Bez kategorii
Like

In vitro czyli wielkie złodziejstwo

03/07/2012
454 Wyświetlenia
0 Komentarze
14 minut czytania
no-cover

W sporze o in vitro chodzi tylko i wyłącznie o setki miliardów złotych, które można ukraść dzięki odpowiednim regulacjom prawnym.

0


 

50 000 złotych – tyle wynosi cena zabiegu „in vitro”oferowana przez popularną, warszawską klinikę medyczną. Ceny znaleźć można na oficjalnej stronie kliniki. W tej kwocie mieści się nie tylko sam zabieg, ale też bardzo droga terapia hormonalna, oraz cała, długotrwała seria badań i konsultacji. Dla „przeciętnej polskiej rodziny” z trudem wiążącej koniec z końcem jest to wydatek niemożliwy do zaakceptowania, stąd w POlitycznych kręgach pojawił się pomysł, aby zabiegi „in vitro”finansowane były przez państwo. 5 listopada 2010 r., na specjalnie zwołanej konferencji prasowej ówczesna ministra zdrowia Ewa Kopaczowa mówiła: „Szacujemy, że po wprowadzeniu nowej ustawy rocznie wykonywać się będzie w Polsce około 10 tysięcy osób”. Zaznaczyła przy tym, że „oczywiście mamy świadomość, że na zabieg zdecydują się tylko ci, którym pozwoli na to światopogląd”.Pytana przez dziennikarzy, Ewa Kopacz oznajmiła, że pracownicy resortu policzyli koszty finansowania przez państwo in vitro.Mają one wynieść rocznie 91-375 milionów złotych w zależności od rodzaju terapii hormonalnej stosowanej przez kobietę. Oczywiście to tylko początek.

 Witraże” – jak ostatnio nazywa się organizacje lobbujące za wprowadzeniem in vitro –dostali więc największą szansę w historii. Mają okazję doprowadzić do tego, aby zabiegi sztucznego zapłodnienia finansowane były przez państwo. Oznacza to, że – jeśli ustawa przejdzie – spośród 10 tysięcy kobiet chętnych na posiadanie „dziecka z próbówki”, z których teraz niewielka część ma pieniądze na zabieg, już w przyszłym roku każda będzie mogła zgłosić się do kliniki. Za całą terapię hormonalną i zabieg in vitro zapłaci jej państwo. Państwo czyli podatnik. „Witraże” w całej Polsce będą więc mieli do zagospodarowania ponad 300 milionów złotych. Spodziewać się należy, że te wydatki bardzo szybko wzrosną. Już teraz bowiem w zagranicznych ośrodkach badawczych prowadzi się badania naukowe „udoskonalające” metodę sztucznego zapłodnienia. Z badań tych wynika, że potrzebna jest bardziej skuteczna i bardziej długotrwała terapia hormonalna – czyli dodatkowe koszty. Wzrosnąć może też cena samego zabiegu in vitro.Skoro za zabieg płaciło będzie państwo, kliniki będą więc zainteresowane tym, aby ceny były jak najwyższe. Trzeba więc brać po uwagę, że już w najbliższych latach procedura in vitro zostanie wydłużona o np. dodatkowe terapie hormonalne, a to z kolei drastycznie podwyższy cenę. Całe sztuczne zapłodnienie obejmujące terapie, sam zabieg, badania, konsultacje itp. może więc wynieść nawet 100 tysięcy złotych. Czyli polskiego podatnika okraść trzeba będzie już nie z 375 milionów, a z miliarda złotych. A i na tym wydatki się pewnie nie skończą.

Na wspomnianej konferencji prasowej 5 listopada 2010, ministerka Ewa Kopaczowa przyznała, że z jej szacunków wynika, iż „w Polsce z powodu braku potomstwa cierpi milion par”.Jeśli przyjąć optymistycznie, że 90 proc. Polaków to katolicy, oznacza to, że pozostałym 10 procentom wyznawany światopogląd pozwoli podjąć decyzję o in vitro.10 procent z miliona to 100 tysięcy par, a więc potencjalne 100 tysięcy zabiegów. Przy dzisiejszych cenach daje to więc 3,75 miliarda, a przy cenach zakładanych – około 10 miliardów w skali 10 lat czyli 1 miliard rocznie. Ale to jeszcze nie wszystko. Z danych WHO – Światowej Organizacji Zdrowia – wynika, że tylko w połowie przypadków zabieg in vitro kończy się powodzeniem. W pozostałych 50 procentach przypadków, albo nie udaje się skutecznie wszczepić zarodka, albo kobiecie nie udaje się donosić ciąży. Taki rozwój sytuacji to dla kliniki powód, aby procedurę zapłodnienia in vitro rozpocząć od nowa. I wystawić polskiemu podatnikowi drugi rachunek za zabieg. I tak kwotę 1 miliarda rocznie trzeba będzie podwoić.

Była ministerka zdrowia a dziś marszałkini Sejmu Ewa Kopaczowa, odpowiadając na pytania dziennikarzy, zapewne umyślnie mówiła tylko o „parach”, które nie mogą mieć dzieci. A przecież „pary” to tylko część potencjalnych klientów. Dochodzą jeszcze „singielki”, które z tych czy innych powodów nie mogą mieć dzieci. Trudno sobie wyobrazić, aby „liberalny” rząd Platformy Obywatelskiej uprawiający „politykę miłości” dopuścił się dyskryminacji „singielek” i pozwolił na to, aby sztuczne zapłodnienie na koszt podatnika można było „zafundować” tylko parom, a nie osobom samotnym. Liczmy, że w całej Polsce rocznie na zabieg zdecyduje się tysiąc samotnych kobiet. Podatnik jest obciążony na kolejne sto milionów.

Jako przeszkodę w staraniach o in vitro ministerka Ewa Kopaczowa podała „kwestie światopoglądowe”. Trzeba więc będzie obywateli „uświadomić”, że in vitro to „seks inaczej” lub w podobnie idiotyczny sposób. Środki na „uświadamianie” każdego społeczeństwa „demokratyczna” Europa zna dwa. Pierwszy to „badania naukowe” prowadzone pod konkretną tezę i mogące każdą tezę udowodnić lub obalić według życzeń klienta. „Naukowo” udowodniono już, że kara śmierci nie odstrasza przestępców. „Udowodniono”, że ograniczenia prędkości zmniejszają liczbę wypadków. „Udowodniono”, że w związkach homoseksualnych dzieci doznają więcej miłości niż w małżeństwach. Można więc „udowodnić”, że in vitro to metoda równie skuteczna, co poczęcie drogą naturalną. Trzeba więc będzie wyniki tych „badań naukowych” utrwalać w głowach dzieci od pierwszych lat szkoły podstawowej w ramach tzw. „wychowania seksualnego”. I wtedy trzeba będzie sięgnąć po sposób drugi: kampanie społeczne. Nie należy się dziwić, jeśli za kilka lat oglądać będziemy banery reklamowe lub billboardy zachęcające do poddawania się zabiegom in vitro – zabiegom oczywiście „darmowym” i „bezpłatnym” – czyli finansowanym przez podatnika. W Polsce kampanie społeczne to doskonały pretekst, by ukraść kilkadziesiąt milionów złotych. Dla przykładu: kampania „nie prowadzę po alkoholu” kosztowała ponad 7 milionów złotych i niczego nie przyniosła (pijanych kierowców jest coraz więcej, a nie coraz mniej), a kampania „kocham, nie biję” – ponad 10 milionów złotych. Skutku też nie ma żadnego poza uszczupleniem budżetu. Czas więc na kampanię społeczną popierającą in vitro. Oczywiście za pieniądze podatnika. Łapówki, które za zorganizowanie tej kampanii zapłacą urzędnikom ministerstwa zdrowia „witraże” będą ułamkiem promila ich zysków z zabiegów.

 W polskiej służbie zdrowia tajemnicą poliszynela jest wystawianie „lewych” zwolnień lekarskich i fałszywych recept. Coraz bardziej powszechną praktyką jest też wyłudzanie refundacji za zabiegi, które w rzeczywistości nie były przeprowadzane (najsłynniejsze takie sprawy – zakończone w sądach – miały miejsce w Krakowie, Rzeszowie i Poznaniu). Przepis pozwalający na finansowanie in vitro stwarza monstrualne pole do nadużyć, jeśli weźmie się pod uwagę koszty zabiegów. Wywoła bowiem pokusę poddania się lub przeprowadzenia zabiegu in vitro jedynie na papierze. Lekarz sporządzi dokumentację medyczną dla NFZ, pacjentka się pod nią podpisze, na zabieg nie przyjdzie, ale wniosek o „refundację” będzie można złożyć. I kilkadziesiąt tysięcy złotych z publicznych pieniędzy można podzielić pomiędzy wszystkich zaangażowanych w proceder. Co spowoduje, że liczba „papierowych” zabiegów in vitro bardzo szybko wzrośnie.

W ostatnich miesiącach bardzo dużo mówi się o in vitro. Posłowie prześcigają się w informowaniu opinii publicznej o swoich pomysłach na uregulowanie tej kwestii. Jak to rozumieć? W różnice zdań w partii wodzowskiej, jaką jest Platforma Obywatelska, nikt chyba nie uwierzy. Można to tłumacyzć tylko tym, że posłowie – za pośrednictwem mediów – wysyłają do "witrażystów" sygnały: właśnie majstrujemy przy ustawie, więc jeśli chcecie, abyśmy zmajstrowali na waszą korzyść to szybko przychodźcie z łapówkami. Nie wierzę, aby "witrażyści" tego sygnału nie rozumieli. Pewnie kombinują jak mogą, aby zdobyć setki milionów złotych na łapówki dla posłów. Każda cena warta jest zapłacenia. Łapówki szybko im się przecież zwrócą jeśli posłowie zgodzą się refundować zabiegi z państwowych pieniedzy. Zapłaci więc za to podatnik. Nie tylko zresztą za to. Wprowadzenie in vitro będzie też podatnika kosztować ciężkie miliardy wydane z powodu absurdów zrodzonych przez tą sytuację. Projekt ustawy opracowany przez Małgorzatę Kidawę – Błońską zakłada możliwość przeprowadzania zabiegów in vitro także w szpitalach publicznych. Otwiera to drogę do sporów sądowych o monstrualne odszkodowania. Pacjentka może bowiem poskarżyć się już nie tylko na złe warunki pobytu w szpitalu, ale także na nieskuteczność zabiegu. Wystarczy, że nie donosi ciąży będącej konsekwencją sztucznego zapłodnienia lub dojdzie do wniosku, że dziecko urodziło się nie takie, jakiego oczekiwała. Zgodnie z obowiązującymi przepisami kodeksu cywilnego, będzie mogła wnieść pozew przeciwko Skarbowi Państwa i wygrać gigantyczne odszkodowanie. Zapłaci je oczywiście polski podatnik. Wszystko wskazuje więc na to, że przepisy o refundacji in vitro wywołają finansową „aferę tysiąclecia”, przy której zapomnimy o przekręcie sprzed roku polegającym na zakupie przez państwa UE obowiązkowych szczepionek przeciwko grypie. A wszystko po to, by żyło się lepiej.

0

Leszek Szymowski

Niezale

132 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758