Wirtualna łatwość wywoływania wojen i rewolucji poraża.
Dzisiaj, aby wywołać wojnę, niekoniecznie trzeba mordować arcyksięcia. Wystarczy stworzyć tzw. "fakt prasowy", którą to kategorię "faktów" odkrył nieoceniony "Drogi Bronisław". A najlepiej – cały ciąg "faktów prasowych". Gdy już się te "fakty" wtłoczy do światowych mediów i wielokrotnie je powtarza – można spokojnie wysyłać wojsko, opanować kraj, a głównie jego bogactwa, na które ma się akurat zapotrzebowanie. Ludzie – część zginie, część przeżyje – to detal. Można również zamordować tak czy siak: na żywca albo w procesie kogo tam się uważa. Dobrze jeszcze nadać kilka higienicznych newsów z wojny w telewizorze i szlus – sprawa załatwiona. Propagandowo i faktycznie.
Drugim sposobem opanowania jakiegoś kraju, owszem, bardziej cywilizowanym, jest zaplanowanie i przeprowadzenie tzw. "rewolucji". Dobrze tym "rewolucjom" nadać jakąś charakterystyczną barwę, dobrze komponującą się na ekranie, lub florystyczną nazwę. To najnowsza moda. Ma łagodzić obraz i budzić zrozumiałą sympatię. Ludzie z goździkami w łapkach to jednak – w oglądzie – nie są ludzie z nożami w zębach albo kałachami. Jakoś poprzez ekran nie dociera do publiczności absurd pomachania kwiatkiem i obalenia władzy. Ale przecież "przywódca" już dawno przygotowany przez służby tu czy tam, catering i namioty na majdanie sprawnie zapewnione. Ludzi zwołuje się przez internet, podgrzewający nastroje. Na majdanach trwa festiwal, telewizory to kręcą, cała akcja idzie w przekaziorach jak burza, a od zaplecza służby kontrolują interes. Nic nie dzieje się przypadkowo, naturalnie, ale jakiż piękny przekaz idzie w świat. "Rewolucja" więc wspomagana jest powszechną sympatią i – per saldo – jest tania.
Gdy jednak samo machanie kwiatkami czy chusteczkami nie pomaga i nikłe emocje tłumu trzeba rozbudzić, wtedy jednak leje się prawdziwa krew, a w telewizorach pokazuje się światu skarbce pełne złota właśnie obalanych dyktatorów. To zawsze działa znieczulająco i sympatia świata, spokojnie spożywającego kolację przy wieczornym dzienniku, jest znowu po właściwej stronie.
Wojna, wojna /rewolucja, rewolucja/ – i po wojnie. Atakowany kraj znika z telewizorów. Teraz już można w nim robić, co się tam podoba. Owszem, czasami smarczą się przez jakiś czas po mediach niestosowne relacje dziennikarzy, jakieś wątpliwości są wyciągane, ale któż by tam sobie zawracał nimi głowę wobec nadchodzących, nowych faktów. "Prasowych" i innych.
Wirtualna łatwość wywoływania wojen i rewolucji poraża. Porażają również prymitywne sposoby ich "usprawiedliwiania" i zakrywania, zakłamywania prawdy. A najbardziej poraża zbiorowa wiara publiczności w te usprawiedliwienia i ich akceptacja. Jakby ludzie nie zdawali sobie sprawy, że w każdej chwili mogą stać się celem czyjegoś ruchu palcem po mapie.
Arcyksiążę mógł mieć jeszcze powody dynastyczne do wywołania wojny, mógł bronić całości korony. Ale arcyksięcia już nie ma.
Dzisiaj nawet nie wiemy, KTO te wojny wywołuje…
Niby z porzadnej rodziny, a do komedyantów przystala. Ci artysci...