z okazji niedawnych urodzin Antoniego Położyńskiego (10-II-1914) przypominam fragmenty jego autobiografii: „Z drogi i przydroża”. jest to historia Polaka, który miał Obowiązki Polskie :)))
Młodzieńcze lata
Gdy byłem jeszcze małym brzdącem, matka powiedziała mi, że przyniósł mnie w środę dziesiątego lutego, bocian, który od lat miał duże gniazdo na dachu stodoły moich rodziców. Kiedy trochę podrosłem, zorientowałem się, że mama musiała się pomylić, gdyż bociany przylatują z ciepłych krajów dopiero w kwietniu. Pomyślałem zatem, że pewnie przyniosła mnie wrona, która przez cały rok łatała Kolo naszej chaty. W bociany i wrony przestałem wierzyć, gdy pod nosem zaczynały mi się pokazywać wąsy. Wtedy wiedziałem już, że urodziłem się 10.02.1914 r. w naszej chacie we wsi Witulin na Podlasiu.
Witulin zyskał swą nazwę jeszcze przed wiekami. Znajdował się tam majątek dziedzica Wężyka, który w swych dobrach posiadał także gorzelnię. Dlatego zawsze przed polowaniem do jego posiadłości zjeżdża1i na kieliszek wódki okoliczni hrabiowie i książęta, na czele z księciem Radziwiłłem, zwanym „Panie Kochanku”. Wtedy wszyscy serdecznie WITALI się i stąd wieś tą nazwano Witulinem.
W początkach XX-go wieku dla około 70% polskiej 1udności wieś była miejscem codziennej, ciężkiej pracy na roli. Mój ojciec był rolnikiem na kilkunastu hektarach ziemi. Równocześnie przez czternaście lat pełnił funkcje wójta w Urzędzie Gminy w Leśnej Podlaskiej. Ojciec ukończył szkołę podstawową pod zaborem rosyjskim. Powołany z poboru do wojska rosyjskiego, slużył następnie przez pięć lat w Petersburgu, gdzie ukończył szkołę podoficerską. Z wojska zwolniony został w stopniu starszego sierżanta. Był dwukrotnie żonaty. Z pierwszego małżeństwa urodziły mu się dwie córki i dwóch synów. Najmłodszy syn Bronisław zginał młodo, w wieku 21 lat, w wypadku podczas pełnienia służby wojskowej w kawalerii. Najstarsza córka Józefa wstąpiła do zakonu urszulanek. Pozostałe rodzeństwo pomagało ojcu w gospodarstwie. Po raz drugi ożenił się w 1912 r. Z tego małżeństwa miał czterech synów, z których ja byłem najstarszy. Mój najmłodszy brat Wacław, ukończył studia na Politechnice we Wrocławiu. Pozostali bracia, Marian i Hipolit, prowadzą własne gospodarstwa. Ojciec zmarł w 1952 r., przeżywszy 85 lat, matka zaś w 1961 r. w wieku 71 lat.
Gdy miałem siedem lat, rodzice posłali mnie do szkoły. Rok szkolny rozpoczynał się z początkiem września i trwał dziesięć miesięcy. W czasie nauki nie musie1iśmy pomagać rodzicom, natomiast podczas dwóch miesięcy letnich wakacji pracowaliśmy ciężko na roli, dlatego zawsze zazdrościliśmy dzieciom z miast, które miały dwa miesiące prawdziwej zabawy. Po tym okresie ciężkiej pracy i obowiązków gospodarskich, gdy pierwszego września szliśmy do szkoły, wydawało nam się, że dopiero teraz zaczynają się wakacje.
Pierwsze trzy lata chodziłem do szkoły w Witulinie. Kiedy ukończyłem dziewięć lat, ojciec wysłał mnie do szkoły w Leśnej Podlaskiej małym miasteczku, oddalonym od mojej wsi o trzy kilometry. W lecie droga była przyjemnym, godzinnym spacerem. Szło się wiejską, polną ścieżką, Po obu stronach rozciągały się pola uprawne, łąki, a także wysoki, gesty las, w którym zawsze coś straszyło. Natomiast w zimie te trzy kilometry pokonywałem znacznie dłużej, z rękami w kieszeniach i zaczerwienionym nosem. Dla mnie – małego chłopca – był to szalenie wyczerpujący marsz przy dwudziestostopniowym mrozie i śniegu po kolana.
Szkoła podstawowa, miała wówczas siedem klas. Jeżeli jednak ktoś miał na świadectwie dwie oceny niedostateczne, na ukończenie szkoły potrzebował ośmiu lub dziewięciu lat.
Lekcje zaczynały się o godzinie ósmej rano, więc, aby zdążyć, musiałem wychodzić z domu o szóstej. O tej porze w zimie, gdyby na polach nie leżał śnieg, na dworze byłoby zupełnie ciemno. Wstawałem o piątej, aby przed wyjściem zjeść śniadanie, które najczęściej składało się z gorącej zupy – grochówki lub fasoli. Na drugie śniadanie zabierałem do szkoły kanapki. Mimo to, gdy o czternastej kończyły się lekcje, z pustym żołądkiem, pośpiesznie wracałem do domu na obiad, który matka zawsze przygotowywała na czas.
Oprócz szkoły podstawowej w Leśnej Podlaskiej była pięcioletnia szkoła średnia – Seminarium Nauczycielskie, w którym kształcono nauczycieli do szkół podstawowych. Po skończeniu mojej szkoły zostałem przyjęty właśnie do tego seminarium, gdyż najbliższe liceum ogólnokształcące znajdowało się w Białej Podlaskiej, odległej o 10 km od mego Witulina. Drogę tą musiałbym codziennie pokonywać pieszo, gdyż nie istniały jeszcze wtedy żadne publiczne środki komunikacji.
Leśna Podlaska była małą osadą, w której prócz wyżej wymienionych dwóch szkół znajdowała się poczta, Urząd Gminy, sklep spożywczy, piekarnia, oraz knajpa p. Szpury, do której uczniowie mieli wstęp wzbroniony gdyż sprzedawano tam wódkę. Było też więzienie i stacja kolejki wąskotorowej, łączącej Białą Podlaską z Konstantynowem. W miasteczku znajdował się także klasztor ojców paulinów z cudownym obrazem Matki Boskiej Leśniewskiej.
Seminarium Nauczycielskie, wraz z internatem dla młodzieży pochodzącej z dalej położonych miejscowości, mieściło się w trzech piętrowych budynkach. Cały teren, z boiskami sportowymi I parkiem, otoczony był lasem liściastym, dlatego odnosiło się wrażenie, że szkoła położona jest na leśnej polanie. Miejsce to, ze względu na odosobnienie, było idealne dla zakonu ojców paulinów, wiezienia lub właśnie męskiego seminarium. Jak radził bowiem Rousseau – młodzież powinna pobierać nauki na łonie natury, co realizował konsekwentnie nasz profesor Jedlewski. W lecie wyprowadzał nas na lekcje psychologii do pobliskiego parku, gdzie siedząc na trawie w cieniu wysokich drzew, „wkładał” nam najróżniejsze mądrości do głowy. Tego profesora 1ubi1iśmy najbardziej, choć pozostały zespół wykładowców był najwyższej klasy. Właściwie jednak na1eżało im współczuć, gdyż w Leśnej nie było żadnych rozrywek takich jak kino, teatr, czy Chociażby herbaciarnia. Szczęśliwie dla naszych profesorów, Wszyscy byli żonaci, profesorki zaś zamężne, z wyjątkiem jednej pani Popławskiej, uczącej nas rysunku.
Po ukończeniu Seminarium Nauczycielskiego w 1935 r., poszedłem na Dywizyjny Kurs Podchorążych w Siedlcach, przy 22 pułku piechoty. W 1936 r., po podchorążówce, odbyłem kurs na dowódcę plutonu w Junackich Hufcach Pracy, Po którym przydzielono mnie na dowódcę plutonu technicznego J.H.P. na lotnisku „Okęcie” w Warszawie. W tym Czasie, przez dwa lata aż do wybuchu wojny, studiowałem psychologię na Wolnej Wszechnicy w Warszawie.
Mój pluton J.H.P. składał się z młodych ochotników po szkole podstawowej, którzy w zakładach lotniczych na Okęciu kształceni byli na mechaników lotnictwa. Pracowali tam od ósmej do trzeciej, czyli w godzinach, w których odbywały się moje zajęcia na psychologii. Dzięki temu mogłem poświęcić studiom dużo czasu. Po zajęciach przebywałem z junakami, a w soboty i niedziele załatwiałem różne sprawy gospodarcze i oświatowe.
PS.
na permanentnie monitorowanej przez SSowietów polskojęzycznej wersji Wikipedii TEGO życiorysu nie znajdziecie :(((
___
Położyński miał 25 lat, gdy Niemcy napadły na Polskę. Był rezerwistą, oficerem piechoty, a pracował w pobliżu warszawskiego lotniska Okęcie w Junackich Hufcach Pracy, młodzieżowej organizacji ochotniczej, w której chłopcy uzyskiwali podstawowe wykształcenie. W Polsce powinni je zakończyć, mając piętnaście lat, a potem przyuczani byli do konkretnych zawodów. Hufce miały wojskową organizację, a Położyński dowodził plutonem złożonym z 30 chłopaków. Na Okęciu i później miał okazję dobrze przyjrzeć się niemieckim bombowcom w akcji. Po ataku sowieckim opuścił Warszawę i udał się do domu położonego na wschód od stolicy. Ponieważ jednak wszyscy jego przyjaciele mieszkali w Warszawie, zdecydował się tam powrócić po zakończeniu walk.
– fragment książki: Evan McGilvray, "Marsz czarnych diabłów" Odyseja Dywizji Pancernej Gen. Maczka, wyd. Rebis, 2006r.