Don’t pay for me, Argentina (3)
27/12/2011
420 Wyświetlenia
0 Komentarze
15 minut czytania
Ostatnia część eseju o długach Argentyny: prawna wojna ze światową finansjerą. Trochę kulis i sporo dygresji.
(cd.) Druga główna kategoria wierzycieli, czyli armia 60.000 Włochów, na których przypada łącznie 1,3 miliarda $ długu w kwocie nominalnej, prowadzi atak z innej flanki. Latem br. Międzynarodowe Centrum Rozstrzygania Sporów Inwestycyjnych (ICSID) przyjęło do rozpatrzenia pozew tej grupy przeciwko Argentynie, po raz pierwszy w swej historii od takiej grupy klientów. Nie wydaje się jednak, aby decyzja tej instytucji, która jest agendą Banku Światowego, miała zrobić jakieś wrażenie na Argentynie. Jest ona bowiem jedynym spośród państw grupy G20, które nie uznaje decyzji ICSID, odrzuca orzeczenia obcych jurysdykcji z międzynarodowym arbitrażem włącznie i wymaga, aby każda sprawa przeszła w całości przez jej własny sąd. W praktyce oznacza to również, że sama swoich skarg też przed żadne obce sądy nie wnosi.
Przykładem odrzucenia werdyktu Banku Światowego przez Argentynę jest sprawa Azurix, amerykańskiej firmy wodociągowej z Houston w Teksasie, na rzecz której ICSID zasądził 165 mln $ w roku 2006 z tytułu 30-letniej umowy na dostawy wody dla trzech regionów wokół Buenos Aires. Azurix wygrał ten kontrakt latem 1999 roku, ale już w październiku 2001 wycofał się zanim woda zaczęła płynąć, twierdząc że miejscowe władze nie dotrzymują warunków kontraktu. Argentyna twierdzi, że zerwanie umowy miało raczej związek ze słynnym na cały świat skandalem (rok 2000) i bankructwem (rok 2001) Enronu, której Azurix był częścią, i że firmie po prostu zabrakło środków na kontynuację inwestycji. Ponieważ wodociągów ani wody nie ma, Argentyna płacić nie chce. Azurix szaleje, bo rzeczywiście już wstępnie zainwestował. Sprawa ugrzęzła w papierach i to – jak twierdzą prawnicy – co najmniej na kolejne 5 lat.
Podobnie wyglądają sprawy zaległych długów upartych wierzycieli. Ostatnie posiedzenie sądu w Nowym Jorku 28 września 2011 pokazało, że obie strony okopały się na zajętych pozycjach w zasadzie nie dając sobie żadnych szans na kompromis, tym bardziej że wybory prezydenckie 23 października znów wygrała w Argentynie nieugięta pani Cristina Fernandez de Kirchner. Powtórzono stare argumenty z ostatnich dziesięciu lat, przywołując zwłaszcza zasadę pari passu. Jest to klauzula, która stanowi, że żadna z kategorii wierzycieli nie może dostać lepszych warunków niż pozostałe. W interpretacji argentyńskiej oznacza to, że skoro 93% starych długów już wykupiono po 35 centów za dolara, to pozostałe 7% nie może pójść po wyższej cenie, bo ci, co wcześniej zgodzili się na ich wykup poczuliby się oszukani. W interpretacji amerykańskiej oznacza to jednak, że długi wierzycieli, którzy dotąd czekali będą spłacane w nowej formule wraz z długami zaciągniętymi później, już po opanowaniu kryzysu, i wobec tego wszystkim wierzycielom spłacanym obecnie należy się jednakowe 100% ceny. Jak widać, spór taki może trwać w nieskończoność.
Oczywiście Argentyna zachęca do wykupu swych obligacji z kolejnych i już raczej tylko wewnętrznych emisji, a nawet proponuje, że nimi spłaci swe stare długi. Jednakże ponieważ są one bardzo nisko oprocentowane, zdenominowane w argentyńskich peso, mają odległe terminy zapadalności i są obarczone ryzykiem kolejnej niewypłacalności gdyby Argentynie mocniej dokręcono śrubę, żaden wierzyciel jakoś się do nich nie kwapi. Po latach oczekiwania i przepychanek wszyscy chcą dopaść gotówki.
Postawą Argentyny najbardziej poirytowane są Stany Zjednoczone, przez które w praktyce przetacza się lwia część roszczeń i sporów. Właściwie można mówić o wojnie prawnej między obu krajami. We wrześniu 2011 Waszyngton tytułem rewanżu głosował przeciwko udzieleniu 230 milionowej ($) pożyczki dla Argentyny z Między-Amerykańskiego Banku Rozwoju (Inter-American Development Bank, IADB), jednej z trzech wielostronnych instytucji międzynarodowych, z których Argentyna może jeszcze brać kredyty po rozwiązaniu swego porozumienia z Międzynarodowym Funduszem Walutowym w 2005 roku. Amerykanie zapowiadają, że to samo zrobią w Banku Światowym, co nikogo nie dziwi, jako że akurat ta instytucja jest uważana za szczególnie Ameryce posłuszną.
Wielkie rozdrażnienie USA wywołuje też postawa Argentyny wobec Klubu Paryskiego, czyli grupy 19 rządów wierzycielskich, którym Argentyna jest winna łącznie 6,7 mld $ z kolejnych transz kredytowych. 2 września 2008 roku pani prezydent Cristina Fernandez de Kirchner obiecała solennie, że jej kraj spłaci ten dług w całości, ale w kraju napotkała tak silną opozycję wobec tego planu, że obecnie wysocy urzędnicy jej rządu mówią o spłacie dopiero wtedy, gdy poprawią się międzynarodowe warunki kredytowe. Pikanterii tej sprawie dodaje zresztą fakt, że sam Klub Paryski powstał w 1956 roku dla rozwiązania problemu właśnie ówczesnych długów Argentyny.
Oskarżenia amerykańskie idą dużo dalej. Argentynie zarzuca się, że jej liberalne przepisy bankowe zachęcają do prania brudnych pieniędzy przez podejrzanych zagranicznych inwestorów. Część obserwatorów uważa, że poddana międzynarodowym naciskom Argentyna, przed którą zamykają się kolejne drzwi banków i instytucji finansowych oraz możliwości zaciągania legalnych pożyczek, nie ma innego wyjścia i musi sięgać po inne ich źródła, a więc wita u siebie wszelkie depozyty nie wnikając zanadto w ich pochodzenie. Środki zagraniczne dopływają jednak na tyle skąpo, że zmusiło to rząd do przyjęcia zapisu budżetowego o przeznaczeniu rezerw BCRA na wykup obligacji w roku 2012.
Zarzutom różnej maści nie ma jednak końca. Znienawidzoną panią prezydent amerykański prokurator oskarżył o przyjmowanie funduszy na kampanie wyborczą od Hugo Chaveza z Wenezueli (ambasador USA musiał to potem publicznie odszczekać w Buenos Aires). Media amerykańskie zarzuciły jej udzielanie azylu terrorystom takim jak Sergio Apablaza, przywódca lewicowej partyzantki z Chile, w sprawie którego między BA a Santiago toczą się rozmowy o ekstradycji. Ożyły podejrzenia, że Argentyna nadal ma zakusy na brytyjskie Falklandy (Islas Malvinas), po które już wyciągnęła zbrojną rękę w 1982 roku. Trwa nagonka medialna i propagandowa. Oznacza to, że konfliktowi o długi towarzyszy podskórny strukturalny proces polityczny. Wielką choć mało mierzalną korzyścią Argentyny jest w nim to, że przez lata walk z międzynarodową sitwą lichwiarzy, wykształciła się tam i okrzepła rodzima kadra prawników, finansistów, dziennikarzy i polityków o niezłomnie patriotycznym nastawieniu. Można mieć nadzieję, że jeśli ta linia przetrwa, Argentyna nie zginie.
Tymczasem sępy krążą nad łupem niezmordowanie. Stałe nękanie upatrzonych podmiotów i prowokacyjna czujność wobec potencjalnej zdobyczy są wpisane w urodę tego geszeftu i czasami opłaca się naprawdę sowicie. Czyhają głównie na polityczne zakręty i zawirowania władzy. Tu pozwolę sobie dać ciekawy przykład z innego kraju, który dobrze opisuje mechanizm nie tylko odzyskiwania długów. Przed 11 laty Elliott w bardzo głośnej sprawie przeciwko Peru wyszarpał 56 mln $ z kasy wypłat na projekty ochrony przyrody po konwersji peruwiańskiego długu na tzw. obligacje Brady’ego. Pięć lat przedtem, w roku 1996 Elliott wykupił na rynku wtórnym za 1/5 tej sumy stare obligacje rządu w Limie opiewające na łączną sumę nominalną 20,7 mln $, a następnie w dwóch skomplikowanych procesach w Belgii i w USA uzyskał zasądzenie na swoją korzyść także zaległych na nich odsetek. Nowojorski autorytet prawniczy prof. A. F. Loewenfeld przekonał tamtejszy sąd, że skoro Elliott nie był stroną w umowie o konwersji peruwiańskiego długu, to posiadane przezeń papiery dłużne nie muszą być wykupione po uzgodnionej wtedy cenie i Elliottowi należy się cała suma wraz z odsetkami. Następnie sąd w Belgii zarządził zablokowanie dla Elliotta całej sumy z funduszu Euroclear, a nowy prezydent Peru Alejandro Toledo skwapliwie podpisał się pod jej wypłatą. Przebicie dla Elliotta jak 1:5. Był to rok 2000 i Peru było wtedy zajęte zmianą władzy, jakiej dokonała tam światowa finansjera. Prezydent Alberto Fujimori musiał salwować się ucieczką do Japonii, a prezydentem został ubogi indiański pucybut z Chimbote, którego odpowiednio wcześniej ktoś wyłuskał z ulicy, przewiózł na campus do San Francisco, włączył do uniwersyteckiej drużyny piłkarskiej i w oszołamiającym tempie zaopatrzył w dyplomy z ekonomii, prawa, nauk politycznych, zarzadzania kadrami i jeszcze parę innych kwitów łącznie z doktoratem. Chłopak był tym tak oszołomiony, że o mało nie popadł w narkomanię, bo ćpał jak smok, ale wyciągnęła go z niej żona, poznana w Stanford obywatelka Belgii i zaraz potem poślubiona, bowiem – ajajaj, jakiego to trzeba trafu! – znała jego rodzimy, używany w Peru indiański język kiczua. Nazywała się Eliane Karp, bo karp to koszerna ryba, a jej rodzice pochodzili z Polski, choć ona sama ukończyła antropologię na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie i kilka innych wydziałów (ot, choćby ekonomię) na różnych uniwersytetach świata. Kiedy Toledo był już odpowiednio przygotowany, został przewieziony z powrotem do Peru, postawiony na czele opozycji a kiedy nadeszła odpowiednia chwila stanął do pospiesznie zorganizowanych wyborów prezydenckich i oczywiście je wygrał. Małżeństwo z poliglotką skończyło się wraz z kadencją prezydenta-agenta, ale jego owocem jest córka Chantal i pani Karp, która powróciła do Izraela, aby pracować w Banku Leumi nad antropologicznym docieraniem do dalszych klientów na świecie, oświadczyła kiedyś w wywiadzie dla belgijskiej popołudniówki Le Soir, że jest dumna iż nosi ona nazwisko Toledo, bo jest to nazwa najstarszego miasta żydowskiego w Hiszpanii, tak starego, że nawet jego hebrajska nazwa Toledoth znaczy „tradycja”…
Oho, chyba jednak znów poszedłem za daleko w dygresje. Mógłbym jeszcze je długo ciągnąć, ponieważ na każdym zakręcie otwierają się nowe pasjonujące szczegóły, ale może więcej napiszę o tym innym razem, a tu zakończę tylko główny temat, o którym był ten esej: trzymaj się, Argentyno!
Bogusław Jeznach