Niemiecka armia jest w rozsypce, gorzej było chyba tylko w chwili zakończenia II wojny światowej. Minister obrony naszych zachodnich sąsiadów wprost powiedziała, że jej kraj nie byłby w stanie wywiązać się z zobowiązań wobec NATO gdyby nastała taka potrzeba. Ze 198 myśliwców wielozadaniowych (Eurofighter i Tornado) jakimi dysponuje Luftwaffe zdolnych do lotu jest jedynie 80, z 43 śmigłowców bazujących na okrętach niemieckiej marynarki sprawnych jest 5 (słownie: pięć), siły lądowe dysponują 18 śmigłowcami a spośród 180 transporterów opancerzonych Boxer do użytku nadaje się 70… i tak dalej.
Przyznam, że moją pierwszą myślą było to, że oto nadarza się całkiem niezła okazja do zrewidowania naszych historycznych relacji i przywrócenia dziejowej sprawiedliwości na właściwe tory. A drugą, że – o kurcze! – przecież to nasz sojusznik, najbliższy geograficznie w dodatku! Było też coś o babach siedzących na męskich stołkach i pacyfistycznych pięknoduchach rozbrajających armię w myśl „szlachetnych” ideałów…
A potem do oczu moich dotarły słowa generała Martina Dempseya, najwyższego rangą amerykańskiego żołnierza obecnego na spotkaniu szefów sztabów krajów Sojuszu Północnoatlantyckiego w Wilnie, który wprost powiedział, że gwarancje złożone podczas szczytu w Newport są „nierealistyczne” a nieistniejąca jeszcze choć już słynna „Szpica” (która ma stacjonować w Szczecinie) nie osiągnie gotowości do akcji w ciągu 48 godzin – „bo żołnierze musieliby spać w mundurach”. Krótko, treściwie i na temat.
Wychodzi na to, drodzy moi mili, że historia się powtarza (dlaczego mnie to nie dziwi?) a gwarancje sojusznicze uzyskane dzisiaj są tyle samo warte co te sprzed lat siedemdziesięciu pięciu. Przyczyny są oczywiście nieco inne – wtedy chodziło o rzucenie nas na żer Hitlerowi żeby ocalić zachód, dziś to po prostu organizacyjna niemoc, biurokratyczny bajzel i brak odpowiedzialności za słowa będący normą wśród polityków. Tyle, że skutek może być ten sam. Zwłaszcza, że nasi umiłowani przywódcy zamiast wyciągać wnioski i wzmacniać polską siłę militarną na wypadek ewentualnego konfliktu ograniczają się do machania szabelką i wygadywania pierdół.
Taka mała dygresja: wszyscy, bez względu na przynależność partyjną i ideologiczne zapatrywania zgadzają się co do tego, że Rosja jest zagrożeniem. Mniejszym lub większym, ale jest. Tymczasem pani premier szefem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ustanawia katechetkę nie mającą pojęcia o kierowaniu siłowym resortem współodpowiedzialnym za bezpieczeństwo Polaków a ministrem spraw zagranicznych zostaje facet nie znający języków i bez doświadczenia dyplomatycznego. Nieco lepiej jest w MON-ie, ale też nie ma powodów do zbytniego optymizmu – Siemoniak orłem nie jest i cudu w polskich siłach zbrojnych nie sprawi.
Reasumując: tak właśnie wygląda cywilne zwierzchnictwo nad armią, kiedy ludzie kompletnie nie rozumiejący potrzeb i zasad działania wojska wprowadzają swoje pomysły kompletnie nie przystające do mundurowej rzeczywistości. Wojsko, drodzy moi, rządzi się swoimi prawami i to wojskowy powinien nim kierować. Cywil może co najwyżej wyznaczać zadania, ale sposób ich realizacji i wykorzystane środki powinny zależeć tylko i wyłącznie od tych, którzy mają pojęcie o specyfice armii. W przeciwnym wypadku…
… a co ja będę strzępił język, przeciwny wypadek to my właśnie przerabiamy na własnej skórze.
Prawicowiec, wolnościowiec, republikanin i konserwatysta. Katol z ciemnogrodu.
2 komentarz