Jak wspomniałem w ostatnim odcinku, spacerując, bądź jadąc miejskim autobusem przez miasto mogliśmy spostrzec nieduże parki – ogrody, które były dziwnie puste.
Poprzednie odcinki:
https://3obieg.pl/kilka-dni-w-londynie-i
.
https://3obieg.pl/kilka-dni-w-londynie-ii
.
https://3obieg.pl/kilka-dni-w-londynie-3-elektryka-i-palmy
.
Jak wspomniałem w ostatnim odcinku, spacerując, bądź jadąc miejskim autobusem przez miasto mogliśmy spostrzec nieduże parki – ogrody, które były dziwnie puste. Ponieważ zima nie jest najlepszą porą na wysiadywanie na parkowych ławkach, więc z początku nie interesowaliśmy się bliżej tą „anomalią”. Kiedy jednak skonstatowaliśmy, że w jednych parkach ludzie spacerują, a w innych ich brak, i sytuacja ta w każdym podobnym do poprzednio mijanego parku się powtarza postanowiliśmy przyjrzeć się bliżej temu „zjawisku”.
.
.
W jednych parkach ruch, a…
.
a w innych spokój!
.
.
W wyniku przeprowadzonego na szybko „dochodzenia” sprawa od razu się wyjaśniła. To były parki wyłącznie dla psów! No nie byle jakich psów, bo zarejestrowanych i przypisanych do danego parku. Aby do niego wejść trzeba było mieć klucz, lub znać kod dostępu otwierający bramkę. Przy wejściu był oczywiście regulamin parku z najważniejszym punktem, że po psie należy posprzątać. Nie wiem, czy aby skorzystać z takiego parku obecność psa była wymagana, czy nie, bo nie było się nawet kogo w tej sprawie spytać, gdyż w kilku mijanych po drodze tego typu parkach, nota bene dobrze utrzymanych i solidnie ogrodzonych, nie było żywej duszy. Ani psiej, ani ludzkiej. Tylko w ostatnim z parków zauważyliśmy w oddali psa na smyczy ciągnącego panią w krzaki, więc nie zatrzymując się poszliśmy dalej.
.
Only for dogs
.
W tym momencie uświadomiłem sobie, że w centrum Londynu prawie w ogóle nie widać psów, podobnie zresztą jak małych dzieci. No, ale jeśli posiadanie psa pociąga za sobą konieczność wykupienia wstępu do prywatnego psiego parku, to chyba nie wszystkich mieszkańców na to stać. A może podobnie jest tam z dziećmi? Oczywiście można na takie „angielskie wybryki” machnąć ręką, bo w Londynie w centrum jest obok siebie kilka wielkich ogólnodostępnych parków, którymi monarchia podzieliła się kiedyś z pospólstwem.
.
Po pewnym czasie przyszło mi do głowy, że przecież w Krakowie, i to w samym jego centrum, też jest kilka prywatnych parków-ogrodów o powierzchni przekraczającej te londyńskie parki dla psów. Z ich istnienia nie zdaje sobie nawet sprawy wielu krakowian, a co dopiero turystów, gdyż otoczone wianuszkiem kamienic i wysokimi murami skutecznie chronią w ten sposób przed światem swą „zawartość”. Najczęściej są to ogrody przyklasztorne całkowicie niedostępne dla mieszkańców. Z jednej strony taki stan wiele osób (lewych) w Krakowie oburza, ale z drugiej strony, patrząc jak w Krakowie władze miasta lekką ręką wydają ostatnimi czasy zezwolenia na zabudowę nawet małych skrawków zieleni, czy to należących do osób prywatnych, czy do miasta, to być może właśnie to kurczowe pilnowanie ich prywatności przez klasztory uchroniło je w przeszłości i chroni nadal przed ich zabudową, równocześnie przyczyniając się do poprawy powietrza w mieście.
Różnica między prywatnymi parkami angielskimi, a polskimi jest taka, że te angielskie prywatne parki dla psów są bezczelnie zamknięte dla przeciętnego przechodnia i bezwstydnie rzucające się w oczy, a te krakowskie nie.
.
Nie chciałbym, aby ktoś czytając moje entuzjastyczne opisy parkowej angielskiej zieleni nabrał przekonania, że w Anglii pod koniec stycznia wszystkie drzewa są zielone, a zieleń to dominujący kolor tamtejszej przyrody. Tak dobrze nie ma. Podobnie jak u nas jest tam dużo krzewów i drzew liściastych (graby, jesiony, klony itp.), które na okres zimowy tracą liście i wyglądają tak jak i nasze. Jeśli nagromadzenie tych drzew jest duże, to i krajobraz w takich miejscach robi się smutny. Pisząc o angielskiej zieleni chodziło mi o podkreślenie różnic w krajobrazie, który o tej porze roku w Polsce jest bez wyjątków szaro-buro-czarny i daj Boże jeśli częściowo przykryty śniegiem, w stosunku do krajobrazu angielskiego, który zastaliśmy tam odmienny w porównaniu do naszych zimowych polskich przyzwyczajeń.
.
Drzewa bez liści z meczetem w tle
.
Spacerując ulicami Londynu natknęliśmy się w pewnym momencie na nieduży park wokół którego zgromadziły się, jak nam się w pierwszym momencie wydawało, ambasady różnych państw. Przed identycznymi wejściami do jakby mini pałacyków powiewały różne „egzotyczne” flagi, których w większości nijak nie mogliśmy przypasować do znanych nam flag państwowych. O randze miejsca świadczyły też umieszczone po przeciwnej stronie ulicy (od strony parku) stanowiska ładowania samochodów elektrycznych. Zadziwiało nas jednak to, że przy większości tych „obiektów” brak było jakichkolwiek napisów mówiących o tym, co w tych budynkach się mieści i nieobecność petentów, którzy odwiedzaliby te „ambasady”.
.
Bez trudu zlokalizowaliśmy po fladze ambasadę turecką, co potwierdzał napis przy wejściu, ale z innymi było trudniej. Na nielicznych można było zauważyć tylko jakieś małe tabliczki. Jak z nich wynikało, były to przedstawicielstwa (ambasady) euroregionów. A to z Belgii, a to z Francji, ale co do reszty, to można by ocenić ich „przynależność” znając jedynie flagi innych euroregionów, o ile oczywiście dobrze to wszystko sobie wydedukowaliśmy. Jak to miło by było być ambasadorem jakiegoś, choćby euroregionu – pomyślałem sobie. I tu kolejna refleksja. Czy podobnie jest w stolicach innych państw europejskich? Toż to by była cała masa „ambasadorów” i urzędników takich „ambasad” do utrzymywania! C.d.n.
Janusz Żurek
.
Z urodzenia (1949) optymista, z wykształcenia inżynier elektryk (AGH), z zawodu elektronik, z poglądów liberalny (wolnościowy) konserwatysta.