Oskar 2012 w kategorii Najlepszy Film. Słusznie.
Byłem sceptycznie nastawiony do tej produkcji, ale moje obawy rozwiał już trailer, sam film zaś mnie urzekł. Jest w nim coś brawurowo odświeżającego mimo, że programowo cofa się do lat kina niemego i zrobiony jest jak tamto właśnie kino. Mamy więc bohaterów ucharakteryzowanych na ówczesne gwiazdy, w kostiumach z epoki. Jego, Valentina (zbieżność z Rudolfem V. nieprzypadkowa), o urodzie klasycznego amanta z tamtych lat, z charakterystycznym wąsikiem, mimiką nawiązującego do arsenałów kina niemego, z tym staroświeckim sznytem, charmem i ją, Peppę, promienną, pełną entuzjazmu w ruchach ciała. Ta dwójka bohaterów rozegra przed nami komedię, (melo)dramat, romans. W czerni i bieli, choć z rozdzielczością cyfry. Pośród plansz z napisami. Nie ma w tym ani grama parodii, jest pastiszowa czułość, urok. To swego rodzaju hołd dla kina, bez dworowania (jak w kolorowym ‘Niemym kinie’ Brooksa).
Temat? Ten moment, gdy świat niemego kina ugina się przed wkraczającym dźwiękiem (motyw uchwycony wcześniej w Deszczowej piosence). Valentin jest gwiazdorem filmów niemych, widzimy go w pełnym blasku sławy. Poznaje wtedy Peppę, która swych sił dopiero próbuje. Pomaga jej. Wkrótce zamienią się rolami. Obserwujemy upadek gwiazdy i narodziny gwiazdki. Valentin (jak początkowo Chaplin) nie uniesie tej technologicznej zmiany, w której ona się doskonale sprawdzi.
Doskonała scena – sen Valentina. Oto poranna toaleta przed lustrem, z muzycznym podkładem, kiedy nagle on odstawia szklankę i słyszymy stuknięcie. Zaskoczony Valentin powtarza gest, znowu słyszymy dźwięk. Potem kolejne, strzygnięcie nożyczek, płynącą z kranu wodę, coś jeszcze. Dźwięki w łazience stają się natarczywe. W świat Valentina, którego mowa wciąż jest niema, wkrada się chaos. Valentin wygląda za okno, słyszy śmiechy (dziewczyn na ulicy). Niemo krzyczy. Jego świat się wali. Wreszcie to piórko, które upada na chodnik – z hukiem, wyrywa go z objęć koszmaru. To zwiastun jego losu. Kiedy z braku zapotrzebowania na jego talent, zacznie topić smutek w alkoholu, z braku ról, popadnie w biedę i wysprzedać będzie musiał majątek.
Happy end nie jest zaskoczeniem. Chyba mówiąc to wiele nie zdradzę, przyjemności z oglądania nie zepsuję. On wpisuje się w gatunek. Numer musicalowy na zamknięcie, stepowanie. Jest coś kojącego w tym filmie, który wzrusza i bawi, a jest przy tym niesłychanie spójny, pełen pozytywnej energii, w staroświecki sposób. I’m old fashionable.