Zachęcam do dyskusji, ale bez mitomanii i wyzwisk. Być może, po nitce do kłębka, dojdziemy do ciekawych wniosków.
Nie mam zamiaru w tym przyczynku autorytatywnie odnosić się do okoliczności śmierci 96 pasażerów feralnego lotu do Smoleńska. Przestrzeń publiczna pełna jest „jedynie prawdziwych teorii”, a z drugiej strony moja podła znajomość zagadnień z dziedziny fizyki i lotniczych procedur zaowocowałaby kolejnym opracowaniem sytuującym się w sferze science fiction. Wolę zająć się – przepraszam za kolokwializm – owocami tej katastrofy, a precyzyjniej rzecz ujmując – kreacją kontekstu dla polityki międzynarodowej.
Cokolwiek wydarzyło się nad (na?) smoleńskim lotniskiem, miało zbyt dużą rangę, by nie zostało spożytkowane dla strategicznych celów polityki makro, której osią są relacje Moskwa-Waszyngton-Berlin-Warszawa. Perspektywa bez mała trzech lat, jakie minęły od tragicznego wydarzenia, pozwala odnieść się do skutków niekończącego się szumu informacyjnego, który wokół niego powstał. Kto zatem jest politycznym beneficjentem śmierci Lecha Kaczyńskiego i reszty pasażerów rządowego Tupolewa?
Łatwiej odpowiedzieć na pytanie: kto stracił? Otóż bez wątpienia ucierpiały stosunki polsko-rosyjskie i widać to nawet na poziomie zwykłych ludzi. Porównajmy choćby społeczną narrację obchodzonej właśnie rocznicy wybuchu powstania styczniowego i zapomnianej – przez te same środowiska – niedawno minionej rocznicy wybuchu znacznie donioślejszego w skutkach powstania wielkopolskiego. To, co antyrosyjskie, jest dziś jeszcze bardziej „cool i trendy” niż kilka lat temu.
I dopiero teraz najważniejsze pytanie: komu zależy na utrzymywaniu jak najgorszych relacji polsko-rosyjskich?
Odpowiedzi są dwie: polityce amerykańskiej i silnie skorelowanej z nią polityce niemieckiej. W tę pierwszą, artykułowaną ustami George’a Friedmana, zasłuchana jest większość politycznie zaangażowanych polskich elit. Amerykański geopolityk namawia Polskę do roli waszyngtońskiej rubieży antyrosyjskiej w zamian za – rzekomo już zaznawane przez nas – dobrodziejstwa ze strony Stanów Zjednoczonych. Z kolei niemiecka koncepcja Mitteleuropy – również oparta o konflikt Warszawy z Moskwą – różni się tylko usytuowaniem ośrodka dyspozycyjnego dla Polski. Tym miałby być oczywiście Berlin.
Wspomniany przeze mnie szum informacyjny, „nieporadność” czynników rządowych, niepoczytalna nierzadko żywiołowość czynników opozycyjnych, brak „pomocy” ze strony sojuszników z NATO – wszystko to nie może być dziełem przypadku. Podobnie odczytać należy niektóre zachowania strony rosyjskiej. Nie jest tajemnicą, że w Rosji mamy do czynienia ze starciem dwu obozów: zwolenników strategicznej współpracy z Niemcami ze zwolennikami tejże samej, ale taktycznej, krótkoterminowej, świadomej nieuchronnego konfliktu interesów między tymi obydwoma państwami.
Dlatego krzyczę z całych sił: Polska musi mieć swoje służby wywiadowcze i kontrwywiadowcze zarządzane przez elitę kierującą się polską racją stanu oraz instynktem państwowym. Bez nich nas rozdziobią.