Zachciało mi się pomidorów do obiadu.
Nic trudnego szczególnie, że ceny zaczęły orbitować w okolicach mniej absurdalnych. Sklep, pomidory – nie raz kupowałem, zawsze byłem zadowolony.
Obiad, pomidor na talerzu. Zaczynam się zajadać i… co to za świństwo! Paskudztwo, ohyda!
Z zakupionych pomidorów jeden został. Leży sobie w kuchni, w „pokojowej” temperaturze. Po dwóch tygodniach zaczęła mu się lekko marszczyć skórka. Nie zgnił, nie wysechł, nawet muszki „owocówki” się nie pojawiły.
Co to za mutant?!
Powiedzenie „jesteś tym, co jesz” nabiera w tym kontekście upiornego wydźwięku.