Baraka
08/12/2012
603 Wyświetlenia
0 Komentarze
15 minut czytania
MOJE KINO (01) Zapraszam na film bez słów i bez aktorów, który przynajmniej na mnie robi bardzo duże wrażenie. To pierwszy wpis z nowego cyklu, który tu otwieram.
Słowo ‘baraka’ pochodzi ze słownika sufickich mistyków islamu i oznacza „błogosławieństwo, tchnienie”. Film Rona Fricke o tym tytule, produkcji Marka Magidsona powstał w 1992 roku i jest milczącym dokumentem, rodzajem filmowego poematu o ziemi i jej mieszkańcach. Właściwie jest to niespójny ciąg obrazów zbieranych kamerą 70mm przez pięć lat w 24 krajach świata. Film nie ma fabuły ani aktorów, nie ma w nim słów ani napisów, chociaż jest tu piękny a zmienny podkład dźwiękowy głównie w wykonaniu kultowego zespołu „Dead Can Dance” z Lizą Gerard oraz udziałem legendarnego gruzińskiego śpiewaka Hamleta Gonaszwili (od 7:05), który zresztą wkrótce potem zginął, gdy we własnym sadzie nieszczęśliwie spadł z jabłoni i skręcił sobie kark. Na ścieżce dźwiękowej zebrano zresztą podobną gamę dźwięków, co w obrazach: jest tu matowy japoński flet shakuhachi (na początku), są nocne głosy ptaków, tybetańskie dzwony, bambusowa perkusja, andyjska samponia, balijski gamelan itp. Ci z nas, którzy nawykli do liniowego, europejskiego myślenia mogą przez pierwsze pół godziny czuć się lekko poirytowani nie mogąc rozpoznać wszystkich miejsc ani przypisać oglądanych rytuałów odpowiednim religiom czy choćby krajom. Z tego względu dla tych, którzy mają cierpliwość czytać albo ex post chcą sobie sprawdzić to, co widzieli, zamieszczam poniżej chronologiczną legendę obrazów tego filmu. Trzeba jednak zaznaczyć, że taki brak wiedzy w samym filmie jest przez jego twórcę zamierzony: chodzi bowiem o pokazanie jedności ludzi i ziemi, także, a może zwłaszcza w sferze ducha. Zmieniają się twarze, stroje, gesty, ale ich wymowa i żarliwość pozostaje wszędzie taka sama, w zasadzie nie mamy trudności, aby rozpoznać, co robią i o co im chodzi. Film jest pełen nowatorskich ujęć fotograficznych, stosuje np. techniki „kanapkowe” przekładając obraz dwukrotnie wokół jakiejś sceny, kamera często bierze na siebie rolę oka aktora np. prowadząc korytarzami cieni w świątyni Angkor Vat w Kambodży albo przechodząc przez skalny łuk na pustyni Utah w USA. Osobiście irytuje mnie trochę to, że niektóre ciekawe i ładne obrazy są pokazane za krótko, chociaż byłyby godne kontemplacji. Film jest trudno zaklasyfikować, ale myślę że każdy znajdzie w nim sceny i rozbudzi w sobie refleksje jakich normalnie z kina się nie wynosi. Gdyby była okazja obejrzeć go na dużym ekranie wrażenie jest jeszcze silniejsze.
Zaczyna się w Himalajach (Bhutan, masyw Czomolungmy) i od gorących źródeł Jigokudani w sercu Japonii, gdzie zimą grzeje się w gorącej wodzie szczególne stado makaków japońskich (Macaca fuscata, po japońsku nihon saru). Potem budzi się Bhatgaon w Nepalu, pagody wyłaniają się z mgły, zziębnięci po nocy ludzie zaczynają się krzątać, noszą towary w koromysłach, zamiatają kurz pękami trzciny, składają poranne ofiary pryskając wodą w kamiennych kapliczkach, nalepiając cynobrową pastę na czołach posągów i polewając topionym masłem ghee ściany świętej buddyjskiej stupy. Ofiarom towarzyszą modły: buddyjscy mnisi, siwaicki sadhu z dreadami, pobożni żydzi pod Ścianą Płaczu w Jerozolimie, tańczący derwisze w Turcji, wielki meczet w Isfahanie, chrześcijanie u Grobu Pańskiego, różańce lamów, w japońskim ogrodzie medytuje przeor klasztoru zen…
W Japonii film przyspiesza, pryska porządek ducha, pojawia się materia: reklamy, ruch uliczny, samoloty, chaos. Przez szczelinę rozchyloną wśród papierowych ścian w dal spokojnie patrzy mnich, przez szczelinę nadmorskich skał wdziera się biała kipiel. Potem na urwisku makaki, tym razem jawajskie, a ścieżkami wśród ryżowych terasów wchodzi kobieta z koszem owoców na głowie. To już indonezyjska wyspa Bali. Słychać dźwięki gamelanu, widać stare kamienne świątynie hinduistyczne, z domieszką krajobrazów z Angkor Vat w Kambodży i świątynią Borobudur na Jawie. I nagle wdziera się dziwny jazgot, a potem niesamowita i fascynująca scena pantomimy w wykonaniu kilkuset półnagich mężczyzn w dwóch grupach. To słynny ketjak, balijski taniec małp, o którym pisałem już obszerniej na tym blogu 13.04.2012.
Spektakl urywa się nagle i przed oczami znów przesuwają się obrazy czynnych wulkanów na Jawie, gdzie lawa kipi i dymi tak jak kłębowisko chmur na płaskowyżu zaraz potem. Ogrom i majestat. Płyniemy wraz z chmurami do Ameryki, na Dziki Zachód, przez skalne łuki pustyni Utah, kaniony i ostańce zwietrzałych gór aż do słynnej półki na Mesa Verde z osadą Anasazich. A potem są nagle legwany morskie na Galapagos, podobne do przedpotopowych gadów i grzejące się na skale po żerowaniu w zimnym Pacyfiku. I zaraz potem święta skała Uluru, przez białych zwana Ayers Rock w sercu Australii i aborygeńskie malunki naskalne w tzw. stylu roentgenowskim, bo pokazują zwierzęta z wnętrznościami i szkieletem w środku. I rysunki „kosmitów” w tańcu inicjacyjnym oraz te samy wzory już na twarzach i skórze samych Aborygenów przed tańcem.
Kamera rozhulała się bez ostrzeżenia: kolejno przenosi nas do Amazonii, gdzie widzimy ozdobione do tańca dzieci Indian Kayapo; do Tanzanii, gdzie widzimy kobiety Masajów jak nizają paciorki siedząc na skórach przed manyarą, chatami z trzcin i patyków oblepionymi krowim łajnem. Zaraz potem zaczyna się bardzo egzotyczna scena: taniec moranów, wojowników masajskich, będących najważniejszą kategorią społeczną w tym plemieniu. Przed każdym z nich tańczy jego przystrojona kochanka, zawsze nieletnia dziewczynka, bo obyczaje seksualne Masajów to dość dzika chuć wobec wszystkiego, co się rusza, co owocuje tam powszechnym syfem i wysoką bezpłodnością. Indianie Kayapo są pod tym względem bardziej zdyscyplinowani, a ich taniec chyba bardziej dynamiczny: kobiety i mężczyźni, a nawet dzieci tańczą w osobnych grupach na wielkim majdanie pośrodku wsi. Zaraz po nich Aborygeni z zielonej północy Australii wykonują obrzędowy taniec dla rozmnożenia totemu.
Flamingi nad jeziorem Nakuru i wodospady Mosioatunya (Grzmiący Dym) to znowu Afryka w porze deszczowej: rozlewiska rzek, zielona sawanna w kraju Masajów, stado haremowe antylop impala czekające na deszcz. Ale pomruk grzmotu w oddali to nie pioruny. To głosy pił mechanicznych, które drapieżnie i marnotrawczo ścinają wielkie stare drzewa w amazońskiej puszczy ku rozpaczy wodza Kayapo. To także eksplozje dynamitu przy pozyskiwaniu kolejnych warstw w kopalniach odkrywkowych. Ogromne rany w ciele ziemi, wielkie obszary martwych lasów, strach w oczach indiańskiego dziecka. Jaki los czeka tych ludzi po zniszczeniu przyrody? Życie w slumsach i favelach, dzieciństwo w prowizorycznych osadach ruder, mieszkania w mrowiskowcach obwieszonych bielizną, przy huku samolotów przelatujących nad głowami do pobliskiego lotniska. Po śmierci ciasne kolumbarium na prochy i cmentarz, na którym groby przypominają bloki mieszkalne w miniaturze. To wszystko w Ameryce Łacińskiej, a w Azji? Widzimy produkcję słynnych indonezyjskich papierosów kretek, wyrabianych ręcznie przez tysiące kobiet stłoczonych na wielkiej hali. Tłok w tokijskim metrze. Kapsułkowy hotel w Osaka. W tłumie na japońskiej ulicy wolniutko posuwa się odizolowany mentalnie od świata komuso (mnich pustki) o zacienionej twarzy, z XVII-wiecznej sekty zen wsłuchany w miarowy głos swego dzwoneczka. W łaźni gangsterzy yakuza, czyli członkowie najgroźniejszej japońskiej mafii Yamaguchigumi, o ciałach pokrytych całkowicie wymyślnym barwnym tatuażem mającym znaczenie kodu hierarchicznego. I pomalowany sokiem urucu chłopiec Kayapo. Następnie Manhattan z lotu ptaka: wieżowce, żółte taxi, ludzie jak mrówki. Obraz w tempie przyspieszonym. Wielki meczet w Casablance – wierni rozchodzą się po piątkowej modlitwie w południe. Ulica i dworzec w Hongkongu, sceny z metra, fabryki podzespołów elektronicznych, ludzie-roboty przy taśmach. Rytm przyspiesza: ludzie w przejściach i na schodach ruchomych, jaja, kurczęta z taśmy, ich sexing i znakowanie, baterie niosek, ruch uliczny… Przerażający japoński teatr mimiczny. Pulsujące życiem wielkie wysypisko śmieci w Indiach, cuchnące nawet z ekranu, gdzie krowy, ludzie, psy, wrony i świnie szukają czegoś do zjedzenia lub sprzedania. W tle śpiewa Liza Gerrard. Sceny z indyjskiej ulicy, przy studni, na straganie, dzieciaki z wodą…
Kamera przenosi nas nagle do Brazylii. Nędzarze w Sao Paulo śpią pod wiaduktem i na ulicach, grzeją się przy wydechu wentylacji z metra, jakaś dziwna murzyńska „matka” zupełnie białych dzieci, zaspany chłopiec żebrze bez przekonania. A zaraz potem znów Azja. Ojciec w Indiach uważnie wiezie syna na rowerze, oficer w Kambodży wiezie żonę z dzieckiem na skuterze, grupka dzieci w rikszy, dzieci w oknach framug i bez szyb, białe prostytutki na ulicy, tajskie „masażystki” przed salonem, japońskie mimy w kimonach i z maską z mąki ryżowej na twarzy..
I kolejne obrazy: cmentarzysko amerykańskich bombowców dalekiego zasięgu, krajobraz z piekła wojny z Irakiem o Kuwejt: płonące szyby naftowe, wraki zniszczonych pojazdów wojskowych. Stara, dogorywająca huta, gdzie kilku ostatnich pracowników z nawyku jeszcze sypie rudę łopatami do ostatniego pracującego pieca. Muzeum niemieckiego ludobójstwa KL Auschwitz. Tuol Sleng, muzeum ludobójstwa w wykonaniu Czerwonych Khmerów w Phnom Penh w Kambodży. Żołnierze khmerscy. Plac Tienanmeń w Pekinie. Żołnierze chińscy. Sztuka socrealizmu. Terakotowa armia z Xi-an. Armia Cyrusa: płaskorzeźby z Persepolis i ruiny miasta. Piramidy i świątynie Egiptu. Ruiny Angkor Vat w Kambodży: twarze króla Dżajavarmana, sceny wojenne. Święte miasto Varanasi w Indiach: ablucje i kamienne ghaty nad Gangesem, sceny kremacji. Zaćmienie słońca. Japoński dzwon świątynny bez duszy. Tańce masajskich moranów, a właściwie konkurs skoków wzwyż na wyprostowanych nogach. Zikr – trans derwiszów tańczących (mevlevi) w Turcji. Jerozolima: żydzi, prawosławni, muzułmanie. Meczet Aja Sofia w Stambule. Bazylika św. Piotra w Watykanie. Kryształowy meczet w Szirazie. Zawieszona cerkiew koptyjska w Kairze (Muallaka). Wnętrza i powtórzenia…
Zapraszam na duchową ucztę . Baraka, czyli błogosławieństwo.
Bogusław Jeznach