„Kwiatki” wymiaru sprawiedliwości. Których doświadczyłem na własnej skórze.
Od czternastu lat prowadzę sprawy sądowe. Pomimo dwóch badań DNA potwierdzających moją niewinność, końca nie widać. Niedawno nastąpił przełom. Nie w tych sprawach tylko we mnie. Jedna z opisanych poniżej sytuacji otworzyła mi oczy. Widocznie nie jestem wystarczająco inteligentny, że nastąpiło to dopiero teraz; dobrze, że w ogóle. Co takiego przełomowego do mnie dotarło? Niby nic szczególnego: sądy są bezrozumne. Gdy posiada się już tą tak oczywistą wiedzę, łatwiej żyć. Bo kto posiadający choćby śladową ilość rozumu dyskutuje np. ze ścianą, że jest niebieska, a nie zielona. Należy ją po prostu, jeśli się nam nie podoba kolor, przemalować. Jeśli nam się uda. To samo dotyczy sądów. Jest to machina równie inteligentna co przysłowiowy but: trzeba robić swoje. Postanowiłem już więcej nie pytać się: "dlaczego?" A absurdalne dla mnie sytuacje opisywać takimi jakimi są. Dzisiaj sądowe absurdy z mojego podwórka. O niektórych już pisałem o innych chyba nie. Oto moja sądowa lista "przebojów". Kolejność jest przypadkowa.
1. Niedawno napisałem do Sądu zażalenie. Wkrótce przyszło z tegoż to Sądu pismo, a w nim tylko jedno zdanie: "Wzywa się o dostarczenie jeszcze jednej kopii". Nic więcej. Niby nic szczególnego, a jednak. Zastanówmy się. Ja mieszkam w Z.G. a sąd jest w N.S. Z tego co wiem sekretariat Sadu Rejonowego w N.S. kopiarkę dokumentów posiada. Ale zamiast skopiować to moje zażalenie nawet w 1000-cu egzemplarzach to zwraca się z tym do mnie, kaleki. Pisze sąd więc ten list, zanosi na pocztę, wysyła, a jakże, polecony. Poczta w moim mieście go odbiera, listonosz za pokwitowanie mi go dostarcza. Potem już jest z górki. Ja ten list kopiuję. Ponieważ nie posiadam drukarki idę w miasto szukać punktu ksero. Przypominam, jestem chory i ledwo chodzę. Kopiuję. Na pocztę już nie dojdę. Za daleko. Muszę kogoś znaleźć kto by to zrobił za mnie. Jeśli znajdę to tylko wystarczy mieć nadzieję, że to zrobi w wymaganym terminie 7 dni. Inaczej 14 lat użerania się z sądami, utrata zdrowia itp. pójdzie na marne. Dzwonię więc do sekretariatu Sądu w N.S. z nadzieją, że mi odpuszczą. Chociaż tej nadziei, mówiąc prawdę, nie mam.
– Mam taką sprawę…tu wyłuszczam o co mi chodzi, podając oczywiście swoje nazwisko, numer sprawy i tym podobne.
Pani była bardzo miła i, co najważniejsze, bardzo dla mnie wyrozumiała. Rozmawia ze mną jak z dzieckiem:
– Cóż ja mogę Panu poradzić? Takie już po prostu są przepisy. Zażalenie musi być dostarczone do Sądu w "x" egzemplarzach.
Tu się nieco zdziwiłem:
– Jak to? Przecież to zażalenie dałem wam w "x" egzemplarzach.
– No, niby tak. Ale zauważyłam to dopiero po wysłaniu listu.
– Znalazło się?
– Tak. Gdzieś się zawieruszyło.
– O jak fajnie! Kamień z serca.
– A co? Nie ma Pan?
– Mam, ale cieszę się, że nie będę musiał wysyłać.
– Musi Pan. To decyzja Pani sędzi, nie moja. Jestem tu tylko zwykłą pracownicą.
– Ale ja zrobiłem wszystko zgodnie z przepisami. To przecież Wasza wina.
Na tak postawioną sprawę Pani z sekretariatu przestała być już miła:
– Ma Pan 7 dni na uzupełnienie dokumentów. Czegoś Pan jeszcze nie rozumie? – powiedziała oschle.
Wstyd się przyznać, ale nic nie zrozumiałem. Policzyłem w duchu do dziesięciu, podziękowałem za informacje i odłożyłem słuchawkę telefonu. Obiecałem sobie przecież, że się nie będę denerwował.
2. Sąd Okręgowy na kilku stronach maszynopisu wyjaśnił sędziom
Sądu Rejonowego błędy proceduralne jakie popełnili w mojej sprawie.Nakazał też Sądowi Rejonowemu rozpatrzenie mojej sprawy ponownie. Sprawa więc ponownie była w rękach sędziów SR. Moja rozmowa z Panią sędzią z tego Sądu:
– Dlaczego chce Pan zmienić prawomocny wyrok z przed 12 lat?
– Może dlatego, że jestem niewinny?
– Hmm. To żaden argument.
3. Kiedyś przyjechałem do SR dwie godziny przed rozprawą. Bardzo wąski korytarz poczekalni. Ławka naprzeciw drzwi sali rozpraw. Wszystko dokładnie było słychać co się dzieje za nimi. Na tej sali był już Pan prokurator i Pani sędzia. Rozmawiali o mojej sprawie:
– Może zastosujemy tradycyjny zestaw – powiedział prokurator – powinno wystarczyć na tego marudę. Powinien też docenić to, że Sąd poświęca mu tyle czasu. Skąd się tacy ludzie biorą?! – zapytał retorycznie.
Dalej słuchałem jak omawiali szczegóły.
Gdy nadszedł czas mojej rozprawy wszystko odbyło się według ustalonego wcześniej scenariusza. Nie było pośpiechu. Mówiła ona, potem ja. Długo. Pani sędzia dała nam się wygadać. Na końcu wystąpił Pan prokurwator…pardon, prokurator:
– Mimo całej sympatii dla Pana Mariana S. nie widzę podstaw do wznowienia procesu.
Pani sędzia przychyliła się do wniosku prokurwatra. Znowu się pomyliłem. Chodzi oczywiście o prokuratora.
Znając już wcześniej scenariusz tej komedii, przez całą rozprawę się uśmiechałem. Sędzia zaniepokojona tym moim zachowaniem ciągle się mnie pytała:
– Dobrze się Pan czuje?
– Znakomicie! – odpowiadałem.
4. Cieszy mnie niezmiernie, że Polskie(?) sądy są wierne tradycji. Ale bez przesady! W średniowieczu był taki zwyczaj: osobę oskarżoną o czary wrzucano do wody. Gdy się utopiła, była niewinna. Gdy pływała, była winna i kończyła przeważnie na stosie. Stawiał bym wszystkie pieniądze jakie mam (ha, ha) na to, że w "naszych" sądach nadal korzysta się przy wydawaniu wyroków ze sprawdzonego "Młota na czarownice":
– Jaki jest pana dochód i skąd go Pan ma?
– Z MOPS-u. Wychodzi 170 złotych.
– Już to jest przykładem, ze Pan kłamie. Gdyby mówił prawdę, nie wyżyłby Pan: za takie pieniądze nie można kupić leków, odzieży, żywności. I jeszcze opłacić czynsz. Niemożliwe. Czy Pan uważa sędziów za idiotów?
Każdy musi sobie odpowiedzieć na to pytanie sam.
5. Komornik zabrał mi 100% pieniędzy. Mógł 60%. Oddałem sprawę do Sądu. Wygrałem. Przyszedłem z wyrokiem do komornika. Spytałem się:
– Co mam z tym wyrokiem dalej robić?
– Wsadzić sobie w dupę – usłyszałem.
Pieniędzy oczywiście nigdy nie dostałem. Znalazłem się za to w więzieniu. Po co podskakiwałem? Przyznaję, moja wina.