozwolono nawet księżom polskim w niedzielę odprawiać Msze św. i uczestniczyć w nich. Było to tym bardziej paradoksalne, że przed trzema laty, gdyby był ktoś z księży odważył się publicznie uczynić znak krzyża św., wówczas każdy blokowy, czy izbowy miał prawo zbić go i skopać aż do utraty przytomności, lub życia, a ponadto miał obowiązek postawić go do karnego raportu, na skutek czego czekała kara słupka lub kozła.”

W niemieckich obozach koncentracyjnych bezpośrednimi nadzorcami więźniów byli inni więźniowie, zwani funkcyjnymi. W blokach funkcyjnymi byli: blokowy, izbowi, pisarz, fryzjer, kantyniarz, w komandach pracy nadzorcami byli Capo. Funkcyjni byli faktycznymi panami życia i śmierci swoich podwładnych. Oto co na ich temat pisze inny więzień, profesor Stanisław Urbańczyk („Uniwersytet za kolczastym drutem Sachsenhausem – Dachau”, Kraków 1946, nakładem Księgarni Stefana Kamińskiego):

Blokowi i izbowi – to z nielicznymi wyjątkami straszna hołota. Gdym ich bliżej poznał, moi „władcy” z Sachsenchausen urośli na dżentelmenów. Tu wszyscy byli natarczywymi łapownikami, nierzadko złodziejami, a z ducha koleżeństwa byli chemicznie wyprani. (…) Współkolegów nie tylko wymyślali na każdym kroku ordynarnymi wyrazami (ileż to było wyzwisk złożonych z „Dreck”, „Sau” i „scheissen!”), ale też bili przy lada sposobności. Wielu będzie rozczarowanych, gdy dodam, że przeważnie byli to Bawarzy i Austriacy. Homoseksualizm był wśród nich nagminny.”

Pod koniec istnienie obozu funkcyjnymi zaczęli zostawać również Polacy (najliczniejsza grupa więźniów Dachau). Jednym z blokowych został nawet ksiądz – Teodor Korcz. Wtedy życie więźniów znacznie się poprawiło, choć i wśród naszych rodaków znajdowali się ludzie nikczemni.

A tak swoją przygodę z blokowym Wagnerem opisuje Ojciec Urbański:

W lutym, czy w marcu 1941 r., a więc w kilka miesięcy po przyjeździe księży do Dachau, Wagner pewnego dnia rano zarządził, by na bloku 30-tym do południa nie było żadnej wszy. Jeżeli takowa się znajdzie, wówczas, „entweder, oder” (albo, albo), powiedział, albo wsza albo „Kerl” (dziad) musi zginąć.

Było to wkrótce po przyjeździe z Oświęcimia, gdzie na każdego więźnia przypadało kilkaset wszy.

Wagner po południu rzeczywiście, wszedłszy na drugą izbę, pyta czy ktoś ma wszy? Izbowy Stingle Hans, na jego rozkaz wywołuje pierwszego lepszego do kontroli.

Los padł na mnie.

Po stwierdzeniu bytności pasożytów, Wagner kazał mi się rozebrać, wziął do pomocy izbowego i fryzjera, a był nim wtedy Polak (!), zaprowadził do umywalni i wrzucił do okrągłego basenu napełnionego wodą. Głębokość basenu pozwalała mi trzymać głowę nad wodą, Wagner jednak stale zanurzał mi ją do wody. W dodatku poodkręcał wszystkie 12 kurków, z których nieubłaganie lały się na mnie strumienie straszliwie zimnej wody. Ponadto sam Wagner, a o ile się nie mylę, również i fryzjer nabierali ustawicznie wodę ze stojących obok pełnych baseników z wodą i całym wiadrem wylewali ja na mnie. Izbowy tymczasem miał szczotką do szorowania podłogi rozdzierać mi skórę na całym ciele. Czynił to jednak dosyć łagodnie. Mówił potem, że jakoś żal mu było i że nie miał chęci mnie zamordować.

Proceder ten trwał kilka minut.

Czując, że muszę zginąć, wśród jęków, wymawiałem tylko Imię Jezus.

W pewnym momencie próbowałem wydostać się z topieli; – lecz Wagner spostrzegł to dość wcześnie i wepchnął mnie z powrotem do wody.

Przestałem już rozumować i myśleć. Działając pod wpływem instynktu samozachowawczego, jeszcze raz wyskoczyłem z okropnej wanny. Bez żadnego obliczenia, skok ten był tak pomyślny, że Wagner go nie dostrzegł. Dokonałem go akurat wtedy, gdy Warner był schylony, by nabrać wody do wiadra. Zanim się zorientował, już byłem w drzwiach, prowadzących z umywalni do małego przedsionka, który cały przepełniony był księżmi, słuchającymi moich, powoli słabnących jęków.

Tu pochwycili mnie moi koledzy, O. Marian Nowakowski, O. Elizeusz Wszelaki i ks. Zygmunt Wiecki.

Wagner, albo nie miał odwagi wyrwać mnie z rąk kolegów, albo też przypuszczał, że zabieg był dość długo przeprowadzony i wystarczający, by mnie przyprawić o śmierć. W każdym razie nie wrzucił mnie z powrotem do wanny. Odszedł na inną izbę.

Koledzy zrobili mi najpierw sztuczne oddychanie, potem silnie nacierali trzęsące się jak w febrze ciało i powoli czkawka przedśmiertna przeszła. Życzenie Wagnera i jego dylemat nie spełniły się… I wszy i ja pozostaliśmy przy życiu.

Izbowy Stingle okazał się nawet tak czuły, że odział mnie własnym kocem i dał nieco z zachowanej dla siebie we framudze pieca ciepłej zupy obiadowej, którą stanowiła przesłodka brukiew.

Gdy po kilku godzinach maszerowałem wraz z innymi na apel wieczorowy, mówili między sobą księża w szeregach: „Ale ten Karmelita ma stalowy organizm!” Ci zaś, którzy mnie znali od dawna, objaśniali innym, że od szeregu lat byłam wątłego zdrowia i słaby na płuca. Sam nie wiem czemu to przypisać; stwierdziłem tylko, że zajście to ani mnie nie złamało duchowo, ani nie zaszkodziło na zdrowiu.

Być może, iż mój organizm był dość odporny, a może to na skutek nieustających modłów zanoszonych za mnie przez rodzinę i wiele Zgromadzeń Zakonnych, szczególnie u tronu Królowej Jasnogórskiej – o czym dowiedziałem się po powrocie do kraju.”

 

Zrekonstruowana umywalnia w bloku.

 Zrekonstruowana umywalnia w bloku.

Ksiądz Urbański opisuje też rygory, którym podlegali więźniowie:

 „Z praktyki (…) dowiadywał się nowy więzień, iż w kieszeni nie wolno mieć nic więcej oprócz chusteczki do nosa i kawałka papieru toaletowego. Dowiadywał się również, że za przekroczenie tego przepisu, jako też za niedołężne maszerowanie, nie trzymanie kroku w marszu, za plamę na drzwiczkach szafki, za fałd na łóżku,za niespieszne ustawienie się w szeregu na rozkaz zbiórki, za zapomnienie zdjęcia butów przed wejściem do mieszkania, za wejście do sypialni w czasie dnia, za palenie papierosa w czasie pracy, za niezdjęcie szybkie i energiczne czapki przed hitlerowcem, za zbyt ciche lub niewyraźne śpiewanie w czasie marszu, za napisanie w liście, że się ciężko pracuje, że się odczuwa głód, że biją, lub że się tęskni za wolną Ojczyzną, za noszenie na sobie krzyżyka, czy medalika Matki Bożej, za użycie w liście jakiegokolwiek cytatu z Pisma św. i tym podobne inne rzeczy, grozi zawsze i na każdym kroku nie tylko bicie i kopanie samych władz obozowych, tj. współwięźniów, ale przede wszystkim za wszystkie te „przestępstwa” grozi tak samo każdej chwili KARNY RAPORT, czyli tzw. „Strafmeldung”.

 (…)

Owego karnego raportu bano się jak ognia. Proceder takiego karnego raportu był zawsze jednakowy. Po rannym apelu „przestępca”obozowy, który o terminie wykonalności swego karnego raportu dowiadywał się poprzedniego dnia wieczór, występował z szeregu i ustawiał się do formującej się właśnie kolumny takich jak on „przestępców” tuż przy bramie obozu, w której znajdowały się biura „Lagerführera”.

 (…)

Wezwany do niego wiezień musiał wyrecytować bez zająknięcia swój numer i stojąc na baczność z czapka w ręce odpowiedzieć na postawione mu pytanie, czy naprawdę łózko jego posiadało fałd, lub czy istotnie napisał w liście, że w obozie jest źle, że głodno, że biją, lub na inne podobne pytanie, zależnie od wniesionego zażalenia, musiał donośnym głosem odpowiedzieć „jawohl!” (tak!) i bezzwłocznie robiąc po wojskowemu w tył zwrot, wychodzić.

Po tej formalności następowała druga u lekarza obozowego. Zależnie od tego, czy „winny” skazany był na powieszenie na powieszonych w tył rekach, czy też na chłostę „bykowcem”, lekarz badał mu ręce, lub tylną część ciała. Diagnoza ta wypadała zawsze pozytywnie.

(…)

Te kary słupka i kozła były tak częste i charakterystyczne w obozie, że O. Liguda, pobity potem straszliwie przez capa Rogler’a przy pracy na plantacjach, omawiając z innymi księżmi tytuł w przyszłości pisanej książki o obozie w Dachau, proponował zatytułować ją: „Między kozłem a słupkiem”.

Jak już było napisane początkowo księża korzystali ze względnych przywilejów, nie znaczy to jednak, ze ich pobyt był łatwy. Oto jak rozpoczynał się dzień więźnia:

Po rannym apelu, gdy wszystkie inne bloki rozbiegały się do swych grup roboczych, (…) bloki księży pozostawały na placu apelowym w szeregach i rzędach: „Seitenrichtung und Vordermann”, czekając aż grupy robocze uformowawszy się powychodzą kolejno za bramę do swych miejsc pracy.

Jeżeli wszystko sprawnie i dobrze poszło, to przebywaliśmy na dworze około trzech godzin. Najpierw przed blokiem czekaliśmy na zbiórkę do apelu, potem następował apel i na koniec formowanie się i wymarsz grup roboczych za bramę. (…)

Mroźne poranki stycznia 1941 roku dały się nam dobrze we znaki, a owe trzy godziny stania na mrozie, śnieżycy lub deszczu, zdawały się wiekami.

Gdy wreszcie wszystkie grupy robocze już wyruszyły do pracy, przychodziła kolej na „Pfaffów” (księży). Jeżeli śniegu nie było, odbywaliśmy ćwiczenia marszu w szeregach, ćwiczenia w zwrotach, wykonywanie rozkazów: „mützen ab! mützen auf!” (czapki zdjąć czapki włożyć). Uczyliśmy się śpiewać po niemiecku, meldować na wypadek raportu itp. (…)

Jednym słowem w pierwszych miesiącach pobytu księży w Dachau sytuacja nasza, jako też stosunek władz obozowych do nas nie był jasno określony, nie wiedziano, co z nami zrobić.

Zasadniczo księży do pracy stałej, do komendy, brać nie było wolno. Jednakże ci, którzy już dawniej przyjechali do Dachau, jak np. ks. prałat Bross, ks. proboszcz Werenik, ks. Stefaniak w dalszym ciągu uczęszczali do swych komend pracy.

Z nastaniem pięknych dni lutego okazało się wielkie zapotrzebowanie sił roboczych na pobliskie plantacje niezliczonych gatunków roślin leczniczych.

Zaciągnięto więc około 200 księży z obowiązkiem stałego uczęszczania do pracy. Ponieważ jednak zakaz werbowania księży do pracy był wydany z góry, więc, by obejść ten rozkaz niewygodny dla władz obozowych, posyłano potem do tej pracy nie stale jednych i tych samych, ale setkami co dzień innych, a więc w ten sposób księża chodzili do pracy, nie mając urzędowego przydziału pracy.

(…)

Jedyną pracą jaką księża musieli wykonywać w czasie „przywilejów”, było noszenie kotłów z kawą rano, z zupą w południe, oraz wieczorem na kolację. (…) Dla starszych i fizycznie słabych księżny była to od początku okropna męczarnia. Z trudem bowiem mogli oni ciężar tak wielki unieść w górę i ponieść zaledwie kilka kroków; a tymczasem z kuchni do ostatniego bloku było co najmniej 400 metrów niewygodnej, pokrytej kamyczkami drogi. Jeden ksiądz złamał przy tym nogę, Na drewniakach bowiem po lepkim śniegu chodziło się jak na szczudłach. Chorowici, starsi i słabi padali po drodze, wywracali się z kotłami, a poparzeni przy takim upadku gorącą kawą czy zupą, byli bici i poniewierani przez blokowego.”

 

Budynki „Plantacji” zbudowanej przez więźniów. W tą ziemię wsiąkła krew około pięciu tysięcy więźniów zamęczonych przy morderczej pracy.

Budynki „Plantacji” zbudowanej przez więźniów. W tą ziemię wsiąkła krew około pięciu tysięcy więźniów zamęczonych przy morderczej pracy.

We wrześniu 1940 roku polityka wobec księży nie będących Niemcami zmieniła się radykalnie:

Pewnego pogodnego popołudnia, gdy żaden z księży nic nie przewidywał, a niektórzy wybierali się do kaplicy na nieszpory, wpada znany nam doskonale piesek Zill’a, a za nim i on sam, Lagerführer Zill.

Kazał wszystkim księżom ustawić się w szeregach przed blokiem, a sobie, dla swej niskiej statury, postawić stołek. Wszyscy oczekiwali z zapartym oddechem, co też powie. – Najpierw kazał odłączyć się księżom niemieckim. Potem wzywał kilkakrotnie polskich księży, by przyznali się do przynależności niemieckiej i podpisali listę „Volksdeutsh’ów”; przecież wielu z nich służyło w armii niemieckiej podczas pierwszej wojny światowej! Gdy jednak mimo ponawiania wezwań i zachęty nikt się nie zgłosił, wówczas buta i złość teutońska zaczęły brać w nim górę i w największej złości i zapalczywości wołał: „teraz ja was nauczę!!” (Ich werde euch helfen!).

Odtąd rozdzielono i przeniesiono księży niemieckich na osobny 26-ty blok, ten właśnie, w którym była kaplica. Pozostałe zaś dwa bloki księżowskie, 28-my i 30-ty, rozgrodzono i bloki nasze odtąd stały się „Arbeitsblocks” (blokami pracy). – Pod najsurowszymi karami nie wolno było księżom polskim udawać się do kaplicy, wszystkie zaś brewiarze, książki do nabożeństw, różańce, medaliki, krzyżyki i inne dewocjonalia należało natychmiast oddać, a u kogo znaleziono coś z tych rzeczy, poza doraźnym wymiarem kary przez bezbożnego i niewierzącego blokowego czy izbowego, winny podlegał jeszcze karze karnego raportu czyli kozła lub słupka.

Obowiązek noszenia kotłów z jedzeniem dla całego obozu pozostał niezmieniony.”

A oto kolejny przykład szykan dotykających duchownych:

Biały, niewinny i lekkuchny śnieg w Dachau, był strasznym, koszmarnym i niosącym śmierć całunem dla księży polskich w obozie.

Gdy bardzo wielkie płaty śniegu padały, wtedy przez noc cały plac apelowy, jako też ulice obozowe pokrywała jego warstwa kilkunastu cm grubości.

Spędzano wtedy księży już około 3-ej godziny w nocy, bo za dwie godziny miał być apel, a nie można było kroku uczynić przy takiej obfitości śniegu.

Rozpoczęły się więc harce „Legerältester’a” i wszystkich jego Capów. Przynajmniej część placu konieczna dla wymarszu więźniów na apel musiała być oczyszczona ze śniegu.

Część ta wynosiła około 5000 m kwadr.

Po tej pracy już nie wracając na blok ustawialiśmy się do apelu, czyli do odliczenia nas w szeregach po dziesięciu.

Po apelu nie wpuszczono nas do bloku dla wypicia choć czarnej i gorzkiej, ale zawsze ciepłej kawy, lecz od razu pognano do usuwania śniegu, co trwało bez przerwy aż do wieczora, z krótką przerwą obiadową.

Gdy zabrakło taczek i łopat, bo księży, nie licząc tych co już umarli, było wtedy w Dachau około 1500, kazano nam nosić śnieg na płytach od stołów, w rogach od płaszcza, lub w czapkach.

Widziałem raz, jak jeden, bardzo wysoki a szczupły, nazwiska nie pamiętam, ks. katolicki, Holender, profesor Uniwersytetu w Amsterdamie, przy tej pracy płakał jak dziecko. Wkrótce potem dowiedziałem się, że zmarł. (…)

Pewnego razu oficer przyglądający się z okna naszym pracom przy śniegu, powziął nagle szatański zamiar dokuczenia „Pfaffom”. Oto wybiegł ze swego ciepło ogrzanego pokoju i kazał zwozić śnieg nie wprost do strugi, lecz w przeciwnym kierunku, na jeden olbrzymi wal śniegowy. Przez kilka dni pracowaliśmy nad usypaniem tego olbrzymiego wału śniegowego, a ukończyliśmy go dopiero wtedy, gdy śnieg przestał padać. Wówczas wyszedł rozkaz tenże wał śniegu na nowo wozić do strugi. Narażeni byliśmy przy tym na bicie drągami przez poustawianych na drodze niemieckich współwięźniów w roli Capów, którzy znęcali się nad padającymi z osłabienia księżmi, w iście barbarzyński i przechodzący wszelkie ludzkie pojęcie okrutny sposób.”

Wśród wielu księży zmarłych w Dachau Ojciec Urbański w szczególny sposób wspomina jednego:

Wiele twarzy towarzyszących księży w marszu dzień w dzień pozostało głęboko wyryte w pamięci towarzysza z prawej i lewej strony szeregu. Nikt nie znał nazwisk tych swoich towarzyszów niedoli, ani pochodzenia i przynależności do diecezji, czy do Zgromadzenia Zakonnego; cóż to kogo miało obchodzić?

Pomiędzy tymi współniewolnikani, znanymi tylko z widzenia, była jedna sylwetka znana wszystkim, jakaś swoja, przystępna, iście ojcowska. Był to J. E. Ks. Biskup Kozal Michał, Ordynariusz diecezji wrocławskiej.

Ubrany był jak każdy z nas w pasiaste, obozowe ubranie, jak się wyrażano w „zebrach”. Jego wyniosła i godna postać pochyliła się nieco pod wpływem żelaznej reki hitlerowskich katów. Twarz jednak jaśniała nigdy i niczym niezmąconym spokojem. Przystępny dla wszystkich księży, zakonników, kleryków, czy braci zakonnych (bo dla cywilnych współwięźniów naszych rodaków, wstęp do naszych baraków, jako też rozmowa z duchownymi były jak najsurowiej wzbronione). Dla każdego ksiądz Biskup w „zebrach” miał słowa pociechy i pokrzepienia.

Po krótkim czasie już i wszyscy blokowi, izbowi i Capowie potrafili go rozpoznać. Skutek tych znajomości z Nim był taki, że wyciągano Go z szeregów, by Mu dać specjalnie ciężkie taczki, większy kilof. Lub mimo ofiarowania się ochotników, by Go wyręczyć w pracy, zmuszano Go przy całym szeregu wyzwisk, bicia i kopania do wykonania powierzonej Mu pracy.

Tak np. pewnego razu, gdy siły ks. Biskupa już całkowicie opuszczały, jeden z młodszych księży chciał iść za Niego po kotły. Niestety spostrzegł to blokowy mający wtedy nadzór przy roznoszeniu kotłów i wyciągnąwszy Go z szeregu tak Go wtedy zbił i skopał, że wielu z nas przypuszczało, iż śmierć, która zabrała Go w kilka tygodni po tym wypadku, spowodowana była właśnie przez te bicia i kopania owego blokowego. Inni mówili, że umarł z powodu przeziębienia, na zapalenie płuc, inni jeszcze, że na skutek zapalenia ucha. Dopiero po wkroczeniu Amerykanów dowiedzieliśmy się, że umarł zabity zastrzykiem trującym.

Wiadomość o jego śmierci napełniła serca kapłanów takim żalem, jak po stracie własnego ojca. Bóg ukrócił Mu dalszych cierpień, znalazł Go już dojrzałym po palmę chwały. Rocznicę Jego zgonu obchodziliśmy na naszym bloku jako dzień modłów do najbardziej nas rozumiejącego i najbliższego nam Orędownika.”

14 czerwca 1987 podczas mszy na placu Defilad w Warszawie Michał Kozal został przez papieża Jana Pawła II ogłoszony błogosławionym.

 

Pozostałą część wspomnień Ojca Urbańskiego opiszę w następnej notce. Tam, między innymi znajdziecie informacje o eksperymentach lekarskich przeprowadzanych na więźniach.

 

0

Dziadek Wojtek

Bo Pan Bóg, kiedy karę na naród przepuszcza, Odbiera naprzód rozum od obywateli.

101 publikacje
3 komentarze
 

Jeden komentarz

  1. Pingback: Polscy Księża w Dachau – cz. 2 | 3obieg.pl

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758