Jedna moja noc na Dworcu Centralnym w Warszawie.
Kolega jechał samochodem z Włoch i po drodze chciał załatwić, za jednym zamachem, jakieś interesy w Polsce. Blisko Warszawy. Moja obecność była nieodzowna.
Przyjechałem do Warszawy i czekałem na niego aż po mnie przyjedzie. Nie zjawił się w ustalonym terminie. Zadzwonił, że będzie nieco później. Miał awarię samochodu.
Czekałem więc na niego na dworcu PKP. Centralnym. Czas mijał, a jego nadal nie było.
Zbliżał się wieczór. Nikogo w tym mieście nie znałem, a zapowiadało się, że kolega już w tym dniu nie dotrze. Byłem zmęczony tym ciągłym czekaniem.
Stację już wielokrotnie obszedłem wzdłuż i wszerz. Poza obręb budynku nie wychodziłem bo bałem się, że się zgubię. Zapowiadała się mi noc na dworcu centralnym w Warszawie. I tak było.
Ławki były dwustronne. Usiadłem blisko okna, naprzeciwko jakiegoś hotelu. Po niedługim czasie zaczęły mi się kleić ze zmęczenia oczy.
Poczekalnia była pełna. Mogłem się tylko domyślać, że większość stanowią bezdomni.
Jeden to czuł się tutaj tak pewnie jakby był u siebie w domu. Ubranie złożył w kosteczkę, ubrał piżamę. Nastawił budzik. Zębów nie widziałem żeby mył.
Wyszedłem na chwilę na świeże powietrze. Ten od piżamy też wyszedł. Za potrzebą. Usiadł na śmietniku nieopodal mnie. Wcale mu nie przeszkadzali przechodzący obok ludzie. Niektórych to nawet chyba znał, bo się z nimi witał skinieniem głowy.
Wróciłem do poczekalni. Po północy przyszli jacyś pracownicy ochrony. Natychmiast spacyfikowali większość przebywających tu ludzi. Mnie nie ruszyli bo miałem ważny bilet.
W końcu nie wytrzymałem i położyłem się na swojej ławce horyzontalnie. Przykryłem kurtką.
Już zasypiałem, gdy trochę orzeźwiły mnie zbliżające się w moim kierunku kroki. Na szczęście była to nocna wizyta nie do mnie, tylko do sąsiada z drugiej strony ławki. Domyślałem się obecności przynajmniej dwóch osób:
– No i co teraz k…a powiesz p….a gnido.
Jeden mówił, drugi bił.
– Z…..e Cię ch..u. Myślałeś, że Cię nie znajdę?
I było słychać odgłosy uderzania czegoś o posadzkę. Chyba głowy.
Zanim pomyślałem, podniosłem się i spojrzałem co się dzieje. Natychmiast tego pożałowałem. Ofiara leżała, a z jej ogolonej głowy coś wyciekało. Zdawało mi się nawet, że był to mózg. Jeden z oprawców miał ręce w kieszeniach spodni i tylko mówił. Bił drugi.
Szybko się położyłem z powrotem. Ale swoje dążyłem zobaczyć. Zobaczyli mnie też napastnicy.
Jak mogłem najszczelniej zakryłem się kurtką. Wraz z głową. Ale miałem nikłe nadzieje, że mi popuszczą. W końcu byłem naocznym świadkiem zajścia.
Słyszałem jak zbliżają się w moim kierunku. Wstrzymałem oddech, odruchowo mocniej zacisnąłem powieki. Czekałem na ciosy.
Podeszli, chwilę nade mną postali. Jeden z nich nawet mi się bliżej przyjrzał odsłaniając kurtkę. Potem odeszli.
Minęła dobra chwila zanim wychyliłem głowę i się rozejrzałem wkoło. Po napastnikach już nie było śladu. Zadzwoniłem anonimowo na pogotowie. Przyjechało i zabrało poszkodowanego.
Usiedziałem w innym w innym miejscu i powoli dochodziłem do siebie. Był już blady świt. Robiło się jasno. Starałem się na nikogo nie patrzeć, ale w praktyce było to niemożliwe.
Naprzeciwko mnie siedział na ławce gościu w trochę przykusej marynarce. Dość młody. Podeszło do niego paru meneli. Nie słyszałem o czym mówili. Za daleko.
W pewnym momencie musiała wystąpić różnica zdań, o coś się posprzeczali. Jeden z meneli błyskawicznie wyciągnął nóż i wbił w tego w marynarce. Tamten nawet nie jęknął. Menele odeszli nieśpiesznie.
Dłuższą chwilę przyglądałem się temu gościowi. Nic, żadnej reakcji. Już myślałem, że to tylko moja wyobraźnia. W końcu miałem ciężką noc za sobą.
Facet się parę razy zachybotał i wywrócił. Z otwartymi oczyma. Znowu zadzwoniłem na pogotowie. Przyjechała karetka. Gościu na chwilę jakby doszedł do siebie i nie chciał żeby go lekarze dokądkolwiek zabierali. Mimo wszystko jakoś go zabrali.
Nie był to jednak koniec sprawy. Po jakimś czasie wrócił. I usiadł jakby nigdy nic na „swojej” ławce. Po chwili stracił przytomność. Na pogotowie już nie dzwoniłem.
Wreszcie zjawił się kolega i mnie stamtąd zabrał. Nie wiem czy tak tam było codziennie, czy ja tylko miałem takie „szczęście”. Bo możliwości przetrwania były tam mniejsze niż w Wietnamie.
I nie dostałem z tego względu żadnej renty kombatanckiej