Nie ma podwójnych pieczeni. Albo ryby dziennikarstwa obywatelskiego, albo grzyby polityki i pchanie się do tworzenia list wyborczych Trzeciej Siły. Te ostatnie – w związku z brakiem doświadczenia – najpewniej będą czerwonymi muchomorami.
Dawno, dawno temu byłem dziennikarzem a nawet redaktorem naczelnym gazety regionalnej. Kto wie, ten wie. Kto nie wie, ten niech sobie sprawdzi, kiedy i jakiej. Właścicielami tej gazety był wówczas norweski koncern medialny i siły polityczne, które dziś lokują się na szeroko rozumianej prawicy.
Gazeta była duża, gdyż w rankingu nakładów prasy regionalnej lokowała się gdzieś na trzecim miejscu w kraju – zaraz po "Dzienniku Zachodnim" (Śląsk) i "Dzienniku Polskim" (Małopolska). Ale wówczas wszystkie gazety były dużo większe niż dziś, zaś nasze nakłady dobijające do 250-300 tysięcy w wydaniu weekendowym i 180-200 tysięcy w zwykły dzień, nikogo nie szokowały. Wystarczył dobrze skonstruowany konkurs dla Czytelników, żeby po nasz zadrukowany papier sięgał lud pracujący miast i wsi, a nawet ta jego część, która nie dorobiła się w swej tradycji rodzinnej nawyku czytania literatury, a np. chciała sobie sprawdzić wyniki z piłkarskich boisk i lig.
W erze przed internetem ludzie mieli jeszcze nawyk kupowania kawałka papieru. Niektórzy wykorzystywali go potem do podpałki w piecu, inni jako papier toaletowy, ale jakie miało to znaczenie dla redakcji. Ogłoszeniodawcy pchali się do nas drzwiami i oknami (pewnie z braku lepszej alternatywy), Czytelnicy nas czytali. Z łezką w oku wspominam targi z zarządem spółki i biurem ogłoszeń o miejsce dla dobrych i bardzo dobrych artykułów dziennikarskich – publicystycznych i związanych z dziennikarstwem śledczym. Boje tu były naprawdę twarde, kompromisy zazwyczaj możliwe, więc gazeta była jak ta przysłowiowa kura, która znosi złote jajka. Dochodowa, wpływowa i całkiem przyzwoita dla pracowników jako miejsce pracy i uzyskiwanych dochodów.
Dla zarządu priorytetem były ogłoszenia, nakład i cena gazety. Dla nas, w redakcji – przynajmniej dla trzonu najlepszych dziennikarzy – nakład (bo chcieliśmy być czytani), ale również jakość informacji i niezależność od polityków, czyli – w tym konkretnym przypadku – od właścicieli wydawnictwa.
Cóż, właściciele byli sympatyczni – nawet za bardzo. Chcieli mieć dwa w jednym, czyli kurę znoszącą złote jajka i tabloid polityczny, czyli gazetkę, która promuje wielkość konkretnych osób z piaskownicy politycznej na tyle skutecznie, żeby mogli sobie w chwale i splendorze rządzić przez długie lata. A ja twardo mówiłem: nie da się tak – albo robimy świetny produkt rynkowy a wy inwestujecie całe zyski w wydawnictwo, bo wymaga tego interes spółki, albo róbcie sobie sami gazetkę ideologiczną, opisującą waszą chwałę i wielkość. Mniej więcej tak przebiegała linia oporu.
Mógłbym sobie powspominać w detalach nigdy nie kończące się spory, opowiedzieć setki anegdot na kanwie wydarzeń konkretnych i prawdziwych. Byli oczywiście w firmie nożownicy i noże w plecy, ambicje starych towarzyszy dziennikarzy i całkiem prawdziwi agenci w tle, częściowo zlokalizowani i nieusuwalni. Stare walczyło, knuło i w końcu wygrało z nowym. Mógłbym o tym pisać długo, nie to skłoniło mnie jednak do dzisiejszej sesji przed laptopem.
Napiszę już tylko, że każdy spór musi mieć swój koniec. Tak było i tym razem. Po przegranych bataliach o gazetę i niezależne dziennikarstwo, wówczas jako bardzo młody człowiek (i w związku z tym, że kończył się mój trzyletni kontrakt na stanowisku szefa gazety), zdecydowałem, że odchodzę nie tylko z gazety, lecz i z zawodu. Ech, ta młodość miłująca bezkompromisowość. I duma.
Na moje miejsce przyszedł znany krakowski polityk, a niewiele brakowało, żeby wskoczył tu Tomasz Wołek, akurat bez pracy, bo mu padła właśnie co gazeta i kariera w Warszawie. Ten, który dogadał się z właścicielami wydawnictwa (nazwisk celowo nie wymieniam), obiecał, że połączy ogień z wodą. O ile pamiętam łączył krótko, o wiele krócej niż ja i odfrunął do swojego (i mojego) ukochanego Krakowa, by oddać się pasjom politycznym i naukowym.
A potem już była tylko równia pochyła spadku nakładu i karuzela stanowisk redaktorów naczelnych. Dogadywali się ze sobą i prężyli muskuły. Rytuały godowe, obietnice, kunktatorstwo i.t.d. Obserwowałem ze smutkiem, wykonując już inny zawód i z pewnej odległości, jak moja gazeta lotem koszącym zbliża się do ideału właścicieli. Z tym, że w międzyczasie zmienił się ideał, bo zmienili się właściciele.
Starzy sprzedali kurę znoszącą złote jajka za kilka złotych jajek, zaś nowi wymyślili wspólnie ze swoimi cynglami w redakcji, że najlepiej będzie robić tabloid lekki i wynoszący na piedestał najważniejszej informacji dokonania lokalnych nożowników, pijanych kierowców i inne takie opowieści, które się dobrze sprzedają. Z władzą trzeba dobrze żyć, więc najlepiej nie pisać o jej dokonaniach lub pisać zdawkowo.
Cóż, przegrałem moją bitwę o etos dziennikarstwa niezależnego i ideał. Czy przegrałbym również pozostając w zawodzie?
To była część pierwsza. A teraz przejdę do części drugiej, ostatniej i zasadniczej.
Przez 14 długich lat nie trzymałem pióra w ręce. Czyniłem swoje powinności jako menadżer sprzedaży w tzw. branży finansowej, którą też znam dziś od podszewki. Za pióro chwyciłem dopiero po tragedii smoleńskiej. Na Salonie24 dane było mi pisać przez 5 miesięcy, ze trzy razy poznać smak cenzury i banowania na miesiąc za niewinność, a potem cyngle Igora Jankego zlikwidowali mi po prostu konto. Ciach.
W noc ogłoszenia wyników samorządowych piszę sobie notkę, gdzie nazywam starego znajomego, dziś polityka PO na Podkarpaciu, politycznym kurduplem i jakoś w ten deseń, ostro i emocjonalnie. Idę spać, a rano moje konto nie istnieje. Ucieszyłem się nawet, gdyż opuszczała mnie już ochota do pisania bloga. To jednak pracochłonna pasja, która zabiera czas i poprzez to zdolności do zarabiania pieniędzy i prowadzenia własnego życia po bożemu i z najbliższymi ludźmi w stadzie, czyli z żoną, rodzicami i dziećmi.
No ale pojawił się w międzyczasie Łażący Łazarz ze swoimi deklaracjami o nowym miejscu, gdzie będzie można uprawiać bez cenzury niezależną publicystykę, a nawet dziennikarstwo obywatelskie. To podtrzymało we mnie płomień, by czasami coś napisać.
Piszę więc sobie a muzom – od czasu do czasu i gdy mam ochotę. A potem opublikuję to tu i ówdzie. Mądre i wyważone notki nie miały Czytelników, więc takich nie piszę. Zresztą, wymagają sporo czasu i nakładów pracy, a jak wiadomo, banita nie lubi wikłać się w przedsięwzięcia chybione. Zamiast poważnych analiz politycznych i ekonomicznych, reportaży, wywiadów, pojawiają się u mnie na blogu szybkie felietony. To takie notki o zbiorczej nazwie: krótka piłka. Co to jest krótka piłka?
Z całą pewnością nie dziennikarstwo, ani nawet nie dziennikarstwo obywatelskie. Po prostu pośledni blog gdzieś w czeluściach internetu.
Moje koło czasu lub może nawet koło fortuny zakręciło się w cyklu czternastoletnim, a ja awansowałem z dobrego dziennikarza na kiepskiego blogera. Cóż, mogło być gorzej. Gdybym miał się porównać np. z takim Adamem Michnikiem, to nie mam powodów do narzekań. Jest dobrze, a nawet świetnie. Lustro nie kłamie rano przy goleniu.
Co to jest Nowy Ekran? Dwa miesiące temu wydawało mi się, że wiem. Dziś nie mam zielonego pojęcia. Nadszedł czas wątpliwości i zwątpienia. To po deklaracjach Redaktora Naczelnego, że (…)
Z całą pewnością przedsięwzięcie jest wciąż obiecujące, ale…pojawiają się pierwsze rysy na pomniku.
Ale "ale" rośnie jak kula śniegowa. Zastanawiam się tylko, czy oznacza to, że ktoś lepi sobie w kuluarach, za kotarą oficjalnych deklaracji, bałwana ze śniegu nadziei blogerów tworzących niemałym wysiłkiem to forum, czy raczej chce wywołać lawinę śnieżną w górach własnych ambicji. Ktoś, czyli kto?
Na tak postawione pytanie nie da się uchylić od odpowiedzi. Jest zbyt precyzyjne, ma zbyt jednoznaczne ostrze. Ktoś, czyli Ryszard Opara, właściciel i ktoś, czyli Łażący Łazarz ( ma znane mi nazwisko i mię), redaktor naczelny wspólnie z etatowym zespołem redakcyjnym (w jakimś stopniu może).
Których to serdecznie pozdrawiam, dedykując im przy okazji ten tekst.
Czy jest jeszcze ktoś, czyli kto? Nie wiem. W sumie mało ważne. W sumie nic mnie to nie obchodzi.
Napiszę już krótko. Właśnie zapaliło się światełko na przejściu dla pieszych – a my blogerzy jesteśmy takimi piechurami prawdy (to optymistyczny wariant naszych powołań i powinności, bo ten wrogi mówi, że jesteśmy niedowartościowanymi manipulatorami), podczas gdy politycy mkną w swoich limuzynach dzielnie omijając dziury w drogach, które sami wybili swoją polityką i nie załatali, choć mamią i obiecują, że to uczynią – i jest to światełko pomarańczowe lub żółte. (Słusznie prawił Wilk Morski, gdy wyciągał żółte kartki.)
Żółte światełko wkrótce zgaśnie. Czy zapali się światełko zielone, czy czerwone? Nie wiem. Nie lubię ponosić się na fali spekulacji i domysłów. Wolę proste pytania. (Jedno już zadałem Romualdowi Szeremietiewowi pod moją poprzednią notką i otrzymałem odpowiedź. Kto chce, niech sobie znajdzie i przeczyta nasze dialogi. Nie zdziwicie się.)
Napiszę tak. Są tylko dwa światła dla rozwoju Nowego Ekranu. Czerwone i Zielone. A właśnie pali się Żółte, oczywiście tylko w mojej głowie, bo nie mam pojęcia, jakie pali się w głowach Osób Najważniejszych.
Sadząc po deklaracjach i bączkach informacji (czy dezinformacji?) wypuszczanych na temat Wielkich Planów, to nieodmiennie i stale Zielone. Tako, wobec powyższego, mogę być w swym subiektywnym widzeniu rzeczy i ludzi daltonistą, zaś moje wartości nie muszą odzwierciedlać tzw. obiektywnej czy intersubiektywnej prawdy o obliczach Ekranu, który zobaczymy, gdy zaczną się kolejne fazy, czy etapy realizacji Wielkiego Planu.
Wielki Plan był taki – jeśli dobrze zrozumiałem słowa kreatorów mody tego forum – że budujemy niezależną od polityków sferę wolnego dziennikarstwa obywatelskiego oraz liczne sfery (ekrany) dla blogerów, którzy chcą i potrafią pisać. Niekoniecznie o wielkiej polityce, również o gospodarce, zdrowiu, sporcie, religii, etyce, kulturze, filozofii, nauce, problemach cywilizacji, psychologii, sprawach lokalnych.
I Wielki Plan był taki – lecz chyba piszę o własnych pobożnych życzeniach, a nie o nagiej rzeczywistości – że najważniejsza jest tu Ojczyzna i prosty patriotyzm, czystość i jawność intencji, że wybieramy kurs na wartości, które w naszej polskiej kulturze są tożsame z chrześcijańskimi, a nawet katolickimi formułami etycznymi sumienia. Tak, sumienia obywatelskie warto kształtować, żeby zmienić dryf polskiej polityki i ominąć jakoś, wspólnymi siłami, skały Scylli i Charybdy, ustawione na drogach Rzeczpospolitej przez okrągłostołowych kłamców i zaprzańców, jakieś 22 lata temu.
Tak, takie przedsięwzięcie jest godne wysiłku pro publico bono. Tak, takiemu celowi mogę służyć na miarę moich skromnych możliwości i talentów.
Tymczasem Redaktor Naczelny tego forum, (miej Panie chłopa w opiece, bo nie jest mu łatwo każdemu dogodzić),pisze sobie artykuł o Trzeciej Sile w polityce, którą koniecznie trzeba wskrzesić z martwych przed tymi wyborami, żeby wesprzeć PiS i Jarosława Kaczyńskiego w wysiłku odsunięcia od władzy obozu szeroko rozumianej neokomuny (PO, SLD, PSL, PJN) .
Artykuł jak artykuł – składał się z dość rozsądnych tez i miał solidną argumentację – wywołuje jednak burzę na wodach, którymi płynie niewielka, póki co, łajba Nowego Ekranu. No i bum oraz plum. Jeden artykuł i sfera żyje tylko tym, czy to pomoże, czy zaszkodzi Jarosławowi Kaczyńskiemu, czy to działanie z ducha patriotyzmu, czy z trzewi gierek agentury (razwiedki) jest prowadzone i wyprowadzane na rynek niezależnych publicystów. Sfera przemienia się w sforę.
O co tak naprawdę chodzi? Ja nie wiem. Widzę jednak, że szczur został wpuszczony na łajbę Nowego Ekranu. I skomentuję to tak: po jasną cholerę. Wilk Morski, który pływa na solidnych jednostkach dalekomorskich i paru innych blogerów, całkiem słusznie się wkurzyło.
Szczur na pokładzie zawsze być musi, a ucieka podobno tuż przed katastrofą. Tylko kto tu jest szczurem? Czy znów przypadkiem nie my, blogerzy?
Pora wrócić do wspomnień i doświadczeń dziennikarskich lakonicznie tu przywołanych na potrzeby słów, które poniżej napiszę. Rybki albo akwarium, wóz albo przewóz, dziennikarstwo obywatelskie albo polityka.
Można być politykiem i blogerem, można tworzyć cokolwiek i pisać bloga. Ale na miłość Boską, nie da się tworzyć niezależnego od władzy medium elektronicznego o europejskich ambicjach i równocześnie pchać się czynnie do tej władzy.
Potrafię i ja być Kasandrą (to do Eski): taki wybór gwarantuje zwis na postoju przed Czerwonym Światłem. Ani wóz, ani przewóz – ani rybki, ani akwarium – ani Ekran, ani władza. Taki będzie finał.
A my blogerzy znów zaczniemy się zastanawiać, dlaczego przyłożyliśmy rękę do mistrzowskiego falstartu w biegu po złudzenia snute na temat wolności i odbudowy Rzeczpospolitej.
Może inaczej. Podyskutowaliśmy sobie, ale już dość. Miałem dziś zamiar napisać tekst o Ojczyźnie i Rodzinie jako fundamentach mostu do normalnej przyszłości, który musimy zbudować w Rzeczpospolitej, żeby przetrwać jako naród najnowszy cyklon dziejów. Zamiast tego piszę gniota o powinnościach dziennikarstwa obywatelskiego, czym pewnie narażę się wielu dzielnym bojownikom jedynie słusznej racji (którą nazywają prawdą). Ale mam to w nosie.
Nie interesuje mnie myślenie w kategoriach podporządkowania każdej myśli własnej pod myśl wielkiego wodza i architekta – takiego czy owakiego. Nawet Jarosław Kaczyński, idol mający tu wielu fanów, omylny jest i błądzi we mgle, jak my wszyscy. Zajmuję w dyskusji na temat Trzeciej Siły stanowisko dość dziwne. Tak, ale.
Tak – Trzecia Siła ma powstać i niech zacznie powstawać już, tu i teraz.
Ale niech nie pcha się do wielkiej polityki, lecz tworzy Ruch Społeczny, być może fraktalny ruch wielu małych i pozytywnych ruchów, które kiedyś, gdy już okrzepną i dojrzeją, połączą się w jeden wielki nurt, w rzekę i zaczną naprawiać Rzeczpospolitą – to jest pierwsze ale.
Ale tworzenie Ruchu Społecznego, który wystawia listy wyborcze w tych wyborach nie powinno być celem i misją Nowego Ekranu, bo ten zatonie, zanim dopłynie do pierwszego portu – to jest drugie ale.
Każdy bloger indywidualnie i w klubie własnych fanów niech sobie popiera kogo uzna z czystym sumieniem za swego guru i idola, ale Platforma Medialna nie powinna tego czynić, nawet jeśli to będzie Jarosław Kaczyński, bo się zapieni wokół morze – i to jest trzecie ale.
A słowa te napisałem jako członek PiS, szeregowy i nowy w martwym ciele komórki powiatowej, która służy tu tylko i wyłącznie trzem osobom do walki o stołki. Niby członkiem i Ty zostać możesz, lecz odradzam. To dziś niewypał w tej partii, bo żyje ona honorem swych starych działaczy, a nowym każe nie przychodzić na zebrania.
Nie rozstrzygam tu sporów politycznych, bo zbyt wiele widzę, żeby być kibolem kogokolwiek. Zagłosuję na PiS, ale…Ale PiS musi się sam naprawić, jeśli chce naprawiać z sukcesem Rzeczpospolitą.
Moim zdaniem, każdy ma własne racje, lepsze lub gorsze, przyjemniejsze dla ucha jednych, lecz będące obrazą dla drugich. Przestańcie już odsądzać się od czci i wiary, bo mięsem armatnim dziś jesteście i niczym ponadto. Jako i ja.
I w zasadzie to chyba tyle. Może morze będzie łaskawe dla Twórców i Animatorów Nowego Ekranu, a kapitan przestanie upierać się, że chce płynąć na Scyllę myślenia o podwójnej pieczeni pichconej naprędce na ogniu ambicji lub że chce płynąć na Charybdę wiary w mit, że do portu przeznaczenia da się dopłynąć na skróty, niby trzymając kurs na latarnię wartości dziennikarskich i obywatelskich, lecz wcale go nie trzymając. Jeśli coś ma być na niby, to lepiej chodźmy na ryby, grzyby lub napijmy się wina. Na zdrowie.
Nie ma podwójnych pieczeni. Albo ryby dziennikarstwa obywatelskiego, albo grzyby polityki i pchanie się do tworzenia list wyborczych. Te ostatnie – w związku z brakiem doświadczenia i innymi mankamentami grzybiarzy amatorów – najpewniej będą muchomorami. Czy mam napisać tu i teraz: na zdrowie. Nie, nie napiszę. Dla mnie to jeden czort, gdzie będę pisał. Nie trzymam steru tej łajby.
I tak oto, kończę. Przepraszam zawiedzionych Czytelników, że nie napisałem ani słowa o powinnościach dziennikarskich i blogerskich. Myśli pognały w inną stronę. To był tzw. szybki tekst – bez cenzury i redaktorskiej korekty. I sami sobie szukajcie własnych powinności. Byle w zgodzie z sumieniem i nie jako owce, czy barany większych cwaniaków.